Koniec gry #30 - BioShock Infinite + recenzja (niemożliwe?!)
BioShock Infinite
Czas rozpoczęcia: 30 marca 2013 r.
Czas ukończenia: 1 sierpnia 2016 r.
Czas gry: 1220 dni.
Ile to godzin w grze: 21h.
Ile średnio czasu dziennie spędziłem przy grze: 0,01721311475h = 1,032786885 minut = 61,96721311 sekund
Poziom trudności: średni.
Liczba osiągnięć w momencie ukończenia gry: 36/80
Najczęściej używane bronie: karabin maszynowy założycieli i strzelba założycieli.
Wymaksowana tarcza i (prawie) limit soli.
Ulubione wigory (dostałem je praktycznie na sam koniec -_-): "szarża" i "zwrot do nadawcy".
Kilka słów na koniec: z czego wynika tak kosmicznie rozciągnięty czas gry? Ano grę kupiłem przedpremierowo (marzec 2013), pograłem parę godzin, przestałem. Potem we wrześniu (tego samego roku) uznałem, że zagram jeszcze raz, ale że nie ma co jechać od środka, to zacząłem od początku. Doszedłem gdzieś do połowy, przestałem. Ta sama historia powtórzyła się we wrześniu 2014 oraz wrześniu 2015 (czemu akurat wrzesień - pojęcia nie mam). Kilka dni temu jednakże stwierdziłem, że nie będę zaczynał od nowa, bo pierwszą połowę gry znam już praktycznie na pamięć i udało się ją W KOŃCU ukończyć. 5,8h w ciągu ostatniego tygodnia, czyli praktycznie połowa.
Dawno mnie żadna gra tak nie wymęczyła, ja BioShock Infinite. Może to dziwnie mówić tak o FPSie, ale tutaj było dla mnie ewidentnie za dużo strzelania. W pozostałych grach serii mieliśmy dużo broni przy sobie, nie za dużo amunicji wokoło. Tutaj za to świat gry był us... usłany wręcz wszelkiego rodzaju broniami (i amunicją również), ale co z tego, skoro Booker, który jest w stanie przeżyć czołowe zderzenie z wystrzeloną rakietą, ma problem z uniesieniem więcej niż dwudziestu i kilku sztuk amunicji do strzelby? I trzymanie przy sobie więcej niż dwóch spluw najwyraźniej przekraczało jego możliwości fizyczne. Za to wykonywanie kilkudziesięciometrowych skoków do wstęgi tudzież z niej z podobnej wysokości już było spoko.
I irytowało mnie parę głupostek fabularnych, np. przez kilka godzin radośnie dokonujemy masowego mordu, z cywilami włącznie, i z tym Elżbieta nie ma żadnego problemu, ale jak
nie ustalimy koordynatów lotu do Paryża tylko do Nowego Jorku, czym oszukujemy pannicę,
to już foch z przytupem i "ty bydlaku". No cóż, Ela, straciłaś przyjaciela, a CI LUDZIE ZGINĘLI ŻEBYŚ MOGŁA POLECIEĆ NA WYCIECZKĘ.
Klimat bardzo mi się podobał - urzeczywistnienie amerykańskiego snu, który jednak szybko przeradza się w koszmar - jest inny od tego z poprzednich BioShocków, ale wciąż daje radę, oczywiście z pominięciem tych rzeczy o których pisałem powyżej. Strona artystyczna gry (zwłaszcza ona) zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Gra pozbyła się tego uczucia klaustrofobii z poprzednich części (nie twierdzę, że to było coś złego, a i powiem więcej - to ich pozytywny element ze względu na miejsce akcji).
Ode mnie to tyle, chciałem serdecznie pozdrowić duet grająco-śpiewający z końca napisów końcowych oraz mój biedny dysk twardy, który tyle czasu musiał przechowywać dla mnie bajty danych tej, mimo wszystko, wielkiej gry.
1 komentarz
Rekomendowane komentarze