Skocz do zawartości

Fanboj i Życie

  • wpisy
    331
  • komentarzy
    500
  • wyświetleń
    138719

Dlaczego Japonia przegrywa?


muszonik

298 wyświetleń

Kraj Kwitnącej Wiśni, ongiś widziany jako globalna potęga, zarówno ekonomiczna, która zdystansuje dochodem Stany Zjednoczone, jak i kulturowa. W 2000 roku kontrolujący 50 procent światowej sprzedaży gier wideo. W roku 2010: już tylko 10 procent. Obecnie jeszcze mniej…

Zjawisko to dotyczy nie tylko zresztą gier komputerowych, ale też innych dziedzin, z których najbardziej interesującą dla nas zapewne będzie manga i anime. Nie da się nie odnieść wrażenia, że japońska animacja przeżywa wyraźną zapaść jakościową.

Dlaczego niedawne imperium upada na naszych oczach?

Temat nie jest nowy, ponoć kilka miesięcy temu pisał o tym PSX Extreme, przy czym nie mam pojęcia, jakie dokładniej on argumenty poruszał, gdyż nie kupuję tego periodyku.

Jednakże świadczy to, że nie tylko ja obserwuję ten problem.

Kolos na glinianych nogach czyli problemy strukturalne:

Pierwsza rzecz, którą należy sobie uświadomić jest fakt, że japońska branża gamedevu zawsze była bardzo spolaryzowana. W praktyce dzieliła się na dwie grupy: dosłownie kilka bardzo dużych firm, jak Sony, Nintendo, Capcom czy Konami oraz ogromną ilość małych lub bardzo małych studiów, zatrudniających kilka lub kilkanaście osób.

Taki system ukształtował się już na początku „ery cyfrowej” czyli w późnych latach 70-tych i na początku lat 80-tych, kiedy faktycznie za growe hity często odpowiadała jedna osoba (np. Pacman'a napisał jeden człowiek, w ten sposób zaczynał też Peter Molyneux, Hideo Kojima czy Sid Meier) był normą. Potem przyszły lata 90-te, kiedy zespoły zwiększyły się, następnie pierwsze dziesięciolecie, gdy za najważniejsze gry odpowiadały już zespoły liczące kilkadziesiąt do kilkuset osób i czasy współczesne, gdy nad grami AAA pracuje często po 1000 osób.

Tymczasem sytuacja w Japonii nie zmieniła się. Tak więc mamy kilka wielkich firm i wiele maleńkich, zatrudniających mniej ludzi, niż współcześni, zachodni wydawcy indie.

Rezultaty tej sytuacji było wyraźnie widać dwie generacje sprzętu temu, w latach 2000-2008 i erze Playstation 2. Tak więc podczas gdy na zachodzie królowały gry w rodzaju Neverwinter Nights, RTS-y i FPS-y wykorzystujące grafikę 3D, Japończycy produkowali ogromne ilości gier RPG, modrobić, Dating Simów (a także nieskończone ilości Tetrisów, Arkanoidów, gier run & gun, strip pokerów i innego barachła) wykorzystujących nadal grafikę 2D, niskobudżetowych i skierowanych na wewnętrzny rynek.

W epoce tej różnice tłumaczono najczęściej „inną estetyką” i faktycznie taka opinia dawała się wybronić, tym bardziej, że zachodnie gry 3D w tamtych czasach często wyglądały okropnie.

Kryzys 2008 i poprzednia generacja:

Diabli wiedzą, ile by to mogło trwać, gdyby nie zbieg kilku niekorzystnych okoliczności. Pomijając ciągły, szybki postęp techniczny, recesję, z której Japonia nie może się wygrzebać od roku 1990 oraz (co mocno odbiło się na anime) ogólny spadek zainteresowania zarówno telewizją, jak i filmami oraz muzyką sprzedawanymi na tradycyjnych nośnikach, tym, co dowaliło całej branży rozrywki było połączenie kryzysu 2008 i zbieżnej z nim premiery konsol siódmej generacji.

Kryzys wiadomo, sprawił, że ludzie zbiednieli więc zaczęli kupować mniej rozrywki.

Nowa generacja, która przerzuciła ciężar światowego rynku gier w stronę konsol dla wielu mniejszych developerów okazała się dużym problemem, znacząco windując koszty gier. Wystarczy powiedzieć tylko, że licencje na narzędzia developerskie dla jednego stanowiska to koszt rzędu 2-3 tysięcy dolarów. Tłumaczyć to może zniknięcie w zasadzie wszystkich kategorii gier poza AAA oraz nagłe pojawienie się ruchu Indie skupionego głównie wokół PC.

Zjawisko to było trendem ogólnoświatowym i nie dotyczyło tylko Japonii.

Protekcjonizm i produktowy patriotyzm

Drugą przyczyną, prócz osłabienia roli małych studiów działających wedle tradycyjnego modelu jest fakt, że Japończycy nie muszą konkurować z producentami z innych państw, bo mają swoją, bezpieczną wyspę.

Otóż: Japończycy słyną z ochrony swojego rynku. Robią to na różne sposoby. Część to standardy techniczne. Urządzenia elektryczne w Kraju Kwitnącej Wiśni przystosowane są do bardzo nietypowego napięcia 100 woltów (nie 110 tylko właśnie 100), jako jedyne na świecie, po to, żeby czasem coś pochodzącego z importu u nich nie działało. Telefonia komórkowa długo działała w standardzie PDC, odmiennym od używanego na całym świecie. Nawet odbiorniki radiowe działają na innych częstotliwościach, niż gdzie indziej.

Do tego oczywiście dochodzą odpowiednie regulacje prawne, które zabezpieczają japoński rynek przed konkurencją ze strony zagranicznych producentów elektroniki.

Co więcej udało się im nie tylko przekonać własne społeczeństwo, że kupując rodzime produkty wspierają swój kraj, ale także do tego, że te pochodzące spoza jego granic są zwyczajnie gorsze.

W efekcie tego japońscy producenci znaleźli się w bardzo komfortowej sytuacji. Okazało się bowiem, że dysponują na własny użytek trzecią, największą gospodarką świata i 120 milionami pańszczyźnianych chłopów.

 

Ciąg dalszy na Blogu Zewnętrznym.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...