Skocz do zawartości

Wiatry w polu

  • wpisy
    23
  • komentarzy
    26
  • wyświetleń
    11859

[Aktualizacja: + 2] Batman: Enemy Within Odcinek 1 - recenzja


Bregowicz

714 wyświetleń

Mimo upałów nakłada czarną maskę: Bregowicz

 

               Błyskawicznie po ogłoszeniu planów przejęcia władzy nad umysłami wydawniczych związanym z nowymi sezonami na wirtualne półki trafił najnowszy odcinek Batmana. Nie czekając, z popcornem w jednej i padem w drugiej ręce wyruszyłem ku nieznaczącym decyzjom mojej historii*.

 

               Nasz znajomy netoperek tradycyjnie nie ma łatwego życia. Niczym Syzyf, gdy tylko sprzątnie bagno wylane przez całą grupkę niezrównoważonych charakterów, zaraz pojawią się kolejni, oczywiście równi podli jak poprzednicy. Ledwo pokonał Lady Arkham, popstrykał w dziób Pingwina, zirytował (aż)** Dwie Twarze. Nie zapominajmy o  Wielkim Thomasie, jednym z najpotężniejszych mafiosów ostatnich lat. A przecież trzeba poprzetrącać kręgosłupy kolejnym niemiluchnom. Oczywiście nie zabijając, to byłoby zbyt niegodne. Nowy sezon otwiera scena w  kasynie. Krótka infiltracja (QTE), wykorzystywanie gadżetów szpiegowskich (QTE), unikanie natrętnych kobiet (QTE, a nie, tu dialog). Hazard jednak, jak wiadomo grzeczne dzieci, jest paskudnym hobby i twórcy to doskonale wiedzą. Ledwo przyjdzie nam na myśl „wygląda ciekawie, kobiety mnie uwielbiają, może spróbuję...”, WTEM! Wybuchy, atak dawno niewidzianej postaci w mieście***, scenki rodem z pierwszej „Piły”. Ogólnie, dramat, a nasz piękny Bruce Bond w garniturze. Jak żyć?

orazto.jpg.af9ee59f386d219e2a282b83d561681a.jpg

 

50 twarzy Bruce'a

             

             Naturalnie historia potem pędzi jeszcze bardziej! Scenariusz, choć absolutnie nieprzełomowy, ba, nawet nie jest strasznie napchany szczegółami, trzyma w zainteresowaniu. Siedząc w fotelu z padem w ręku – najwygodniejsza metoda ogrywania seriali TT – nie zwróciłem uwagi jak szybko upłynął pierwszy odcinek i jak zwykle byłem rozgoryczony, że na drugi trzeba będzie czekać dłużej niż tydzień. W głównej mierze wynika to - oprócz braku nudnej, ograniczonej eksploracji, która się zwyczajnie w tych filmowych doświadczeniach nie sprawdza – z oparcia o znane postacie, choć podlane sosem z nowej interpretacji, co się chwali. W efekcie nie ma miejsca na puste tekstury z paroma zdaniami na krzyż, które z zawieszoną niewiarą traktować należy jako ludzi. Oczywiście można narzekać, że charaktery nie są wywrócone zupełnie na drugą stronę, więc zaufać komuś, kto jest absolutnie ostatnią osobą, której można byłoby powierzyć choćby długopis, jest zwyczajnie nadal ciężko****.  Wątpliwe jest, by scenarzyści Telltale odkryli w sobie nagle odwagę do bardziej nieoczekiwanych zwrotów akcji, jeśli za takowe nie uznamy nagłych śmierci, które, choć może dramatyczne i popychające akcje do przodu, nie zaskakują.

 

               Akcja sunie jak studenci po darmową kawę w McDonaldzie. Jak wspomniałem wcześniej, ograniczono nam mozolne łażenie po zamkniętej przestrzeni w celu znalezienia tej  jednej, jedynej rzeczy ukrytej na drugim końcu korytarza. Jasne, Telltale nie byłoby sobą, gdyby tego gdzieś nie wsadziło, ale przynajmniej całość sprawia wrażenie faktycznie istotne dla historii, a nie jak wcześniej to bywało – znajdź taśmę, by przykleić plakat lub śrubokręt, by przykręcić krzesło. I co ważniejsze – jest krótkie. Poza tą drobnostką nasza kontrola ogranicza się do wybrania kwestii dialogowej lub naciskania odpowiednich przycisków na padzie, tym razem nawet w większej liczbie niż, o zgrozo, jak mój mózg to ogarnie!, dwóch na ekranie. Zazwyczaj w takim wypadku obijałbym głową mur bezsilności – w końcu mówimy tu o bardzo marginalnej kontroli nad grą - ale przyjmując konwencję filmową zauważa się plusy takiego rozwiązania – dzięki temu „let’s play” w grupie znajomych sprawi większą przyjemność wszystkim oglądającym, a nie tylko powiernikowi pada. Dodatkową gwarancją niezaśnięcia są dodatkowe opcje w trakcie walk. Zaskakujące jak tak prosta w swojej mechanice zagrywka potrafi urozmaicić te chwile na ekranie – możemy wybrać bowiem czy chcemy przykładowo rzucić przeciwnikiem, czy może wyciągnąć mu bieliznę linką z hakiem. Pierdółka, wiem, ale przynajmniej coś innego niż w każdej z 50 innych telltalowskich serii.

 

               Dość jednak niefortunnym skutkiem przyjęcia płynności roz(g)rywki za priorytet jest uznanie, że wszelkie zastopowanie znudzi widzów. O co mi chodzi? O zagadki, które od czasu do czasu nasz, przypominam, największy detektyw!, musi rozwiązać. Te są bowiem absurdalnie uproszczone i aż wołają z ekranu co jest rozwiązaniem, bym nie czekał, nie zastanawiał się, tylko pędził dalej. Odczucie zażenowania i kretynizmu dostajemy w gratisie. Nie raz odczułem, że w danym momencie nie mam do czynienia ze zmarnowaną okazją na ciekawą zagadkę, ale wręcz jestem świadkiem całego wodospadu niewykorzystanego potencjału, zastanawiając się czy nie lepiej akurat tutaj byłoby zastosować płynną cutscenkę zamiast wymaganej interwencji z naszej strony.

ito.jpg.e232b2019183a28ca6433c9a34d233e5.jpg

 

Jak to dobrze, że mamy po swojej stronie detektywa, uff! Mam połączyć z lewej do prawej? A może odwrotnie?

              

                A jak już wspominam o potencjale. Oczywiście, gra bez zażenowania godnego polskiego kowboja wysmarowanego brylantyną w klubie nocnym informuje nas, że wybory mają znaczenie. Mają tak znaczenie jak zagadki z powyższego akapitu raziły poziomem trudności. Gra i tak pójdzie określonym torem, bo zwyczajnie musi, ale stara się wszystkie (dwie) drogi do finału na tyle przypudrować, by widza, aż tak to nie raziło, a nawet wywołało krótkotrwały efekt ważności wyborów. Sztuczny, bo sztuczny, w kolejnym odcinku i tak zostaniemy z niczym, ale... Nie razi już również klasyczne „Kleofas to zapamięta”. Czemu? Bo zniknęło. W zamian dostajemy informację, że stosunek między nami a wskazanym Krzysiem się zmienił. Czy jest to potrzebne? Skąd. Głupie to cholernie, ale ogólnie wygląda lepiej. Do momentu, aż nie dowiemy się szczegółów na koniec odcinka, ale przy tym każdy niech sfrustruje się sam, nie będę psuł nikomu zabawy. Zaznaczę tylko, że po raz pierdylionowy, poboczne pionki tj, znane z kart komiksów ważni bohaterowie potrafią się zirytować tylko dlatego, że scenariusz im każe, a my mamy piękne, okrągłe zero możliwości załagodzenia tego faktu.

 

               Batman to kolejne, rzemieślnicze odcinkowe dziełko od Telltale, które nie wystrzeli waszych jelit w górę i nie zgarnie nagród dla gry roku. Zwłaszcza, że za bardzo grą nie jest. Czym jest? Przyjemną możliwością spędzenia tych około dwóch godzin przed telewizorem. Warto się zainteresować, ale cierpliwi będą bawić się lepiej – jak wylecą już wszystkie odcinki spod klawiatur, mniejsza irytacja cliffhangerami, tak będzie, nie ściemniam.  Zwłaszcza, że pierwszy epizod wygląda naprawdę intrygująco i o ile nie dostaniemy kaszanki zamiast nietoperzowego steka (fu?) można spodziewać się całkiem solidnej rozrywki.

 

 

*”Telltale to zapamięta! Ty bydlaku!”

** He-he, rozumiecie, dwie twarze jednocześnie?

*** W życiu nie zgadniecie. Enigmatyczna nazwa odcinka również nie pomoże.

**** W tym miejscu warto przypomnieć to, co się stało w pierwszym sezonie z naszym znajomym kandydatem na burmistrza.

 

ODCINEK II

 

               Na głowie kolejny siwy włos, liście coraz bliżej śmierci, czas i na kolejny odcinek Batmana. Mechanicznie, w sposób naprawdę niepojęty, jest identycznie jak poprzednim razem. A co z fabularnym mięskiem?

