Skocz do zawartości

Fanboj i Życie

  • wpisy
    331
  • komentarzy
    500
  • wyświetleń
    138576

Fantastyczne światy i uniwersa: gdzie zamieszkać?


muszonik

743 wyświetleń

Temat oparty jest na dyskusji z PiP-y pod tytulem „W jakim uniwersum najbardziej nie chcielibyście żyć”. Założenie tematu jest takie, ze mamy się narodzić w jakimś fikcyjnym uniwersum „jako zwyklak” (czyli automatycznie usuwane są wszelkie możliwości w rodzaju superbohaterów, nadludzkich mocy etc.) taki sam, jakimi to zwyklakami jesteśmy w naszym świecie.

Następnie tam żyć.

Gdzie nie chcielibyśmy trafić? I gdzie trafienie byłoby tolerowane?

Define „Zwyklak”:

Na PiPie wyszło, ze żaden fikcyjny świat nie nadaje się do życia w nim. Moim zdaniem winę za to ponoszą dwie rzeczy. Po pierwsze: paradygmat bycia „zwyklakiem”, który niestety odciął bycie wszystkim, co fajne. Po drugie: trochę błędna perspektywa, w jakiej patrzy się na światy fikcyjne.

Po pierwsze: należy moim zdaniem od nowa zdefiniować „zwyklaka”. Wydaje mi się logiczne, ze gdybyśmy narodzili się w fikcyjnym świecie, to szanse na bycie kimś wyjątkowym, przedstawicielem jakiejś bardzo rzadkiej grupy społecznej jak Solar Exalted w Exalted (ktorych jest ledwie 150 sztuk), superbohater w świecie superbohaterów, rycerz Jedi w Gwiezdnych Wojnach, czarodziej w świecie Harrego Pottera, Space Marine w Warhammer 40.000 są raczej niewielkie.

Z drugiej strony: definicja „zwyklaka” została sprowadzona na taki poziom, że mam wrażenie, iż wyeliminowano z niej każdego, kto robi coś ciekawego lub w życiu mu się cokolwiek udało. Tak więc z jakiegoś powodu odgórnie założono, że gdybyśmy urodzili się w fantastycznym uniwersum to np. musielibyśmy automatycznie zostać śmieciarzami, bezrolnymi lub małorolnymi chłopami, szczurołapami i inną hołotą. A nie np. drobną szlachtą, utalentowanymi kupcami-spekulantami, czy zamożnymi, wolnymi chłopami, którzy też pod zwyklaków się moim zdaniem łapią. O złodziejach i wojownikach nie wspominając. Albo też niskopoziomowych czarodziejach, którzy też się mogą do zwyklaków łapać (skoro w naszym świecie do zwyklaka łapie się magister, czyli niskopoziomowy naukowiec).

Automatycznie czyni to fikcyjne światy mniej atrakcyjnym od realnego, albowiem można założyć, że do tak pojmowanych „zwyklaków” ani ja, ani duża część inny czytelnik tego bloga sam siebie nie zalicza.

Spowodowane jest to tym, ze nie wiem jak wy, ale mi się kilka rzeczy w życiu udało. Znam lub znalem nerdów, którzy są lekarzami, wojskowym, adwokatami i radcami prawnymi, spekulantami zdradzającymi predyspozycje do talentu, tłumaczami technicznymi, programistami, inżynierami lotniczymi, wykładowcami akademickimi...

Mam wrażenie, że ludzie tego typu w ogóle nie patrzą na siebie jak na „zwyklaków”.

Wszyscy bylibyśmy Indianami:

Prawda jest taka, ze gdybyśmy urodzili się w świecie Indian, to wszyscy bylibyśmy Indianami, a w świecie wikingów: wikingami. Gdybyśmy natomiast urodzili się w uniwersum fantasy, to jednemu z nas trafiłby się elf, a innemu niziołek.

