Słowo na niedzielę - Pierwsze kroki na postapokaliptycznej pustyni, czyli dlaczego lubię Bethesdę (i Obsidian)
Słońce, wiatr, piach i dziwne, niby to brązowe, niby zielonkawe niebo ? ten krajobraz będzie mnie nawiedzał do końca życia, gdy po wielce dramatycznej ucieczce z Krypty wystawiłem swe wciąż dziewicze oczy na radioaktywny syf. Co by o trzeciej części Fallouta nie mówić ? miała swoje momenty. Od tego wielce malowniczego momentu minęło jednak sporo czasu, a o samej grze przypomniałem sobie przy okazji długo wyczekiwanego przeze mnie, lecz sprawnie unikającego moich pieniędzy Fallouta: New Vegas.
Historia w gruncie rzeczy się powtórzyła ? blask, wiatr, piach i dziwne niebo, tylko w nieco innej części byłego USA. Przede mną leżała mała wioska, w której na pewno było kilka ciekawostek, a dookoła roztaczało się pustkowie tak straszne, że momentalnie zatęskniłem za urokiem latającej Columbii. Dlaczego nie skapitulowałem od razu? Czemu nie zwróciłem uwagi na kiepski chód mojego bohatera, niezbyt przyjemne klikanie po PIP-boyu, jednostajność krajobrazu i niejaką toporność rozgrywki? Zapewne powodów trzeba szukać bardzo dawno temu, gdy na moim komputerze z kartą graficzną o zacnej wartości 4mb nie chciał się odpalić ?Morrowind?, bo wymagał, bagatela, 16 megabajtów. Do 2006 roku mogłem więc żyć tylko marzeniami o wielkich przestrzeniach, strasznych potworach, setkach podziemi i zadań. O ?Oblivionie? nawet nie myślałem, bo wyglądał tak pięknie, i fizyka na zwiastunach była taka piękna, a lasy to już w ogóle. Ze smutkiem na duszy po raz kolejny odpaliłem ?Icewind Dale II? i ?HOM&M III?.
Co najbardziej rozpaliło moje wyobrażenia o rozgrywce w trzecim TES?ie to niewielki poradnik na lakierowanym papierze, niegdyś dodawany do każdej gry z serii ?eXtraKlasykaNeXt?. Poza oczywistą instrukcją, którą zapewne przeczytałem setki razy, był tam też maleńki skrawek poradnika, traktujący o pierwszej wiosce. Co tam było? Same zaskoczenia ? multum dodatkowych questów, a najbardziej zadziwiło mnie zadanie, które wykonać można było jedynie wspinając się na pewne drzewo, a następnie czekać do określonej godziny, gdy pojawi się NPC, którego zaś następnie trzeba było śledzić. Skala skomplikowania przerosła moje wszelkie oczekiwania, bowiem przyzwyczajony byłem do questów typu ?idź tam i zabij wszystko, a może i znajdź mi jakieś chipsy?. Ciężko było mi wytrzymać, lecz gdy wreszcie dostałem w swoje ręce nową maszynę (chwalmy wszelkie komunie), na której bez problemu hulał ?Serious Sam 2? w ruch poszły płytki CD z niebieskich, grubych pudełek.
Jak skończyło się moje starcie z marzeniem? Najgorzej z możliwych. Masa tekstu, którego nie chciało mi się czytać, bo od czytania miałem książki (teraz już z tego wyrosłem, więc czytam bez problemów ), szarobury świat, latające pokraki, atakujące mnie z góry. Toporna walka, gigantyczne miasto Vivek, w którym się zgubiłem, a mapa nie była zbyt pomocna. Częste wydatki, rzadki ekwipunek i historia, która mnie nie wciągnęła, bo przecież nic nie czytałem. W uroczym Morrowind spędziłem może dwie godziny i do dziś boję się go uruchamiać. Przerażone marzenia prędkim susem zniknęły w szufladce pt. ?Oblivion?. Kolejne lata, kolejne wakacje, tym razem 2007 i druga droga pudełkowa gra ? ?TES IV: Oblivion?, nie działał na kompie kuzyna, więc cieszyłem się jak prosię na deszcz. Tym razem w świecie walki ludzi z demonami z otchłani spędziłem nieco więcej czasu, ale znów wiele rzeczy mnie odpychało, a jeszcze więcej przyciągało.
Obliviona nie ukończyłem, zrobiła to za mnie kochana siostra, która grała żeby być mroczną zabójczynią na czarnym koniu (koń spadł z wodospadu i umarł, co wpędziło moją siostrę w depresję). Tymczasem świat obiegała wiadomość, że panowie od Obliviona mają zamiar wskrzesić legendarną markę pt. ?Fallout?. Gra wyszła, kupiłem ją dosyć szybko (wszakże byłem wielkim miłośnikiem poprzedniczek, a raczej za takiego się uważałem, bo pierwszą część ukończyłem dopiero w tym roku) i nowy świat uderzył we mnie obuchem. Piękny świat, ciekawsza walka (mogę odstrzelić mu głowę), dużo zadań i frajda ze zwiedzania świata, na który dotychczas zerkałem z góry. Wybawiłem się miodnie i wreszcie ukończyłem wątek główny ? po raz pierwszy w dziele Bethesdy. Gra po prostu była miodna, były tam zadania, które wpędziły mnie w głęboką zadumę (zdobywanie G.E.C.Ka) i czasami niezdrową ekscytację. Potem nadszedł Skyrim i całkiem niezła cześć życia zniknęła w mroźnej mgle. Teraz zaś wsiąkam znów w pustkowie, tym razem tworzone przez Obsidian Entertiment, znane mi dotychczas z kontynuacji legend Bioware, czyli KOTOR?a i NeverWinter Nights. W żadną z nich nie grałem dotychczas.
Ale to nie ważne, bo z każdą minutą wsiąkam do świata coraz bardziej, chcę szukać ludzi, nowych miejsc i wyzwań. Chcę zakładać kapelusze, które zwiększają moją charyzmę, chcę strzelać strzelbą w głowę wrogów, chcę zwiedzać puste, lecz jakże emocjonujące lokacje i wykonywać różne zadania. Życie w świecie wykreowanym przez takich twórców to prawdziwa przyjemność, o ile potrafi się ten świat polubić i zrozumieć. A czy ty, drogi czytelniku, możesz określić się jako mieszkaniec Cyrodil, Pustkowi lub Skyrima? Ja się staram o meldunek, i czuję, że warto.
13 komentarzy
Rekomendowane komentarze