W poszukiwaniu straconego czasu - Call of Duty 4: Modern Warfare (Multiplayer)
Nie należę do wielkich fanów Call of Duty ? jestem raczej po stronie zawistników, którzy wszem i wobec głoszą wyższość poczciwej dwójki i czwórki nad każdą częścią, która się po wspomnianej czwóreczce pojawiła. Oczywiście byłbym koszmarnym hipokrytą, gdybym i do tych nowszych nie zajrzał, choćby na singla. Werdykt pozostaje jednak ten sam ? kampania w czwórce była lepsza, a multiplayer, który pożarł mi niegdyś całkiem spory kawał życia pozostaje nieco zmodyfikowanym odgrzewanym kotletem. Czy powinno być mi wstyd, że zagrywałem się w Call of Duty 4? I to na dodatek w multiplayerze?
Jeżeli ktoś dziś mówi, że namiętnie gra w Call of Duty, to ja uśmiecham się smutnie wewnątrz siebie, bo przecież tego typu gra to prawdziwy fast food dla mózgu ? wielokrotnie wolałbym przeżywać kolejne śmierci bohatera fantasy w jakimś dobrze napisanym rpg, ale i mnie dosięgła gorączka cod-a. Call of Duty 4 trafił w moje łapy dopiero po znacznej obniżce ceny (czyli powiedzmy dwa lata po premierze, ponieważ Activision) i po kilkukrotnym ukończeniu wyśmienitej kampanii z zaciekawieniem spróbowałem trybu multiplayer. Nadmienić muszę, że wcześniej szkoliłem się w Team Fortress, pierwszym Unreal Tournamntcie, UT2004 i szeregu singlowych strzelanek. Ta gra jednak zniszczyła moje przekonania, że potrafię zabijać ludzi w grze komputerowej?
A wszystko zaczynało się od budowania postaci. Bardzo sprytnym, a zarazem wrednym posunięciem ze strony twórców było wycięte z RPG levelowanie postaci za nabijane podczas walki xp. Wraz z kolejnymi poziomami zdobywaliśmy więcej broni, sprzętu i zabawnych kolorków na broń, żeby wróg po drugiej stronie lufy wiedział, że jesteśmy na tyle potężni, by latać po mapie ze złotym kałasznikowem, a potem dostać kulkę w plecy od człowieka, który odrodził się na naszych plecach. Z jednej strony to był dobry pomysł, bo faktycznie zmuszał człowieka do gry, ciesząc nasze oczy wciąż rosnącym paskiem postępu, z drugiej zaś? nie jest tajemnicą, że najlepszy sprzęt, a więc i znaczną przewagę w walce mieli ci, którzy już osiągnęli najwyższy poziom i grają teraz tylko po to, by a) bawić się z klanem; b) mordować bogu winnych graczy z niższym poziomem od siebie. Osobiście nie dotarłem wyżej, niż poziom 38, przez co Desert Eagle?a miałem w ręce tylko wtedy, gdy ktoś go opuścił.
Oczywiście możemy sobie dostosować klasę postacie wedle naszych potrzeb (po zdobyciu kilku leveli) ? możliwe jest stworzenie zarówno ciężko opancerzonego snajpera, zabijającego jednym strzałem, jak i szybkiego piechociarza z FN-P90 lub po prostu chwycić za RPK i szerzyć rzeź ciągłą lawiną pocisków. Preferowałem ostatnie rozwiązanie, bo rzadziej musiałem zmieniać magazynki. Nie samą bronią człowiek żyje, więc do wyboru mamy także nieco wyposażenia (granaty, claymory, żadnych latających noży) i perki, czyli dodatkowe umiejętności. Z tych ostatnich też trzeba było dobierać ostrożnie, bowiem to przede wszystkim one opisywały naszą klasę. I tak dla potężnego wojownika jak ja przydawała się szybka zmiana magazynków, pociski z większym przebiciem i nieco więcej obrony przed pociskami, ktoś wolący grę szybszą zaopatrzyłby się w zdwojony sprint, a dowolny n00b brał pod pachę nieszczęsny perk, powodujący bardzo wnerwiające wyrzucanie granatów po śmierci. Irytacja rośnie, gdy ze świeżego trupa wylatuje równie świeża twoja śmierć.