Jeśli mamy być zwyklakami to należałoby najpierw odpowiedzieć na pytanie: co to jest „zwyklak” w danym świecie. Owszem, takie postacie, jak Exalted, Superbohaterowie, Wiedźmini stanowią elitę elit i po prostu jest ich statystycznie bardzo niewiele. Nie pamiętam jaka jest populacja w Exalted w Exalted, ale tam, jak pisałem jest zaledwie 150 Solarow, w uniwersum kilkakrotnie większym od Ziemi.

Spytać się należy raczej o to ilu jest Łotrzyków, Barbarzyńców, Wojowników czy nawet Czarodziejów i Kaplanów.

Owszem, cześć z nas nie mogłaby być tym, kim jest obecnie. Np. inżynier lotniczy czy programista w świecie mediewalnego fantasy raczej nigdy by nimi nie zostali. Pytanie brzmi, czy nie dokonaliby innych wyborów. I nie zostali na przykład nekromantami. Dotyczy to także innych zawodów. Przykładowo: znam całkiem sporo ludzi z bractw rycerskich, którzy w naszych, preferujących rozwiązania pokojowe realiach przebierają się za rycerzy. Ludzie ci, w preferujących przemoc jako sposób rozwiązywania konfliktów światach fantasy mogliby zostać faktycznymi wojownikami, zbrojnymi lub chłopskimi knechtami, nie tylko dlatego, że skłania ich ku temu dusza, ale też z tej przyczyny, że opłacałoby się to finansowo.

Podobnie wygląda sprawa w science fiction i gatunkach pokrewnych. Należy poważnie zastanowić się, jak niespotykane są poszczególne, „ciekawe” profesje. Przykładowo, rycerz Jedi to najpewniej, nawet w okresie świetności zakonu dość rzadka osoba (btw. z czego tak w zasadzie żyli Jedi?), a jeszcze gorzej Sith, których, w całej, liczącej miliony gwiazd galaktyce było dwóch.

Drugie pytanie brzmi: jakie mielibyśmy drogi rozwoju w danym uniwersum i co by się nam opłacało? Pomijając to, że ja stanąłbym na uszach, zęby zostać magiem, a w najgorszym razie, gdyby to okazało się niemożliwe: kultystą chaosu, to każdy z nas musiałby wybrać, w jaką stronę się rozwijać.

Pytanie brzmi jak trudno było zostać np. pilotem, przemytnikiem, łowcom nagród, szturmowcem, bojownikiem rebelii lub kimś podobnym? Piloci, bojownicy rebelii i szturmowcy mogą, koniec końców być dość pospolitym zjawiskiem we wszechświecie science fiction. Pytanie brzmi też, czy rachunek: Zysk – (Koszt Wejścia + Ryzyko) miałby na tyle atrakcyjny wynik, żeby opłacało się nam, przywykłym raczej do leniwego życia osobom w ogóle go podejmować.

Bo powiedzmy sobie szczerze: w naszym świecie humanista ma większe szanse znalezienia zatrudnienia, niż średniowieczny wojownik. Oraz, za wykonywanie swojego fachu ma mniejsze szanse trafić do wiezienia, niż za bicie ludzi mieczem. Dlatego też członkowie bractw rycerskich zwykle studiują historię lub archeologię, a nie zostają rycerzami.

Gdzieś, gdzie są orkowie, gobliny i ożywione szkielety ludzie z bractw rycerskich mieliby natomiast zapewne większe wzięcie, niż humaniści. I sytuacja byłaby odwrotna. I byłoby „może wyglądam jak zwykły wojownik, ale po pracy, dla zabawy przebieram się za cywila i uczę historii w szkółce niedzielnej”.

