Padłem ofiarą.
Nie tak po prostu. Nie szedłem ulicą i nie zaatakował mnie bandyta z iPhonem krzyczący: "dawaj kasę, bo dostaniesz iPhone'a", nie wpadłem pod trolejbus (w Poznaniu), nie usiadłem na jeżu. Nie, padłem ofiarą najgorszej przypadłości ludzkiej, jaka trapi ją od czasów niepamiętnych.
Uporu.
Hannibal mi świadkiem ("co, moje słonie nie przelezą przez góry?") nigdy nie byłem specjalnie cierpliwym i odpornym graczem. Gra albo przypadała mi do gustu i razem świętowaliśmy znajomość do późnych godzin nocnych, unikając zgrzytów i nieporozumień, albo żegnaliśmy się bez żalu. Były takie, które z początku odrzucały, ale po jakimś czasie i krótkim wprowadzeniu przez znajomego zamieniały się w romans na wiele lat (cześć Anno*!). Ogólnie rzecz biorąc uważam się za gracza bezstresowego, chwilami wręcz każuala.
Dlaczego więc, do jasnej ciasnej, tak chętnie wracam do BIT.TRIP RUNNERA, najgorszej mendy jaką wydały trzewia niezależnego groróbstwa?
Nie mam pojęcia.
Tak rzadki widok...
Może to oprawa graficzna przypominająca trip szalonego kórlika, może jakieś walnięte poczucie niesprawiedliwości dziejowej, której odwrócenie zgodnie z odwieczną polską tradycją trzeba sobie wywalczyć, może jakiś głęboko ukryty perfekcjonizm, który - o dziwo - nie uaktywnia się tak silnie w innych dziedzinach życia.
Faktem pozostaje, że coś każe mi włączać tę parszywą torturę raz po raz i próbować przejść kolejny level, maksymalizując skupienie i wciskanie guziczków na czas. I za każdym razem, gdy uda się przeskoczyć nową przeszkodę (i rzecz jasna rozbić zęby o kolejną, znienacka i zbyt szybko pojawiającą się przed twarzą) czuję mieszaninę satysfakcji i zupełnej bezradności.
No koktajl że hej.
Niemniej sam fakt, że coś jest w stanie połechtać moją ambicję na tyle mocno, że mimo kolejnych porażek wciąż do tego wracam jest warte odnotowania. Najwyraźniej BIT.TRIP RUNNER to zwyczajnie dobra gra.
O matko, dwójka w przecenie na Stimie.
I nie, nie zagram w Dark Souls.
*mianownik liczby pojedynczej
13 komentarzy
Rekomendowane komentarze