Ankieta odnośnie wpisu
16 użytkowników zagłosowało
-
1. Czy wiedziałeś wcześniej o niżej wymienionych tytułach?
-
Tak, o wszystkich.7
-
Tylko niektórych.8
-
Nie, o żadnych.1
-
-
2. Czy grałeś w jakieś gry, które są wymienione w tekście?
-
Tak, grałem we wszystko.1
-
W większość.5
-
Tak, ale tylko w te "niby pierwsze".4
-
Tak, ale tylko w te prawdziwie pierwsze.1
-
Żadne.2
-
Nie wiem/nie pamiętam3
-
- Zaloguj się lub zarejestruj, aby zagłosować w ankiecie.
Wśród gier, podobnie jak w kinie, literaturze czy ogółem życiu, panują zakłamania i mity. Właśnie kolejnym mitem, który mam zamiar obalić, jest sprawa początków niektórych gier. Zazwyczaj, gdy rozmawia się o pewnej serii, zwłaszcza tej znanej i lubianej, pamięta się o pierwszych odsłonach. Ale czy zawsze?
Jak życie pokazuje, nie. Nie wszyscy są świadomi tego, że ich ulubiona seria bijatyk czy skradanek zaczęła się kilka lat wcześniej niż powszechnie wiadomo. Jeśli jesteś ciekawy/a, jakich gier korzenie sięgają tak dawno, to zapraszam do mojego artykułu. A w nim pięć przykładowych tytułów o starszych rodowodach:
Zapomniana przeszłość Wilczego Zamku
Zaczynamy od prawdziwej legendy FPS-ów. Seria Wolfenstein powróciła w chwale za sprawą niedawno wydanej produkcji MachineGames. A zadebiutowała? No właśnie, kiedy? Bo na pewno nie 22 lata temu, jak większość wskaże, choć w pewnym sensie prawidłowo. To jak w końcu? Już wyjaśniam. W roku 1981 niejaki Silas S. Warner, programista z firmy Muse Software, zaprojektował grę pt. Castle Wolfenstein. Gracz, wcielając się w anonimowego alianckiego szpiega, miał za zadanie uciec z tytułowego zamku opanowanego przez nazistów. Brzmi znajomo, prawda? Tytuł ten, wydany początkowo tylko na komputery Apple II, był pod kilkoma względami wyjątkowy i nowatorski. Po pierwsze, Castle Wolfenstein jest uznawany za pierwszą grę skradankową ? tak, kierowana przez nas postać mogła założyć mundur esesmana, zaś rozwiązania siłowe były dość ryzykowne i nie zawsze opłacalne, więc unikanie przeciwników jak najbardziej wchodziło w grę. Po drugie, jest to pierwsza gra, w której zastosowano tzw. digitalizowane dźwięki ? dzięki temu postacie mogły przemówić prawdziwym, ludzkim głosem. A po trzecie, produkcja Warnera została sparodiowana kilka lat później przez tytuł o nazwie Castle Smurfenstein. Gra ze smerfami powstała na bazie kodowej Wolfa, dlatego też niektórzy uważają ją za pierwszy mod na świecie.
Ekran tytułowy z pierwszego Wolfa (wersja PC). Jak na tamte czasy grafika gier komputerowych była zadowalająca, ale konsole trzeciej generacji potrafiły zdecydowanie więcej.
Wracając do drugowojennej serii, dzieło Silasa Warnera przez kolejne trzy lata doczekało się portów na Atari modele 400 i 800, Commodore'a 64 oraz IBM PC. Na tę ostatnią platformę gra trafiła w 1984. W tym samym roku ukazał się też sequel o nazwie Beyond Castle Wolfenstein; ponownie wyprodukowany i wydany przez Muse Software i ponownie dostępny dla komputerów Apple II, C64, IBM oraz Atari 400/800. Natomiast fabuła była skupiona na kontynuacji przygód głównego bohatera, który tym razem otrzymał zlecenie dokonania zamachu na samym Adolfie Hitlerze, w jego własnym bunkrze, co częściowo przypomina autentyczny zamach w Wilczym Szańcu (nie mylić z Wilczym Kamieniem, czyli tytułowym Wolfensteinem). Natomiast w samej rozgrywce i oprawie audiowizualnej wiele się nie zmieniło. Mimo tego gra zyskała wysokie noty, podobnie jak jej poprzednik. A potem? słuch o niej zaginął, jeśli chodzi o kwestię trzeciej części. W końcu sprawy w swoje ręce wzięło id Software, młoda acz doświadczona firma z Teksasu. Na przełomie lat 80. i 90. John Carmack i spółka, podobnie jak inni producenci w tamtym czasie, niektóre swoje gry opierali na dawno wydanych tytułach, tworząc kontynuacje w ówczesnej next-genowej technologii. Dlatego też wykupili prawa do marki Wolfenstein i zaczęli opracowywać przeniesienie serii w trójwymiar. Początkowo Wolf3D miał być bliski duchowi oryginału, gdzie główną rolę miały odgrywać skradanie i skrytobójstwa. Ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu, twierdząc, że takie rozwiązanie nie sprawdzi się w grze z perspektywy pierwszej osoby. W ten oto sposób Wolfenstein 3-D stał się typowym FPS-em lat 90., skupionym na totalnej rozwałce. Ponadto do świata gry dodano elementy paranormalne i science fiction, co jest do dziś wizytówką serii, a protagonistą uczyniono Williama Josepha Blazkowicza ? amerykańskiego komandosa polskiego pochodzenia ? wzorując się na podobno autentycznej postaci alianckiego szpiega z czasów II wojny światowej. Tak więc jedyne, co zostało z odsłon początku lat 80., to realia, ogólny motyw (niewola i ucieczka z celi) oraz tytułowy zamek. Dlatego też m.in. z tego powodu niektórzy nie chcą zaliczać CW i jego sequelu do kanonu, traktując gry od Muse i id Software jako całkiem odrębne serie. Nawet gdyby przyjąć taki punkt widzenia, to i tak korzenie strzelankowych Wolfów sięgają roku 1981 ? bo gdyby nie Castle Wolfenstein, to prawdopodobnie nigdy by nie powstały gry z BJ-em w roli głównej, w tym słynne ET i niedawne The New Order. (A przy okazji, jeśli chcecie się więcej dowiedzieć na temat pierwszego Wolfa i jego twórcy, to serdecznie zachęcam do przeczytania artykułu LaserGhosta).
Książę, który został królem
Kolejny klasyk strzelanek. I podobnie, jak w przypadku Wolfa, z początku niemający nic wspólnego z FPS-ami. Bo Duke Nukem ma swoje początki w roku 1991 (a nie 1996). Wtedy to Apogee Software (obecnie 3D Realms) wydał pierwszą grę z serii. Tytuł, podzielony na trzy epizody, skupiał się na misji umięśnionego blondyna, która polegała na uratowaniu świata przed szalonym Doktorem Protonem. Dynamiczna akcja, obcy i "futurystyczny" rok 1997 to był niezły miks ? gra zyskała zadowalające oceny. Na tyle, że dwa lata później wydano sequel. Duke Nukem II odznaczał się ładniejszą grafiką, cyfrowymi dźwiękami (w tym głosem Atomowego Księcia, ale jeszcze nie podkładanego przez Jona St. Johna) ? zamiast dotychczasowego bzyczenia PC speakera ? oraz możliwością kierowania pojazdami. Jednak na tytule, ciętym protagoniście i jego wrogach podobieństwa się kończą, jeśli chodzi o pierwsze odsłony i D3D. Oryginalny Duke był zwyczajną platformówką. Ponadto w jedynce i dwójce właściwie w ogóle nie było seksapilu, przekleństw i czarnego humoru. Dopiero za sprawą trójwymiarowej części nasz bohater stał się prawdziwie niegrzecznym chłopcem. Z okularami na nosie i cygarem w ustach.
"Always bet on Duke!"
A co do Duke Nukema 3D z 1996 roku (który nie tylko wprowadził przestrzenną grafikę, ale i był częścią trzecią cyklu), to zmienił on drastycznie obraz serii. I nie chodzi tu tylko o zmianę gatunku czy wcześniej wspomniane sprośność i brutalność. Wtedy Książę i ekipa developerska zyskali ogromną popularność i do dziś nie mogą narzekać na brak sławy, a sama seria rozrosła się. O ile pierwszy i drugi Duke były pecetowymi exclusive'ami, to 3D doczekał się konwersji na kilka platform (w tym konsolowych) oraz paru dodatków i wydań zbiorczych. Rok później zapowiedziano część czwartą o podtytule Forever. Tak, tego Forevera, który ukazał się dopiero w 2011 roku. Długo by opowiadać, co się działo z grą przez te wszystkie lata. Wspomnę jeszcze tylko, że pomimo opóźnień DNF seria wcale się nie zatrzymała. Po 1997 wyszło jeszcze kilka spin-offów, parę gier na telefony oraz tzw. zastępczy sequel. Mowa o Duke Nukem: Manhattan Project z 2002 roku. Ta część nie podbiła serca graczy i nie umiliła specjalnie czekania na Forever, ale jest to o tyle ciekawa produkcja, że wróciła do korzeni serii. Tak, "Projekt Manhattan" nie był FPS-em, a platformówką, tyle że z grafiką 3D.
Przyczajony Sniper, ukryta część
Teraz nowsza historia i to z własnego podwórka. Na przełomie 2009/10 CITY Interactive zaskoczyło wszystkich, ogłaszając swój pierwszy tytuł AAA. Szybko, bo już latem 2010, miał premierę Sniper: Ghost Warrior, znany wcześniej jako Delta Force: Sniper. I choć SGW wywołał mieszane uczucia, to nie można mu odmówić tego, że przyczynił się do pozytywnej zmiany wizerunku firmy w segmencie strzelanek. Półtora roku temu wyszła część druga. A przynajmniej z numerem dwa w tytule. Bo mało kto wie, ale SGW to nie pierwsza gra od CI Games traktująca o pracy strzelca wyborowego. Jesienią 2007 ukazała się gra pt. Sniper: Art of Victory (u nas Snajper: Sztuka Zwyciężania). Tytuł ten pozwalał wcielić się w alianckiego snajpera działającego na frontach II wojny światowej. Konkurent dla Sniper Elite? W teorii. Gra była bardzo liniowa (bardziej niż Ghost Warrior), brzydka (działająca na silniku Chrome'a, ale pierwszej generacji) i zabugowana. Do tego za mocno przypominała trzeciego Mortyra? No ale odrzucając mankamenty na bok: czy te trzy snajperskie gry należą do jednej rodziny? Wiele osób ma z tym wątpliwości; sami twórcy też oficjalnie oddzielają Sztukę Zwyciężania od późniejszych odsłon. Może to i lepiej ? Art of Victory zebrał jeszcze gorsze oceny od drugiego SGW, a o samej grze nikt prawie nie słyszał.
Dobry czerwony to martwy czerwony
Jakiś czas temu krążyły plotki na temat kontynuacji jednego z hitów Rockstara. GTA? Tak, tyle że tego westernowego. Czyli Red Dead Redemption. Ale niemal wszyscy, w tym również redaktorzy pism i serwisów, posługiwali się umownym tytułem RDR 2. Tyle, że już od dawna istnieje część druga?
Czy to Gun? Czy to Call of Juarez? Nie, to?
