Wakacje w Camp Omega
Gdyby hipokryzję można było wlać do słoika to mógłbym w tym momencie hurtownie otworzyć. Jak zobaczyłem cenę Ground Zeroes i porównałem ją z tym co oferuje to niczym Husaria biegłem z trąbką i szabelką walczyć o lepszy świat. Dlatego trochę dziwnie się czuje pisząc wpis akurat o tej grze. Ale co ja poradzę że wlazłem do Camp Omega tydzień temu i wcale nie mam ochoty się stamtąd ruszać.
Słowem wstępu chciałbym tylko zaznaczyć że ten tekst nie ma aspiracji do bycia recenzją. To bardziej podsumowanie kilku wrażeń po tygodniu grania w MGSV:GZ. Mogą się też pojawić spoilery których nie chce mi się oznaczać, więc jeśli ktoś nie grał, a ma taki zamiar to niech czyta ostrożnie.
Na początku trzeba sobie szczerze odpowiedzieć na pytanie, dlaczego GZ dostawało baty przy swojej premierze? Za stosunek ceny do zawartości, tylko i wyłącznie. To że prolog do piątej części Metal Gear Solid będzie dobrą grą było wiadome od początku, jednak główne problemy pojawiły się jak ludzie faktycznie zaczęli w to grać. Bo wychodziło na jaw że średnio wykwalifikowany gracz jest w stanie przejść grę w godzinę. Jasne, bez dodatkowych misji, bez zbierania sekretów, pewnie nawet z dość niską rangą na koniec, ale z tzw. "przyłożenia" ciężko z gry wyciągnąć więcej niż godzinę z hakiem. Owszem, można znów wytykać że nowa gra na całkiem nowy sprzęt do grania w cenie 130-150 zł. to nie kosmos i że gra oferuje więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje, ale mimo wszystko dla przeciętnego zjadacza chleba 2 godziny grania za 150 zł. to dość duża bariera. Nadal trzymam się swojego zdania że Konami zażyczyło sobie stanowczo za dużo jak na początek, z tym że ten argument już trochę stracił na ważności. Hype opadł, a razem z nim w dół poszły ceny. Nówkę na PS3 można spokojnie kupić za 50 zł, zafoliowane pudełko na PS4 widziałem ostatnio za 70 zł. Z takimi cenami to sytuacja odwraca się o 180 stopni, aż grzech nie sprawdzić. No dobra, ale miały być wrażenia a nie smędzenie o pieniądzach.
Jako że nie dysponuje jeszcze najnowszym dzieckiem Sony (co pewnie zmieni premiera Bloodborne, ale o tym innym razem) kupiłem sobie wersję na PS3. Szybkie instalowanie łatek, i odpalamy. I tu pierwsze pozytywne zaskoczenie: gra wygląda fenomenalnie. Tak, tak, jest 720p i 30fps, ale nie zapominajmy że PS3 też już swoje lata ma, więc dziw bierze że w ogóle taki poziom grafiki udało się osiągnąć (nie przypominam sobie żeby równolegle wychodziły gry na PS2 i PS3 które wyglądają podobnie). Rzecz w tym że nawet w tej lekko archaicznej rozdzielczości gra wygląda doskonale, utrzymując przy okazji stałe 30 fps z okazjonalnymi spadkami do filmowych 24fps. Grafika jest doskonała, mokre tkaniny wyglądają świetnie, płaszcze ruszają się na wietrze, widać odbijające się krople i parę z ust postaci. Do tego rewelacyjne refleksy świetlne, odbicia świateł z przelatujących śmigłowców itd. Misje poboczne dziejące się w dzień odsłaniają trochę więcej wad jak np. trochę niski LOD (na szczęście postacie widać zawsze, co najwyżej jakiś krzaczek wczyta się lekko za późno), bardziej wyblakłe kolory czy mniej detali na mapach, ale jak na nową grę na konsoli z poprzedniej generacji jest świetnie. FOX Engine jest doskonałym narzędziem i mam nadzieję że zostanie wykorzystany do większej ilości gier. Dźwięk również nie zawodzi. Wszystko jest zagrane idealnie, możemy podsłuchać rozmowy strażników, określić położenie wrogów na podstawie ich kroków itp. No i ten muzyczny motyw przewodni, świetna sprawa. Jak na razie to jedna z lepiej wyglądających i brzmiących gier na PS3, aż się boję pomyśleć co się będzie działo na PS4.
Technika techniką, ale jak w to się gra. Słyszałem takie tezy już wcześniej, ale teraz nie boję się tego powiedzieć głośno: to bez wątpienia najlepszy gameplay'owo Metal Gear jaki ukazał się do tej pory. Wachlarz ruchów Bossa jest bardziej niż wystarczający. Możemy się czołgać, skradać, biegać sprintem, wspinać po budynkach, przyklejać się do osłon niczym w Gears of War itd. Otwarty świat daje nam dużo większe pole do manewru w kwestii wykonywania zadań. Możemy poczuć się jak prawdziwy szpieg: wchodzimy na wyższy poziom (wzgórze czy dach budynku), określamy położenie wrogów (można ich oznaczyć jak np. w Far Cry), szybko analizujemy ich ruchy i przystępujemy do akcji. Mamy misję, a to jak ją wykonami, którą ścieżką się udamy zależy już tylko od nas. Możemy zdejmować przeciwników z dystansu, możemy zakradać się do nich i uciszać szybkim podduszeniem, przesłuchując ich przy okazji i zdobywając cenne informacje o porozmieszczanym na mapie sprzęcie czy pozycjach strażników. W chwili desperacji możemy zmusić przeciwnika żeby wezwał w dany punkt wsparcie co oczyści nam inną drogę. Ilość opcji taktycznych jaką daje nam samo Camp Omega jest niezliczona i mimo że cele misji zawsze są takie same, to o ile mamy taki kaprys to każde przejście może wyglądać inaczej. AI również stoi na najwyższym poziomie. Strażnicy z Ground Zeroes to chyba najbardziej nieprzewidywalni żołnierze z jakimi miałem do czynienia w skradankach. Potrafią się zakraść do naszej pozycji, byle szmer zwróci na nas ich uwagę. Jak nie dowidzą to nie pchają się na siłę tylko poświecą sobie najpierw latarką czy wezwą wsparcie. Zapomnijcie też o beztroskim rozwalaniu sobie świateł, bo każda zmiana na mapie zostanie szybko zauważona. Nawet brak jednej z osób które przed chwilą ze sobą rozmawiały potrafi chwilowo wzbudzić zainteresowanie drugiej strony. Co jak co, ale po tych kilku godzinach nie jestem w stanie przyczepić się absolutnie do niczego w kwestii samej rozgrywki.
