Lucy

Świetny reżyser, błyskotliwy scenariusz i równie dobra obsada - to gwaranty dobrego filmu, prawda? Okazuje się że nie, tak jak 1+1 nie jest równe dwa. A tak przynajmniej dowodzi Lucy.
W tekście będą spoilery, bo (jak przekonał się każdy, kto interesuje się tym filmem) i tak nie warto go oglądać.
Tytułowe Lucy są w zasadzie dwie - ta grana przez Johansson i brakujące ogniwo pomiędzy ludźmi a małpami (jej szkielet odkryto naprawdę). Dla ułatwienia przyjmiemy że mówię tylko o tej pierwszej. Lucy jest więc zwykłą, niezbyt rozgarniętą, amerykańską studentką bawiącą się w Tajwanie. Na jednej z imprez poznaje playboya imieniem Richarda. Ten po krótkiej znajomości prosi ją o przysługę.
Biała laboratoryjna mysz węszy wokół pułapki z serem. Za chwilę zginie w tej pułapce, choć nie ma o tym pojęcia. Ale my już to wiemy.*
Przysługa polega na oddaniu walizki pewnego jegomościowi w hotelu. Prosta robota, wchodzisz i wychodzisz. Lucy ma jednak opory (i słusznie), zostaje więc zmuszona - Richard przykuwa jej walizkę do ręki. Wchodzi więc do hotelu i zostaje wplątana w bardzo niebezpieczną aferę.
Gepard zwietrzył zwierzynę. Wybiera najsłabszego osobnika w stadzie antylop i rusza w pościg w najbardziej odpowiadającym mu momencie.
Richard oczywiście ginie, a walizkę odbiera bardzo nieufny pan Jang i - jak się okazuje po niedorzecznej ilości zgonów na ekranie - zawiera ona narkotyk, który nowo poznany tajwański gangster zamierza rozprowadzić po Europie. Pomóc ma w tym nie kto inny, a Lucy.
Kot dopada swoją ofiarę i zaciska szczęki z pełną siłą na jej szyi.
Zastanawiacie się pewnie, po co te wstawki z filmów przyrodniczych. Takimi krótkimi scenkami reżyser ubarwił swój film. Te wtręty rodem z studenckiej etiudy są metaforą tego co się dzieje na ekranie, przynajmniej przez pierwsze kilka minut, potem już ich nie ma. Zapewne dlatego, że zepsułyby tempo filmu.

A tempo jest takie sobie. Lucy szybko staje się nadczłowiekiem zabijającym i niszczącym wszystko co stanie jej na drodze. Niestety wraz z rozwojem jej mózgu jej ekspresja staje się równa kłodzie drewna. Do tego szybko przybywa absurdów (jak chociażby ten o 10% mózgu, z których korzystamy) i film przestaje się trzymać kupy. Ale to wszystko można by przeboleć i oglądać film jak zwykłe kino akcji, gdyby nie dwa ale.
Po pierwsze Besson chce nam wcisnąć do głowy jakąś mądrość, tylko sam nie wie jaką. Lucy rzuca filozoficznymi aforyzmami o sensie istnienia, czasie i wszechświecie, a na końcu daje nam wprost do zrozumienia że stała się Bogiem. Niestety to wszystko to nieprzekonujący bełkot co i rusz budzący skojarzenie z lepszymi filmami.
Po drugie film akcji jest z tego wyjątkowo cienki. Lucy pomimo swojej potęgi ma mało polotu i eksterminuje ludzi w mało efektowny sposób, CGI wmontowane w ujęcia jest marne, a końcówka to już Taxi jak żywo.
Jako tako wypada reszta CGI (te kadry które w pełni zrobiono komputerowo), Scarlett Johansson (dopóki Lucy jest człowiekiem), Morgan Freeman (w typowej dla siebie roli) i Choi Min-sik (Oldboy, bardziej jako ciekawostka).

Stworzenie człowieka - najbardziej kiczowata scena w całym filmie
Staram się ubarwić ten tekst jak tylko mogę, żeby nie wyszło z tego zwykłe wylewanie pomyj, ale to naprawdę trudne. Luc Besson wyciąga rewelacje spod szafy, ścinki z innych filmów, podlewa to swoim sosem i daje nam "inteligentną rozrywkę" która wywołuje wspomnienie za "Jestem Bogiem" - obrazem kilkukrotnie lepszym od tej produkcji. Co gorsza, on naprawdę w te pierdoły wierzy. Mnie jest za to trudno zrozumieć, jak twórca z takim doświadczeniem, mający na swoim koncie tyle produkcji nie dostrzegł, jaki miałki i nudny jest ten film. Oby jak najmniej takich gniotów, bo przecież "Time gives legitimacy to its existence. Time is the only true unit of measure."
Dobranoc.
* - Ta konstatacja jest bardziej dosadna niż przesłanie całego filmu, serio. Chwila zastanowienia nad przepaścią, jaka dzieli umysł małego gryzonia z naszym daje więcej pożywki intelektualnej niż to półtoragodzinne widziadło.
13 Comments
Recommended Comments