Mając już przystosowaną do walki postać trzeba wybrać odpowiedni serwer ? i tu zaczynają się problemy. Czwóreczka nie miała tego problemu z tworzeniem własnych serwerów przez graczy, więc i tabela zawaliła się masą modowanych map i dziwacznych trybów gry z zombie i dinozaurami(!). Jako człowiek dosyć nudny preferowałem zwyczajny drużynowy DM, bez żadnych szczególnych udziwnień, z możliwie jak największą ilością graczy, by fragi mnożyły się w oczach. Dla niepamiętających ? czwórka umożliwiała wspólną grę dla więcej niż 16 ludzi na ciasnych mapkach, tutaj lokacje były spore i wrogich sił nie brakowało, dzięki czemu każdy mecz polegał mniej więcej na tym samym?
A było to chaotyczne szaleństwo z pewną metodą. Gdy już jako świeżo zrespiony żołnierz zjawiamy się na polu bitwy, wszyscy pędzą w stronę przeciwnika każdą możliwą dróżką. Zanim dojdzie do skrzyżowania luf, każdy gracz próbuje szczęścia i ciska granat jak najdalej w prawdopodobne miejsce, gdzie powinien być wróg. Podstawą zwycięstwa było przeżycie tego pierwszego deszczu śmierci i pojawienie się na środku mapy, by rozpocząć strzelanie. Wtedy też zaczyna się pierwszy, chaotyczny akt rozwałki ? każdy strzela do każdego, fragi lecą gęsto, a gleba nasiąka juchą obu stron. Ten okres może trwać całkiem długo, choć zazwyczaj przerywał go zaledwie jeden gracz, który jako pierwszy zdobędzie nalot za serię zabójstw. Jeżeli jest to gracz rozumny, to dzięki swej nagrodzie zrzuca nalot na drogę, którą do walki docierają wrogie siły, niszcząc nadchodzące posiłki ? to skutkuje osłabieniem pozycji przeciwnika, co zaś rozpoczyna akt drugi, czyli pogoń za ogonem. Zmniejszone siły wroga przez najbliższe 20 sekund zostają zniszczone i nasza drużyna zbliża się do punktu odrodzenia wrogiej drużyny. W tym samym czasie wrodzy żołnierze będą się odradzali coraz dalej od starego miejsca, aż wreszcie sami znajdą się bliżej punktu odrodzenia, tylko że naszej drużyny! I w ten sposób na każdej mapie toczy się to samo koło ? walczy się w dwóch punktach na mapie, gdy jeden zostaje przełamany strony zmieniają swoje respy i wszystko zaczyna się od nowa.
Oczywiście mało kto miał w głowie jakikolwiek plan ? jeżeli nie grało się na potyczkach klanowych, to podstawowym trybem działania każdego gracza było ?tam są wrogowie=zabijaj?. Zabić jak najwięcej, zdobyć najwyższy killstreak, dominować i doprowadzać wrogich graczy do płaczu. Oczywiście znajdowały się jednostki, które z powodzeniem przekradały się na tyły wroga, albo typowi snajperzy, kampiący w jednym miejscu, ale to, co działo się na mapie zależało od masy. I właśnie ten wojenny chaos, w którym nie umiejętności a ilość przeważały w potyczkach tak przypadły mi do gustu. Uwielbiałem brać czynny udział w potyczkach i rzucać na ślepo granatami, przeżywając jednocześnie irytację, gdy po raz dwudziesty zabijał mnie ten sam snajper, albo przypadkowy granat, odbity od dachu. Nawet nie wiem, ile Call of Duty 4 pożarło mi życia ? być może 200 godzin, może 400, ale przez dłuższy czas było dla mnie jedyną grą multi. Będę je wspominał miło, lecz niedługo potem pojawiło się Bad Company 2 i więcej już cod-ów w multi nie tknąłem.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia.