Skocz do zawartości

Eyjafjallajökull

  • wpisy
    40
  • komentarzy
    115
  • wyświetleń
    30771

Dbaj o włosy, czyli Shantae and the Pirate's Curse


Elano

791 wyświetleń

q5ITvUJ.png

Shantae to seria, której kolejne odsłony dozowane są dość oszczędnie. Choć gra z pół-dżinem, pół dziewczyną w roli głównej zadebiutowała na Game Boyu Colorze 12 lat temu, The Pirate's Curse, najnowsza część, jest dopiero trzecią odsłoną serii. WayForward Technologies i Inti Creates wpasowują się w trwającą w najlepsze modę na pikselozę, ale nie tworzą potworka żerującego na nostalgii, a platformówkę w starym stylu z kilkoma nowymi rozwiązaniami. I bardziej przystępną od Shovel Knighta czy Volgarr the Viking, przy których uszkodzono kilka padów, klawiatur i konsol.

Tym razem Shantae została jednak pozbawiona swoich magicznych mocy i musi stanąć do obrony swojego miasteczka uzbrojona jedynie w... kucyk. Tak, to właśnie fioletowe włosy są główną bronią naszej protagonistki, która musi sprzymierzyć się z dawnymi wrogami i odwiedzić dawnych przyjaciół, by powstrzymać Mistrza Piratów. Raz pokonany, chce teraz wyleźć z grobu i grabić co się da. Aby nie dopuścić do powrotu umarlaka, główna bohaterka musi odwiedzać kolejne wyspy i by dowiedzieć się, gdzie znajduje się grobowiec rozbójnika, a potem ostatecznie go unicestwić.

VgrkpSY.jpg

Podczas szarży przeciwnicy nie mogą nic zrobić Shantae

Fabuła fabułą, ale w platformówkach chodzi głównie o to, czy dobrze się skacze i bije przeciwników. Cóż, w tym przypadku tak jest. Shantae steruje się bardzo przyjemnie - na szczęście zrezygnowano z topornego poruszania się postaci znanego ze starszych gier. Albo takich jak wspomniany już Volgarr, gdzie choć było to zamierzone, potrafiło zdenerwować. Na początku dziewczyna potrafi tylko tłuc włosami i skakać, jednak z czasem może nauczyć się kilku ruchów i zdobyć kilka przedmiotów, które znacznie zwiększą repertuar jej zagrań.

Pierwszym sposobem na zdobycie nowych umiejętności jest wykupienie ich u kupca. Handlarz sprzeda nam wiedzę na temat tego, jak unikać ciosów, szybciej wstawać po wytrąceniu z równowagi oraz dokopać przeciwnikowi. Dodatkowo można u niego nabyć przedmioty takie jak mikstury lecznicze, wzmacniające atak czy szampon, który zapewnia pielęgnację i perfekcyjny kolor włosów. Znacznie większe możliwości dają jednak przedmioty znajdowane w przypominających świątynie z serii The Legend of Zelda lochach. Po kilku godzinach Shantae potrafi strzelać z pistoletu, rozbijać kamienne bloki sejmitarem, latać na kapeluszu czy używać butów, które dają możliwość praktycznie nieograniczonej czasowo szarży. Sposobów radzenia sobie z oponentami jest zatem kilka i wszystkie są niezbędne, by ukończyć grę.

Wspomniane lochy są niestety dość nierówne. Poziom trudności nie rośnie stopniowo, a zmienia się jak sinusoida - najpierw jest łatwo, potem ciężko, następnie gra znów daje odpocząć, po czym w samej końcówce prezentuje kilka plansz projektowanych przez sadystę. Nagle dostajemy kilkadziesiąt minut rozgrywki rodem z Shovel Knighta - idziemy kawałek, umieramy, zapamiętujemy, następnym razem idziemy kawałek dalej, znów umieramy i tak dalej, aż do sukcesu. Na szczęście po spadku w przepaść gra cofa nas do początku ekranu (każde podziemia składają się z kilkudziesięciu), a gdybyśmy polegli za dużo razy, rozgrywkę wznawiamy od ostatniego zapisu, których dokonujemy u rozrzuconych po świecie mędrców. Problem w tym, że w ostatniej świątyni jest tylko jeden starzec, tuż przed ostatnią walką, co nam za bardzo nie pomaga. Co do bossów, to niestety są oni prościutcy i właściwie nie sposób polec w starciach z nimi. Walki są jedno lub maksymalnie dwuetapowe, a sposób na pokonanie przeciwnika jest zazwyczaj oczywisty. Co z tego, że przynajmniej niektórzy z nich są fajnie zaprojektowani, skoro gdy odpalimy kilka przedmiotów, nie stanowią dla nas zagrożenia.

