Dark Souls - nie żałuję tych 10 godzin
Dark Souls chodziło za mną od bardzo dawna. Setki komentarzy w internetach, niekończące się potoki pochwał w prasie branżowej, tony emocji przekazywane w ustnych relacjach przez kumpli - to musiało być coś "innego", "ciekawego", "wartego uwagi". No po prostu nie było innej opcji.
Po kilku wcześniejszych doświadczeniach z grą, ograniczających się może do godziny przegranej łącznie u kumpla (no dobra, dwóch), patrzeniu na pełną pasji rozgrywkę i nadal kompletnym braku zrozumienia dla wszechobecnych zachwytów, postanowiłem skorzystać z okazji i oddać grze sprawiedliwość po kupieniu własnej kopii. W ten sposób, w zaciszu domowym, nie niepokojony przez nikogo, zasiadłem do odkrywania Lordranu.
Początki były łatwe, wydostałem się z Asylum i ruszyłem od Firelink Shrine w górę. W Undead Burg pokonałem po wielu bojach komando pilnujące dojścia do bossa na blankach i po -nastu próbach położyłem go do piachu. Rzecz jasna musiałem korzystać z solucji, bo sam bym potrzebował na to nie 5 godzin, a co najmniej 15. A gra nie rozpieszcza informowaniem gracza o jakichkolwiek zasadach. Po co masz wiedzieć, w co grasz? Graj i się ucz. Checkpoint w okolicy biura pana bossa by się chciało? To nie tutaj! Tak więc z jedną ręką na padzie, a drugą na DS wiki ruszyłem ostrożnie przed siebie w stronę przeciwną do truchła onegdaj dumnego byczyska. Zlazłem z wieży i ostrożnie postawiłem nogę na moście.
Gdzie zaraz połowy paska życia pozbawił mnie smo... nie, nie - WYWERNA (przecież łuski, skrzydła i zianie ogniem to jeszcze nie znaczy, że smok, nie?). Po kolejnej konsultacji z wiki dowiedziałem się, że muszę przebiec do połowy mostu i tam będę mógł sobie otworzyć skrót do ogniska w Undead Burg, które było moim punktem startowym po każdej poprzedniej śmierci (a tych było wiele). Z uczuciem ulgi skopnąłem drabinę i pozostałem na placu boju z pytaniem: "CO DALEJ?"
Rzucanie się na pilnującego bramy smo... WYWERNĘ było raczej nierozsądne. Skuszony filmikiem z YT, na którym koleś rozprawiał się z bestią kozikiem wyciągniętym z sandała ruszyłem w bój, lecz smo... WYWERNA zachowała się zupełnie inaczej niż na filmiku owego gracza, więc zostałem smutny i nadwęglony. Porzuciłem więc ten pomysł i w ok. 8 godzinie gry ruszyłem na grind, aby trochę podpakować postać.
Grind ów zajął mi kolejne 2 godziny, po których nieco pewniej wlazłem na niższy poziom mostu i pomalutku przebiłem się przez wrogów go pilnujących. Stąd już tylko rzut beretem do nowej lokacji - Undead Parish. Radość moja nie miała końca, w końcu 27 poziom to nie w kij dmuchał, teraz dopiero się zacznie!
No, zaczęłoby się, gdyby nie trujące szczury. Trucizna, którą są łaskawe obdarzać chętnych ma paskudną tendencję do zżerania paska życia, więc w sumie można się po zaaplikowaniu jej rzucić swoją postać z mostu i zacząć od nowa (czyli od ogniska niżej, skąd przebijanie się przez wrogów, potem znowu szczury, itd...).
Kiedy w końcu szczury były tylko smutnym wspomnieniem dawnej chwały stanąłem twarzą w twarz z kilkoma zombiakami, które nie stanowiły problemu dla mojej dwudziestosiedmiopoziomowej postaci. Padły jak muchy. No, poza tym z włócznią, który prawie mnie zabił, ale poza tym nie miałem problemów.
Gorzej nieco, że za nimi stał wielki, opancerzony dzik. Który kłąpnął paszczą dwa razy.
Znowu jestem pod mostem, zaczynam więc iść po dra...
.....::::....
I tu chwila oddechu pozwoliła uformować się w mojej głowie pewnej myśli (fajerwerki z tej okazji były nader skromne, a to dziwne). Owa myśl brzmiała: "co ja właściwie robię?"
I po kolejnej chwili doszedłem do wniosku, że nie mam pojęcia. Spędziłem nad tą grą 10 godzin i nadal nie wiem, co robię. Nadal potrzebuję poradnika, nadal pójście w którąkolwiek stronę kończy się śmiercią i koniecznością powtarzania sekwencji w kółko. Nadal zamiast przyjemności z gry bardziej odczuwam stres i ewentualnie trochę ulgi, gdy uda się przejść parę centymetrów dalej. Gdzie radość? Gdzie satysfakcja?
Gdzie historia? To kolejna rzecz, którą trzeba Dark Souls wyrywać z gardła - fabuła. Nie załapiesz subtelnych mrugnięć okiem? Nie przeczytasz o jej głębi w wikipedii? Sorry brachu, nie połapiesz się. Będziesz skazany na towarzystwo zombie w ruinie zamku i napotykanie raz po raz bredzących od rzeczy npców. Nie podoba ci się ta wizja? O fe, jesteś nieczułym na piękno i subtelność klocem.
W tym czasie zdążyłem pograć też około 2 godzin w The Darkness II. I wiecie co? Dużo bardziej na mnie podziałała ta prosta gangstersko-horrorzasta opowieść o gościu z magicznymi mackami na ramionach niż nudne postępowanie krok za krokiem ociężałym zombie z wielką (acz imponującą!) kataną u boku. Może jestem dziwny.
A może po prostu nie uważam, że gry powinny być torturą. Powinny być wyzwaniem, a jakże. Ale niech za tym wyzwaniem idzie coś więcej, niż tylko wyuczenie się na pamięć odstępów między naciśnięciami guzika. Bo od tego to ja mam Super Meat Boya i Electronic Super Joy. I one nie udają, że oferują cokolwiek innego (do stu beczek zepsutych śledzi - w ESJ WALCZYSZ Z PAPIEŻEM PO DRUGIM LEVELU).
Żeby nie być jednak gołosłownym - w tytule napisałem, że nie żałuję tych 10 godzin przeznaczonych na Dark Souls. I to prawda:
- Mogłem obcować z wytworem ogromnej wyobraźni grafików i projektantów poziomów. Im należą się ukłony do samej ziemi - tak pięknych lokacji, jak w DS nie widziałem od dawna, o ile w ogóle.
- Mogłem przekonać się na własnej skórze, że nawet jak milion i jedna osoba mówi "WOW", to mogę tego "WOW" tam nie widzieć i nadal nie uważać się za wariata.
- Dowiedziałem się o sobie czegoś jeszcze - nie jestem masochistą, jak twórca tej gry.
Dlatego nie będę kończył tego tekstu hasłem: "słaba gra", albo "gra jest do bani". Bo pewnie dla wielu nie jest. Ale dla mnie to absolutna strata czasu i dalszych potyczek z nią nie przewiduję.
Idę grać w coś innego.
36 komentarzy
Rekomendowane komentarze