               Wytłumaczmy sobie jedno. Budowanie scenariusza w oparciu o odcinki naturalnie wiąże się z nałożeniem na siebie niewidzialnej klatki ograniczeń w swobodzie opowiadania historii. Można planować, można tworzyć schematy i być pewnym swego – o ile ma się na to czas. Ba, nawet będąc wzorowym prymusem w tej działce  można nadziać się na nagły problem - bohaterowie, o ile są włożeni do dobrej historii, czasami plotą figle przez ewolucję swojego charakteru i momentami planowany wątek bierze w łeb. W efekcie pozostajemy z pustką jak uzębienie przetrzebione przez próchnicę. Pewnym rozwiązaniem, pierwszym z brzegu, jest płynne dostosowywanie ilości odcinków do tworzonego scenariusza. Telltale jednak, z uporem godnym lepszej sprawy, serię za serią wkłada w określone z góry ramy. Staje więc ramię w ramię z serialami i komiksami mierząc się ze swoim najgorszym wrogiem – fillerem*.

               Wspomniany filler to z języka angielskiego wypełniacz. I zazwyczaj nie mam z nim większego problemu. Czasem takie wypełnienie przydaje się, by pewne elementy posprzątać, poukładać w odpowiednich szufladkach. Tylko czemu to następuje tak szybko? Zazwyczaj jest to trzeci, a nawet czwarty odcinek, moment na odetchnięcie. Drugi epizod, „Pakt”, po błyskawicznym wręcz (w porównaniu) tempie pierwszego odcinka ciągnie się ślamazarnie. Oczywiście, spisując wszystko co się w nim pojawia w punktach można odnieść wrażenie ogromu, którego doświadczymy grając. Trójka nowiutkich postaci, lśniących, sprzedawca płakał jak oddawał, zwroty akcji,  dramaty wewnętrzne, a ja marudzę?

 

to.jpg.2518f7ab752d9ae96ea182b6abb06738.jpg

Żarty się skończyły

 

               Jest niestety na co. Chociaż poznajemy trójkę antagonistów to trafiamy też na zawód – wydają się zbyt podobni do swoich komiksowych odpowiedników. Serial TT słynął z tego, że znanych pokazywał w innym świetle, korzystając z podstaw, budował odrobinę inną konstrukcję. Tu jednak zmiany są na tyle nijakie, że, nie będąc wcale ostrym wyjadaczem DC Comics, zdarzyło mi się tracić zainteresowanie i pozwalałem myślom wypłynąć na błękitne wody wyobraźni. Drugim zawodem było z kolei to, że wspomniana wesoła wędrówka nie dawała żadnych negatywnych skutków, gdyż historia też strasznie zawodzi. Miałem nieodparte wrażenie, że choć odcinek wprowadza dość istotny fragment do całego sezonu, całość równie dobrze mogłaby zostać zamknięta w sprawniej wykorzystanych 10 minutach akcji. Za każdym zakrętem czekałem na faktyczne rozpoczęcie szalonej jazdy, na właściwy moment, wmawiając sobie, że do tej pory miałem przed oczyma gęstą zasłonę dymną. Gdy już myślałem, że to właśnie nadeszło – zobaczyłem podsumowanie moich wyborów z tego odcinka.

             Nie wdając się w spoilery – nie warto mieć żadnych większych oczekiwań wobec „Paktu”. Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie wszyscy chętni wykupili dostęp do całego sezonu i zagranie w drugi rozdział nie wpłynie negatywnie na poniesione koszty. Jedyne co ich spotka to odrobina rozczarowania niedoprawionym daniem. Całość jest neutralna do bólu – działa, ale nie zachwyca w żadnym miejscu. Zagrać – jak już masz wykupioną paczkę – można, ale głównie dla tych 3,4 momentów, gdy podejmujesz jakąkolwiek decyzję. W innym wypadku? Streszczenie odcinka wystarczy.

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

 

Dnia 6.10.2017 o 13:43, Bregowicz napisał:

Naprawdę miło, że ktoś docenia. 

Lata lecą, a tu drugi epizod! Tymczasem, bobrem w lesie zabieram się za coś świeżego, ledwo pyłek na półkach zebrał. Zupełnie jak nie ja! Ps. Na jeden post jest dość poważne ograniczenie w ilości obrazów, musiałem dokonać przedwczesnego sprzątania jednego z trzech poprzednich. Wybaczcie.

Edytowano przez Bregowicz
Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...