YMuMvxm.jpg

W mieście można kupić kilka rzeczy, zapisać grę czy uzdrowić się

Przed dotarciem do świątyni musimy ją w ogóle znaleźć, a by to zrobić, trzeba przemierzyć wyspę wzdłuż i wszerz, wykonać kilka zadań i zabić sporo potworów. Lokacje są różnorodne, chociaż raczej typowe - a to pustynne ruiny, a to bagno albo obowiązkowy w niemal każdej platformówce etap śnieżno-lodowy - ale złożoności dodaje im wielopoziomowość. Nie biegniemy tylko w prawo i w lewo, a wspinamy się do góry i łazimy po piwnicach, kanałach i tym podobnych. Czasem trzeba też wrócić się do poprzednich lokacji, by znaleźć jakiś przedmiot, którego wcześniej nie mogliśmy zebrać z powodu braku odpowiednich narzędzi. Przy okazji przemierzania wyspy ujawnia się sympatyczny, chociaż czasem nieco porąbany humor produkcji. Na przykład wejście do jednej ze świątyń odkrywamy dzięki mężczyźnie, który chce użyć zwoju na zamienionej w kamień ukochanej, jednakże sam staje się kamienną statuą, która swoim ciężarem otwiera wejście do lochu. Spotykamy też cierpiącą na weltschmerz ośmiornicę, burmistrza, który przehandlował miasto za słodycze i kilka innych indywiduów, które powodują uśmiech na twarzy.

Na planszach poukrywane są także dwa rodzaje znajdziek - ośmiorniczki i Cacklebaty. Pierwsze działają jak ćwiartki serduszek w Zeldzie, z tym, że zanim dostaniemy pełne dodatkowe serce, musimy wrócić do kowala w mieście. Jakim cudem ze zmiażdzenia czterech małych ośmiornic powstaje dodatkowe serduszko - nie mam pojęcia. Cacklebaty to zmutowane Tinkerbaty, które kiedyś służyły naszej niegdysiejszej przeciwniczce, a teraz pomocnicy, Risky Boots. Po ich zabiciu możemy pobrać esencję magiczną, a zebranie wszystkich daje... coś pod koniec gry. Nie będę zdradzał co, bo to dość istotna rzecz wpływająca bezpośrednio na fabułę. Zbieranie znajdziek nie jest wprawdzie koniecznie, ale i tak leżą one zazwyczaj gdzieś po drodze, choć niektórych po jednokrotnym przejściu gry nie odnalazłem.

Oprócz pikselowej oprawy, grze towarzyszą wykonane w mangowym stylu sylwetki postaci, które widoczne są podczas dialogów. Dla fanów rysowanych cycków - są to głównie skąpo ubrane dziewczyny. Gdy przez zagraniem oglądałem screenshoty, ostre jak brzytwa obrazki trochę nie pasowały mi do pikselowej oprawy reszty, ale po zagraniu stwierdzam, że nieprzyjemnego dysonansu nie ma. Muzyka to dzieło Jake Kaufmana, człowieka, który zrobił kilka świetnych ścieżek do kilku świetnych platformówek (w tym do poprzednich cześci serii) i w Pirate's Curse też odwalił kawał dobrej roboty. Najbardziej podobają mi się orientalne rytmy miasteczna i pustynii, które brzmią jak zchiptunowane utwory z bollywoodzkich hitów albo jakichś Baśnii tysiąca i jednej nocy. Dialogi pozostały nieudźwiękowione, tylko pojedyncze kwestie są wykrzykiwane przez postacie.

5hSTwyP.jpg

Dobrze, że nie wiesz dziewczyno, skąd ta woda

To moja pierwsza gra z serii Shantae, o której dużo wcześniej słyszałem i trochę mi żal, że zagrałem dopiero teraz. Pirate's Curse to bardzo kompetentna pozycja, która zadowoli i fanów starych platformówek, i młodszych/nieobeznanych z podobnymi tytułami graczy, bowiem nie ma kosmicznego poziomu trudności i chętnie wybacza błędy. 8-9 godzin potrzebnych na przejście to bardzo miło spędzony czas. Chciałbym więcej, no ale nic, trzeba czekać na kolejną część, która już powstaje. Idealny tytuł w przerwie pomiędzy jakimiś dłuższymi i bardziej rozbudowanymi pozycjami, dodatkowo w całkiem niezłej (50 zł) cenie.

Garść faktów:

Twórcy: WayForward Technologies, Inti Creates

Zagrasz na: Wii U, 3DS

Cena: Obecnie w promocji, 50,99 zł Promocja już się skończyła, teraz cena wynosi 67,99 zł

Źródła obrazków: www.gamersglobal.de, miiverse.nintendo.net, 3dsblessed.com, www.gamerevolution.com

2 komentarze


Rekomendowane komentarze

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...