Szkoda tylko że po tych kilku godzinach znajdzie się parę rzeczy obok których nie mogę przejść obojętnie. Przede wszystkim w całej tej historii uleciał gdzieś duch Metal Gear Solid. Jasne, nadal mamy skradanie, trochę znajomych postaci, ale brakuje przede wszystkim tego "mrugnięcia okiem" ze strony twórców. Każdy MGS przemycał poważną historię, ale nie stronił od gagów i easter eggów, natomiast Ground Zeroes na siłę stara się być "serious action movie". Nie ma więc żadnych paranormalnych zjawisk, nie ma żadnych "jajec", nie ma nawet ikonicznego kartonu. Wszystko jest do bólu poważne, momentami czułem się bardziej jak w kolejnej części Splinter Cell i nie zmienia tego nawet uwięziony w klatce Kojima. To jedna sprawa. Kolejną jest wrażenie niewykorzystanego potencjału tej produkcji. I nie chodzi mi tu o ilość contentu a przekazywaną historię i pole do spekulacji. Skullface pojawia się tylko na moment, co nieco na jego temat można podsłuchać z rozmów strażników, ale to na tyle. Dostajemy zadanie uwolnienia dwóch bohaterów, robimy to i tyle. Taki Tanker z MGS2 był częścią gry, trwał mw. tyle samo (może trochę dłużej) a potrafił przemycić dużo więcej informacji na temat całej gry. Może jak już ukaże się Phantom Pain to więcej powiązań wyjdzie na jaw, ale na ten moment to tylko oderwana od całości misja. Zabrakło też dobrze znanych rozmów przez Codec. Już nawet nie wymagam świetnych i nostalgicznych rozmów w stylu wspominek o filmach pomiędzy Snake'iem a Para-Medic z MGS3. Zwykłe rozmowy, przybliżenie fabuły czy coś. A tak to nie wiemy nawet kim są postacie które mamy uratować (dopiero z wpisu imć lubro się dowiedziałem kim w ogóle jest Paz, a nie przeszedłem jeszcze Peace Walker). Szkoda, wielka szkoda, bo gra mogła być świetnym pomostem pomiędzy nią samą a PP, być źródłem wielu spekulacji i rozmów na temat wydarzeń, zarówno byłych jak i nadchodzących. Jasne, jak się poczyta fora gry to ludzie znajdują dużo nawiązań, od tożsamości Skullface'a aż po absurdy w stylu Chico=Quiet, no ale kurde, ja tego nie widzę. Poza tym strasznie brakuje mi Haytera. Sutherland to bez wątpienia dobry aktor i świetnie poradzi sobie z rolą Snake'a, ale jednak te kilka wcześniejszych części przyzwyczaiło mnie to innego, bardziej charakterystycznego voice actingu.
Sama misja główna trwa ok. godziny, góra do dwóch, ale można się bawić nieco dłużej. Przede wszystkim mamy kilka misji pobocznych, które są naprawdę fajnie zrealizowane, i mimo że dzieją się w tym samym obozie, to wymagają całkiem innego podejścia. W jednej musimy np. zlokalizować i wyeliminować dwóch zbrodniarzy wojennych, z czego jeden siedzi schowany za obstawą innych żołnierzy a drugi bez przerwy przemieszcza się po mapie. Albo misja w której musimy wykraść tajne dokumenty będąc niezauważonym. Do tego wszystkiego dochodzi poziom Hard który bywa momentami strasznie frustrujący, bo wrogowie lepiej nas widzą, szybciej reagują, a jak jakiegoś znokautujemy czy uśpimy strzałkami to dość szybko dochodzą do siebie. Także jak ktoś tylko ma ochotę się dłużej pobawić to gra starczy na dużo więcej niż dwie godziny.
No i najważniejsze: gra w ogóle nie zawodzi. Przynajmniej mnie nie zawiodła. Wręcz przeciwnie, niesamowicie podkręciła i tak wielki hype na Phantom Pain (PP może być powodem dla którego kupię w końcu PS4, to i Bloodborne), który zapowiada się na jedną z najlepszych gier jakie w ogóle wyszły. Zwłaszcza że już w trailerach widać że twórcy wrzucają dokładnie to czego brakuje w Ground Zeroes i sukcesywnie to naprawiają. Szkoda tylko że Konami było takie pazerne i wrzuciło początkowo dość absurdalną cenę jak za tak krótką grę. Wiadomo, kwestia cen z czasem się rozmywa, ceny spadają, pojawiają się używki, ale plakietka "płatnego dema" zostanie tej grze już na stałe. Szkoda, wielka szkoda. No ale i tak polecam sprawdzić Ground Zeroes, a sam wracam do kończenia dodatkowych misji i zabieram się powoli za główny wątek na Hardzie.
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze