Skocz do zawartości

Eyjafjallajökull

  • wpisy
    40
  • komentarzy
    115
  • wyświetleń
    30769

Warto zagrać nawet dziś #1: Golden Sun i Golden Sun: The Lost Age


Elano

778 wyświetleń

IuDJ8rC.jpg

Wspaniałe jest to uczucie, gdy po latach możesz zagrać w gry, o których posiadaniu marzyłeś w dzieciństwie. Gnojkiem będąc, w okolicach 2001/2002 roku w którymś z czasopism growych, których na polskim rynku było wtedy bez liku - był to prawie na pewno albo "Click!", albo "Play" - kilkanaście razy czytałem solucję do pewnej gry. Wydawała mi się ona dojrzalszą wersją Pokemonów, otrzymanych razem z Game Boyem na komunię. Nie miałem niestety co marzyć o kupnie Game Boya Advance'a, który kosztował wtedy w Polsce tyle, że najzwyczajniej w świecie rodziców nie było go na niego stać. Potem na lata o tej produkcji właściwie zapomniałem, ale jednak gdzieś z tyłu głowy ciągle siedziała. Wreszcie niedawno udało mi się zdobyć własny egzemplarz. Nie oryginał, ale cyfrówkę na Wii U, ale to przecież nadal ta sama gra, w którą tak bardzo chciałem poznać ponad dekadę temu. No i zachwyciłem się tak, że po kilkunastu dniach mam za sobą i Golden Suna, i część drugą i czuję, że muszę coś o tych małych dziełach sztuki napisać.

Cóż, wspomniane podobieństwo do Pokemonów może i da się tu znaleźć, ale Golden Sun jest znacznie bardziej podobny choćby do klasyków ze SNES-a, takich jak Final Fantasy IV czy Chrono Trigger, których jako dzieciak nie znałem. Mistrzowie z Camelotu, znani także z tworzenia najlepszych sportówek na konsole Nintendo (Mario Tennis i Golf), stworzyli jRPG-a wiernego klasycznym założeniom gatunku - z losowo napotykanymi przeciwnikami, turową walką, niemym protagonistą, chodzeniem po mapie świata i charakterystycznym stylem graficznym - ale mieli też kilka autorskich pomysłów, dzięki którym ich gra nie jest klonem popularniejszych serii.

ru97j9n.png

Walka to klasyka - my z prawej, oni z lewej, tury i tak dalej

Najbardziej interesującym wkładem własnym jest kolekcjonowanie i używanie w walce Djiinów. Nie jest to co prawda osią gry, jak choćby we wspomnianych Pokemonach, ale bez istot tych zbyt daleko zajść się nie da. Cztery rodzaje Djiinów odpowiadają czterem żywiołom, na których opiera się świat Weyard, w którym przyszło nam pędzić żywot adepta jednej ze szkół - ziemi (zwanej tutaj Venus). Choć domena głównego bohatera, Isaaca, jest nam narzucona, bardzo szybko spotykamy specjalistów od innych żywiołów. Kolega z wioski, Garet, kształci się w magii ognia (Mars), zaś spotykani nieco później Ivan i Mia posiadają moce odpowiednio powietrza (Jupiter) i wody (Mercury).

O ile walczyć można zarówno bronią taką jak miecze, topory czy różdżki, a także czarami czerpiącymi swą moc z różnych żywiołów, do pokonania najsilniejszych przeciwników niezbędne są wspomniane Djiiny. Używać możemy ich na dwa sposoby - albo aktywując je w walce, czemu towarzyszy użycie ich mocy specjalnej, albo przygotowując je do użycia jeszcze przed potyczką, narażając się jednak na spadek statystyk. Każdy Djiini w trybie "standby" lub odpoczywający po ataku obniża cechy bohatera, do którego jest przypisany. W miarę zdobywania kolejnych stworków zwiększają się możliwości użycia ich w walce. Jeden ustawiony Djiini ognia nie zrobi wielkiego wrażenia na przeciwnikach, ale już cztery umożliwią zesłanie na wrogów potężnego meteoru, który mocno nadwątli siły życiowe bossów, a zwykłych przeciwników zmiecie z powierzchni ziemi, dodatkowo zwiększając siłę naszych kolejnych czarów. Walka opiera się więc na umiejętnym kombinowaniu z używaniem różnych rodzajów ataków - kolejno aktywujemy Djiiny, używamy ich mocy, a podczas odpoczynku naszych podopiecznych rzucamy czary i siekamy standardowym orężem.