I bynajmniej nie mam tu na myśli DLC pt. Undead Nightmare. Otóż dziesięć lat temu R* wypuścił na rynek Red Dead Revolver. Była to strzelanka TPP osadzona w świecie dzikiego zachodu, która ukazała się tylko na PS2 i pierwszym Xboksie. Tak więc Redemption nie było wcale nową marką. Ponadto operowanie nazwą Red Dead Redemption 2 jest nie najlepsze nie tylko z tego względu, że kolejna gra będzie trzecią częścią serii, ale i też dlatego, że wcale nie musi się tak nazywać. Kiedyś były spekulacje, że następca może mieć tytuł Red Dead Revolution. I choć to tylko domysły, to mają nawet sens ? w końcu skrótowiec RDR, gdzie dla każdej części druga litera R oznacza co innego, może być ciekawym zabiegiem growego giganta. Ale wracając do oryginalnego Red Dead, chciałbym przestrzec fanów kontynuacji, którzy nie grali dotąd w jedynkę, a chcieliby nadrobić zaległości: choć gra zyskała dobre oceny, dzisiejszych graczy może odstraszyć. Archaiczna grafika, to raz. Dwa, że nie jest to sandbox. I trzy, że fabularnie nie jest powiązana z Redemption (inny bohater ? tytułowy Red zamiast Johna Marstona, inne czasy ? lata 80. XIX wieku, a nie rok 1911). Niemniej, jeśli komuś to nie przeszkadza, może śmiało sięgać po wielkiego poprzednika jeszcze większej gry.
Honor na medal, ale pamięć już nie
Zestawienie kończymy ponownie rozbudowaną i historyczną już serią. Zanim pojawiły się Call of Duty i Battlefield 1942, wśród drugowojennych strzelanin królował Medal of Honor. MoH:AA zyskał ogromny sukces i rozpoczął modę (dziś już wymarłą) na FPS-y osadzone podczas IIWŚ. Ponadto sama gra była czymś w rodzaju Szeregowca Ryana, tyle że dla gier, a nie współczesnego kina wojennego. Jednak to nie kultowe Allied Assault otworzyło jedną z flagowych serii Electronic Arts. 31 października 1999 ukazała się gra pt. Medal of Honor wyprodukowana przez growy oddział DreamWorks, a wydana przez EA. Ten exclusive dla PSX to FPS skupiony na tajnych operacjach aliantów na tyłach wrogach. Za scenariusz był odpowiedzialny nie kto inny jak sam Steven Spielberg, który rok wstecz miał okazję reżyserować wspomniany wcześniej przebój z Tomem Hanksem. Co ciekawe, po oryginalnym MoH powstała jeszcze kolejna mało znana część, o podtytule Underground. MoH: U, podobnie jak poprzednik, był dostępny (początkowo) tylko dla PlayStation (dwa lata później jednak doczekał się konwersji na GBA). Oś fabuły stanowiły losy francuskiego ruchu oporu, a głównym bohaterem był? a kobieta. Kolejną grą już było Allied Assault z 2002. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich odsłon, produkcja ta w ogóle się nie ukazała na konsolach, a jako pierwsza w serii trafiła na komputery ? zarówno pecety, jak i Macintoshe.
Medal of Honor ? z 1999, nie ten z 2010 roku.
Oczywiście takich serii jest znacznie więcej. Dlatego też pewnie za jakiś czas napiszę część drugą tego artykułu. A przez ten czas wierni ? lecz wcześniej niedoinformowani ? fani ww. gier mogliby zapoznać się z prawdziwymi protoplastami swoich ulubionych marek.
Przy okazji jeszcze zachęcam do przeczytania poprzedniego artykułu z serii "Mythfragger", w którym obaliłem kilka mitów na temat Larry'ego. W pierwszą rocznicę doczekał się on poprawek (w tym skorygowaniu błędnych znaków) oraz posłowia, dlatego tym bardziej zachęcam do zapoznania się z wpisem.
PS. Przez długi czas nie było mnie tutaj ? rok i trzy dni. Ale ten "skromny" artykuł to rozgrzewka przed moim powrotem i dłuższym pobytem w Blogosferze. Tak więc do końca wakacji (studenckich, oczywiście) spodziewajcie się co najmniej kilka wpisów ode mnie.
8 komentarzy
Rekomendowane komentarze