We wschodnich lasach, szczególnie o tej porze roku, dająca się wszystkim we znaki niska temperatura sprawiała, że pomiędzy liściastymi i iglastymi drzewami pojawiały się gęste, zjawiskowe mgły. Z całą pewnością można powiedzieć, że to tereny wyjątkowe, a wielu podróżników opisuje je jako straszne i nie do przebycia. Co tak naprawdę jest bzdurą, dzięki której co mniej odważni podróżują królewskim traktem, biegnącym od samego morza, aż do dolin Kahlanu. To, że ród Dahryj przyczynił się do rozbudowy sieci dróg ciągnących się przez cały kontynent, jest akurat pozytywnym aspektem ich panowania. Niestety, nie można powiedzieć tego o całej reszcie ich rządów. Samo to, że za uczęszczanie ich ścieżkami pobierają myto, i to nieszczególnie małe, może nam wiele powiedzieć o ich chorej chciwości. Nic dziwnego, że w końcu miarka się przebrała. W tym momencie zachodnia część państwa stała w ogniu wojny domowej.
O tym też rozmyślała postać stojąca na polanie, wśród drzew, nieopodal dogasającego ogniska. Mężczyzna, ubrany w skórzaną kamizelkę z metalowymi płytkami, pogładził się po brodzie i podniósł wzrok z linii drzew na gwiazdy, kontemplując układ srebrzystych kropek na ciemnym niebie. Jego klatka piersiowa unosiła się spokojnie w rytm oddechu, wciągając zimne choć orzeźwiające powietrze. Dawało mu to pewnego rodzaju siłę i pewność siebie, która z całą pewnością niedługo będzie mu potrzebna bardziej niż kiedykolwiek indziej.
Nieopodal, z pomiędzy pobliskich drzew, wprost na polanę z dogasającym paleniskiem, weszła kolejna postać. Na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że to kobieta o pełnych, choć muskularnych kształtach, przyodziana w długą, brunatną szatę. W ręku trzymała zawiniątko o wymiarach małego pudełeczka. ? Mieli przy sobie to. ? Podeszła do stojącej postaci i położyła zaraz za nią paczkę. ? Nie chcieli nam zbytnio oddać, więc zgodnie z Paro stwierdziliśmy, że musi to być coś ważnego.
Mężczyzna kiwnął głową i powiedziała na głos, zadziwiająco neutralnym tonem ? Dobrze się spisaliście, Tara. Powiedz też Paro, żeby przyprowadził tego z którym się lepiej rozmawia. ? Mówiąc to, obrócił się w jej kierunku. Za swoimi plecami miał wschodzące słońce, wyłaniające się znad iglastych drzew i krzewów. Wydawał się zadowolony, jego usta malowały delikatny uśmiech. Kiwnął jej po chwili głową, na znak zakończonej dyskusji. Gdy strażniczka oddalała się od paleniska, podjął paczkę i odwinął zręcznie. Jego zmęczonym oczom od nocnego czuwania, ukazała się mała, podniszczona i poplamiona książeczka. Dziennik prowadzony przez niejakiego De?era. Mężczyzna usiadł przy dogorywającym ognisku i rozpoczął lekturę od ostatnio zapisanej kartki:
W zasadzie to spodziewał się czegoś ciekawszego niż zwykły dziennik, prowadzony przez jednego z kłusowników, którzy często zapędzali się w te rejony ze względu na futra Lisów Jarowych. Ceny tego rzadkiego surowca sięgały czasami wartości zadbanego gospodarstwa i mało kto mógł sobie na nie pozwolić. Niektórzy śmią twierdzić, że łowcy sami rozpuścili plotki o niebezpieczeństwach czyhających w tych lasach, aby zapewnić sobie wyłączność na futro.
Mężczyzna przerzucił kilka kartek w tył, licząc od ostatniej notki, i zaczął czytać. Powtórzył czynność kilkakrotnie, co zajęło mu dobre kilkanaście minut i po chwili w jego oczach pojawił się specyficzny błysk. Na twarzy, która zazwyczaj przybierała ten sam, kamienny wyraz zaczął malować się pierwotnych strach, ten, który dotyka nawet najwspanialszych wojowników podczas chwil zgrozy.
- Tara! ? Zaczął nagle krzyczeć z ogromną agresją w głosie. ? Tara, wracaj! ? Krzyknął jeszcze raz, jednak bez żadnego efektu, po czym wrzucił dziennik do ogniska. Buchnęły płomienie, praktycznie od razu pożerając miękki i suchy papier oraz skórzaną okładkę. W ogniu było jednak coś specyficznego, nadającego mu delikatnego, fioletowego koloru. Języki płomieni wiły się nienaturalnie, skręcały niczym winorośle oplatające stare zamczysko, emanując złowrogim ciepłem, jakby chciały powiedzieć, że ktoś będzie bardzo niezadowolony z tego, że jego własność właśnie została pożarta przez żar ogniska.
Nie miał zbyt wiele czasu. Wiedział to, czuł w całym swoim ciele jak raz po raz rozchodzi się w nim fala niepokoju oraz strachu. Jeśli nie wróci na czas, nie ostrzeże wszystkich w obozowisku, to stanie się coś potwornego. A może jest już zbyt późno? Może powinien pobiec do głównego obozu na wschodzie? Szybko jednak przekalkulował, że to dwa dni drogi piechotą, a poza tym zostawiłby wiele ważnych dokumentów i materiałów. Lodowaty pot wystąpił mu na czoło. Jak on może tak myśleć? Przecież najważniejsi są ludzie. Osoby, dusze, które dla niego były w stanie poświęcić wszystko, nawet własne życia. Nie zostawia się własnych ludzi, nigdy. Podjął więc szybką decyzję i pobiegł w kierunku, w którym odeszła Tara.
Biegł przez dobre dziesięć minut, przebijając się przez krzaki i wystające gałęzie. W pewnym momencie rozciął sobie skórę na twarzy i czuł jak ciepła krew delikatnie sączy się po jego policzku. Otarł w biegu twarz dłonią, modląc się w duchu nad tym aby była jeszcze jakaś szansa. Nagle poczuł, że traci grunt pod nogami a po jego lewej łydce rozlewa się fala bólu. Nie zauważył w ciemności powalonego pnia, który skutecznie ukrócił jego wysiłki i w brutalny sposób zakończył maraton. Przewracając się, uderzył z impetem głową w drzewo przed nim i stracił przytomność.
Czuł przyjemne ciepło, które rozlewało się po całym jego ciele, przypominając mu słoneczne dni w jego rodzinnych stronach. Lubił wtedy przesiadywać na tarasie domu jego ojca, wygrzewając się i myśląc o tym, jak wielkim wojownikiem kiedyś będzie. Doskonale pamiętał, jak ukradkiem podglądał ćwiczących strażników, a później próbował naśladować ich ruchy, używając zamiast stalowego ostrza drewnianego kijka. Czuł w nich autorytet, któremu mu niegdyś brakowało. Wszystko było wtedy takie proste, nie musiał się o nic martwić ani, co ważniejsze, walczyć o wolność. Tymczasem jednak, szedł po kamiennych płytkach, zdobionymi różnymi wzorami, które czasami tworzyły większą całość, a momentami po prostu rozbiegały się w różnych kierunkach, jak niesforne dzieci zostawione bez opieki. Co chwilę pod jego nogami przewijały się majestatyczne figury, wykładane zaokrąglonymi, drobnymi kamykami, przypominające różne zwierzęta lub kwiaty. Po jego obu stronach stał wysoki na kilkanaście metrów, biały niczym śnieg, strzelisty, marmurowy mur. Mógłby przysięgnąć, że nieskazitelne ściany, pomimo tego, że okalały wąską uliczkę, nie rzucały żadnego cienia. Były zdobione tak samo jak ścieżka po której kroczył. W pewnym momencie alejka zwęziła się, do tego stopnia, że rozkładając ramiona mógł dotknąć obu ścian jednocześnie, a po chwili wyrosły przed nim kamienne schody. Wchodził po nich jakiś czas, aż dotarł na samą górę i znalazł się na czymś w rodzaju muru obronnego. Wysokie blanki skutecznie uniemożliwiały mu zerknięcie poza nie. Miał wrażenie, że czyha za nimi jakieś wielkie, niepojęte zło, od którego musi jak najszybciej uciec. Obrócił się w kierunku z którego przyszedł, jednak nie ujrzał już zejścia w dół, a jedynie wejście do dużego budynku, w nadmorskim stylu w który drewniane belki przeplatały się z kamiennymi blokami. Coś mu przypominał. Chwilę uświadamiał sobie, że to jego rodzinny dom. Ogarnął go jeszcze większy niepokój, przyspieszył kroku i wszedł do środka, a gdy znalazł się już wewnątrz, w jakiś sposób wszystko zniknęło. Była tylko ciemność, pustka. I narastające dzwonienie w uszach. Coś tak okropnie brzęczało i wierciło się pod jego czaszką, że nie był w stanie pomyśleć o niczym innym.
Nagle nastała cisza i ogromna ulga zarazem. Poczuł, że coś kapnęło na jego twarz. Przyjemna wilgoć spłynęła po czole i policzku, zakręcając, aby po chwili dotknąć ramienia. Następnie jeszcze raz, i po chwili znowu. Z ogromnym wysiłkiem zmrużył oczy, lekko otwierając je a światło gryzło i paliło tak, jak gdyby chciało się wedrzeć wprost do jego mózgu. Po jakimś czasie przyzwyczaił wzrok do światła i otworzył oczy szerzej, aby w końcu zobaczyć gdzie się znajduje. Leżał na wznak, pomiędzy wielką sosną a przewróconym konarem jakiegoś spróchniałego drzewa. Iglaste korony ospale kiwały się na boki, przepuszczając ciepłe promienie słońca. Choć ściółka skutecznie zamortyzowała upadek, to samo drzewo nie było dla niego już takie miłe. Z jego czoła sączyła się lepka, zastygająca krew, a rana przy okazji niezmiernie piekła. Leżał jeszcze chwilę, po czym przypomniał sobie o powodzie swojego pośpiechu i zaklął tak głośno, na ile było stać jego zaschnięte gardło, a następnie podniósł się z niemałym wysiłkiem i zatoczył, w ostatnim momencie łapiąc za wystające gałęzie i ratując się przed ponownym upadkiem. Jego obawy urosły do tego stopnia, że drżał cały, wiedział, że już jest za późno. Czuł jak najgorszy z demonów, strach, przejmuje władzę nad jego ciałem. Próbował iść dość szybko, ale ostry ból w nodze raz po raz stopował go na chwilę. Szedł więc chwiejnym krokiem, potykając się co jakiś czas o wystające korzenie. Był już dość blisko, w zasadzie to od obozowiska dzieliło go kilkanaście metrów. Wystarczy, że przejdzie za ten mały pagórek. Wdrapał się na niego i jego obawy okazały się słusznie prawdziwe.
#####################################
Niezmiernie wdzięczny będę za wszelakie komentarze oraz uwagi, skierowane w stronę tego tekstu. Przyznaję się bez bicia i lamentu, że treść powyższa większej korekty nie przeszła.
Poprzednią część, prolog, przeczytać możesz Tutaj
4 komentarze
Rekomendowane komentarze