wAMchBg.png

Dowalenie komuś Meteorem zawsze sprawia kupę radochy

Po co nam właściwie to całe zbrojenie się? Otóż pewnego dnia ktoś próbuje wkraść się do świątyni znajdującej się u podnóży góry Mt. Aleph, w której uwięziono Alchęmię - potężną siłę, której ludzie nie potrafili wykorzystać do dobrych celów. Szturm nieznanych osobników skutkuje spadkiem na wioskę ogromnego głazu, który niszczy kilka domów i zabija kilka osób. Po kilku latach Isaac, Garet i ich kumpela Jenna, wraz z uczonym Kradenem, postanawiają sami wkraść się do świątyni. Wiedzeni ciekawością doprowadzają do tragedii. Na miejscu pojawiają się ci, którzy próbowali wejść do zakazanego miejsca trzy lata temu - Saturos i Menardi, potężni adepci ognia. O dziwo jest z nimi także Felix, brat Jenny, o którym wszyscy sądzili, że zginął podczas wspomnianej katastrofy, oraz tajemniczy Alex. Czwórka niespodziewanych gości zmusza Isaaca i jego ekipę do przyniesienia im Gwiazd Żywiołów - przedmiotów, które po wrzuceniu do rozrzuconych po świecie Latarni Żywiołów uwolnią moc Alchemii. Świątynia zaczyna się jednak walić, a Saturos, Menardi i spółka postanawiają uciec z trzema Gwiazdami. Zabierają ze sobą także Jennę i Kradena jako zakładników, a potem zamykają portal za sobą. Isaac i Garet postanawiają zrobić jedyne, co im pozostało - zabrać czwartą Gwiazdę Żywiołów. W tym momencie zaskakuje ich dziwna istota, która przedstawia się jako Wise One i każe im przeciwstawić się złodziejom, zapobiegając rozświetleniu latarni. Dodatkową motywacją dla głównych bohaterów jest oczywiście chęć oswobodzenia Jenny i Kradena oraz wyjaśnienie sprawy z Felixem.

Początkowy zarys fabuły nie przedstawia się może niezwykle oryginalnie - magia, źli ludzie, których trzeba powstrzymać i tak dalej - ale to właśnie historia jest tym, co doprowadziło do tego, że niemal każdą możliwą chwilę w ostatnich dniach spędziałem właśnie z Golden Sunem. Pełno w niej zwrotów akcji, interesujących miejscówek (miast, wiosek, jaskiń) i postaci. Oraz dialogów. Tych jest czasem aż za wiele. Kilka momentów można by swobodnie skrócić, choćby podróż na statku, która w niewiadomy dla mnie sposób trwa tak długo i pełna jest tak wielu pogadanek, będąc jednocześnie mało istotnym wydarzeniem. Podobnież wstęp dłuży się niemiłosiernie i obawiam się, że sporo osób odbiło się od gry właśnie przez przydługie wprowadzenie. Dłużyzny to jednak tylko maksimum kilka godzin rozgrywki, co przy kilkudziesięciu (60, 70, może nawet więcej) godzinach trwania całości nie jest mocno uciążliwe. Czasem trzeba po prostu przeklikać to w cholerę.

ZIboSLd.png

Grafika w czasie premiery była olśniewająca (przynajmniej jak na GBA), a urok zachowała do dziś

Ten akapit może być lekkim spoilerem co do fabuły części drugiej, także ostrzegam - jeśli nie chcecie wiedzieć, od czego zaczyna się sequel, przejdźcie do następnego akapitu. Myślę jednak, że za wiele nie zdradzę, jeśli powiem, że świetnym zabiegiem w The Lost Age jest danie graczom innej drużyny do prowadzenia. Wydarzenia obserwujemy oczami przeciwników Isaaca, bowiem tym razem głównym bohaterem jest Felix, a także Jenna i Kraden, których zadanie jest odwrotne od tego, które chciał wypełnić protagonista "jedynki" - chcą oni bowiem rozpalenia latarnii i powrotu Alchemii do Weyard. W pewnym momencie jest tu pewien właściwie nie tak zaskakujący zwrot - spodziewałem się go wiele godzin przed faktycznym pojawieniem się go - bowiem import wyposażenia postaci z jedynki do dwójki pozwala się domyślać, że... no, nie napiszę tego wprost, ale pewnie łapiecie, o co chodzi. Tak na marginesie - liczący ponad 250 znaków kod do przepisania to nie jest najlepszy pomysł, jeśli chodzi o transfer danych pomiędzy grami...

Poza walką i fabułą trzecim elementem, który czyni z dziełka Camelotu pozycję, w którą musicie zagrać, są zagadki. Jeśli wiecie, jak to wygląda w Zeldzie albo Pokemonach, to będziecie jak w domu, bowiem są to łamigłówki podobnego typu. Te z Golden Suna są jednak trochę trudniejsze od choćby tych z serii o kieszonkowych stworkach i czasami można się zawiesić. Ogromnym uchybieniem jest także brak map latarni, pełniących tu funkcję dungeonów/świątyń, które są na tyle obszerne, że łatwo się w nich zgubić. Dodatkowo trzeba jeszcze pamiętać, że przełączenie czegoś tu aktywuje coś tam. Przyznam, że podczas grania w część pierwszą raz, dwa czy siedem spojrzałem do solucji. Głównie jednak dlatego, że po prostu chciałem brnąć dalej, chciałem poznawać fabułę, a nie męczyć się godzinę nad jednym pokojem. Cieszy, że nie są to kompletne zapchajdziury, które rozwiązuje się zawsze za pierwszym razem - co to by było za wyzwanie?

Do rozwiązywania zagadek użyć należy różnych mocy zwanych psynergią, które zdobywa się w czasie podróży po Weyard. A to trzeba podnieść jakieś kamienie w określonej kolejności, a to zamrozić wodę, by stworzyć lodowe sople, po których będziemy mogli przeskoczyć; jeszcze innym razem musimy ustawić statuy w określonych miejscach. Oczywiście rodzajów łamigłówek i różnych zdolności, które trzeba wykorzystać jest tu znacznie więcej i im dalej w las, tym ciężej. Miłym dodatkiem jest możliwość powrotu do miejsc, w których już byliśmy, ale nie mogliśmy ich do końca zwiedzić, bo nie mieliśmy odpowiednich mocy. Na mapie, zwłaszcza w części drugiej, sporo jest kompletnie opcjonalnych lokacji, w których znaleźć można wypasione przedmioty i spotkać potężnych pobocznych bossów. Ci są chyba nawet zbyt silni, bo walczy się z nimi trudniej niż z końcowym przeciwnikiem, a to jest trochę nie po bożemu, no nie? Myślę, że gdyby tak chcieć wymaksować obie części, to 1/4, a może nawet więcej spędzonego przy nich czasu stanowiłyby zadania poboczne, które są zróżnicowane i wnoszą coś do fabuły, a nie "przenieś 10 sztuk czegoś tam".

ThDoeTC.jpg

Profesjonalny cosplay głównych bohaterów

Ach, jeszcze oprawa. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że oprawa gry z GBA z 2001 roku nie robi już dziś wrażenia?