Obawiam się też, że jednym z czynników, które wielu z nas powstrzymują przed zostaniem awanturnikiem w prawdziwym życiu jest połączenie wysokiego ryzyka z niewielka stopa zwrotu. Przykładowo: gdyby ktoś chciał, to niewielkim wysiłkiem mógłby pojechać do Syrii walczyć po stronie lub przeciwko ISIS. Parę dni temu w szeregach tej organizacji zginął chłopak z Sandomierza. Problem polega na tym: po co? Expa za to nie będzie, złota też wcale lub w najlepszym razie niewiele. Za to można stracić życie i zdrowie, a po powrocie człowiek będzie musiał ukrywać do końca życia. Co więcej walczy się z przeciwnikami nawet nie tyle równorzędnymi, co dysponującymi przewagą techniczną i umiejętności, a nie z goblinami jak w DeDekach. Chwały w popełnianiu zbrodni na cywilach też nie sposób się doszukać.

Gdyby sytuacja była odwrotna: złoto by było dostępne w dużych ilościach, a walczyło się z jakimiś potworami w rodzaju Zombie lub Goblinów, które nie dość, że groźne są tylko w bardzo dużych grupach, to jeszcze ich zabijanie uchodzi za społecznie pożyteczne i robić to można bezkarnie, to prawdopodobnie znalazłoby to więcej amatorów.

Niska samoocena:

Po trzecie, co obserwowalne wielu nerdów bardzo nisko się ocenia. Z jednej strony wynika to zapewne z cech psychologicznych. Z drugiej: takiego zboczenia po Warhammerze w jesienno-gawędziarskim wydaniu „co bym zrobił, to i tak Mistrz Gry nie pozwoli”. Ludzie wmawiają siebie, że są słabi, mało wytrzymali i w ogóle do niczego.

Myślę, że mają taką opinię głównie dlatego, że nigdy nie próbowali zrobić niczego męczącego i z góry zakładają, że im się nie uda, bo skoro siedzą głównie przy komputerach, to muszą być słabi. Po drugie: naoglądali się programów, w których nagi facet biega, zjada kupy i wspina się, udając mistrza sztuki przetrwania.

Faktycznie to po pierwsze nikt nigdy nie żył na takim poziomie intensywności, jak nagi facet ze szkoły przetrwania. Nawet ludzie pierwotni nie żyli w takim trudzie. Wręcz przeciwnie: doskonale wiedzieli, gdzie znaleźć jedzenie i gdzie jest bezpiecznie, wiec trzymali się tych okolic. Chodzili tez w wieloosobowych, całkiem dobrze uzbrojonych grupach, dzieląc się miedzy sobą zarówno pracą jak i zdobyczą.

Po drugie: większość nerdów ma średnioludzką kondycje, a średniej jakości ludzie są przez naturę całkiem nieźle przystosowani do znoszenia trudów. Przykładowo, patrząc z pozycji nerda, który przez ostatnie 30 lat siedział przed komputerem, to przypuszczam, ze nie byłoby dla mnie wielkim wyczynem przejechać 100 kilometrów na rowerze w ciągu jednego dnia. Lub pojechać na nim nad morze. Albo do Hiszpanii (oczywiście nie w ciągu jednego dnia).

Wiem to, bo przedwczoraj całkiem przez przypadek przejechałem kilometrów 50. Po prostu jechałem, jechałem, nagle pojawił sie znak „Ciemnogród: 25 kilometrów”, wiec zawróciłem do domu. I namęczyłem się przy tym mniej, niż po dniu pracy, w której tylko siedzę i patrze w ścianę.

Fakt, wróciłem skrajnie głodny. Z miejsca wypiłem też butelkę wody mineralnej. Jednak odpowiedz jest prosta: na dłuższy rajd trzeba by wziąć suchy prowiant i wodę. Albo odwiedzić po drodze karczmę.

I powiedziałbym, ze większość znanych mi normali poradziłaby sobie gorzej. Ja nie mam kondycji zniszczonej przez piwsko i papierosy.

Po trzecie: no litości. Do Mordoru poszły dwa hobbity z nadwagą, a nie Bear Grylls w obstawie komandosów z GROM-u.

 

Ciąg dalszy na Blogu Zewnętrznym.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...