A to jednak zaskoczę, bo robi. Oczywiście piksele wybijają oczy, ale nadal obie części trzymają się naprawdę fajnie. Zwłaszcza animacje co potężniejszych zdolności wyglądają efektownie, a grafika jakby żywcem wyciągnięta ze SNES-a prezentuje się lepiej, niż twory RPG Makera. Albo kompletnie pozbawiona charakteru oprawa Golden Sun: Dark Dawn z DS-a, trzeciej odsłony serii. Na razie w nią nie grałem, ale styl graficzny nie zachęca - popatrzcie sobie na screeny i porównajcie. Muzycznie także jest tu genialnie. Motoi Sakuraba, znany także z Dark Soulsów i Smash Brosów stworzył świetny soundtrack. Utwory bitewne zagrzewają do walki, motywy z latarni przebijają wiele utworów muzycznych towarzyszących przechodzeniu dungeonów z większości Zeld, a przy Elemental Stars mam ciary. Niezłe osiągnięcie jak na 8-bitową technologię.

Krótko mówiąc - zauroczyły mnie te gry. Za nic nie mogłem oderwać się od historii obu części. Zwłaszcza drugiej, która jest idealnym rozwinięciem jedynki pod każdym względem - więcej tu miejsc do odwiedzenia, silnych przeciwników do pokonania, a ważkość działań naszej drużyny cały czas wzrasta. Bracia Takahashi i spółka stworzyli RPG-i, które bronią się kilkanaście lat po premierze. Nie wiem, co ostatnio mnie tak wciągnęło, jeśli chodzi o dłuższe rolpleje. Na pewno było to dawno temu, pewnie jakoś w okolicach premiery Skyrima. Twórcy wycisnęli z GBA ostatnie soki i, przytaczając mniej czy bardziej dokładnie słowa któregoś z recenzentów: "nie bardzo dawali stosunek o to, że robią grę na przenośną konsolę o ograniczonych możliwościach technicznych". Oczywiście nie są to twory idealne i posiadają kilka rozwiązań, których dziś nikt przy zdrowych zmysłach w żadnej grze by nie zaimplemetował, choćby rzucający się bardzo szybko w oczy brak automatycznej zmiany celu, jeśli zabijemy jednego z przeciwników, ale dajmy spokój - przy tej opowieści nie zwraca się za bardzo uwagi na okazjonalne słabe rozwiązania. Jak zawsze jestem zdania, że pierdoły nic nie znaczą, jeśli nie przeszkadzają za bardzo w dobrej zabawie. Jeśli macie możliwość i lubicie jRPG, to zagrajcie. Nie jestem w żadnym razie żadnym znawcą ani ekspertem, ale na moje to czołówka tego gatunku i to się zapewne przez pewien czas, a może nawet nigdy nie zmieni.

Garść faktów:

Developer: Camelot Software Planning

Gatunek: jRPG

Rok wydania: 2001 (Golden Sun), 2002 (Golden Sun: The Lost Age)

Jak zagrać: kupno oryginalnych kartridży na GBA (opcja droższa), wersje na Wii U (opcja tańsza - 28 zł każda). Jednak przy założeniu, że nie mamy żadnej z konsol, bardziej opłaca się kupić oczywiście starego handhelda + karty. Można też oczywiście zagrać na emulatorze, no ale...

PS. Co do liczby we wpisie i tytułu zwiastującego serię: zamierzam co jakiś czas, gdy wpadnie mi coś do głowy/ogram coś ciekawego napisać o ciekawych tytułach z przeszłości, które warto według mnie sprawdzić. Będą to zapewne rzeczy głównie z konsol Nintendo, zwłaszcza z Gameboyów, bo na tym kiedyś grałem, a i teraz można w miarę tanio wyrwać niektóre hity z dawnych konsol na Wii U. I precyzując: nie chcę pisać o tym, co mnie kiedyś jarało, ale dzisiaj jest już niestrawne, a o tym, w co da się i warto dziś spokojnie zagrać i bardzo dobrze się bawić.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...