Przyszedł czas na reaktywację mego bloga. Wielokrotnie umieszczałem tu recenzje gier, co do których mam spory sentyment, ale wcale nie muszą być znane szerszej publiczności. Panie i panowie, przedstawiam wam Emperor: Battle for Dune!
Jak już dałem wam znać w tytule uważam, że Emperor należy do grona gier "perełek". Dla mnie to pozycja niemalże obowiązkowa. Po pierwsze dlatego, że jest to gra strategiczna, po drugie wszystko dzieje się w realiach "Diuny", znakomitej książki autorstwa Franka Herberta. Być może dla niektórych będzie zaskoczeniem, że swój nick zaczerpnąłem właśnie z tej serii.
Za "Imperatora" odpowiadają ludzie z Westwood Studios, znamy ich między innymi za serię przygodówek Legend of Kyrandia, Command and Conquer oraz właśnie gry związane z Diuną. Swego czasu było to dość prominentne studio, aż zostało przejęte przez EA, które szybko wprowadziło twarde rządy, wymuszało wydawanie niedokończonych gier, co szybko skończyło się masowymi odejściami i zwolnieniami, a w efekcie doprowadziło do likwidacji WS. Skądś to znamy?
Wrócmy jednak na właściwy szlak. Emperor: Battle for Dune, to sequel średnio przyjętej Dune 2000, która przez wielu została uznana za odcinanie kuponów od swojej poprzedniczki z 1992, uważanej z kolei za jeden z lepszych RTS-ów tego okresu. To co mogło się podobać w 1992, było już zbyt słabe w roku 1998, gdy na horyzoncie pojawiły się StarCraft oraz Age of Empires. Tym bardziej mogło zaskoczyć, że Westwood do spółki z Intelligent Games było w stanie zmontować coś godnego uwagi.
Fabuła nie należy być może do najbardziej odkrywczych. Cesarz Corrino zostaje zamordowany, a Galaktyczna Gildia chcąc uniknąć wyniszczającej Imperium walki o władzę ogłasza rozpoczęcie Wojny Zabójców. Atrydzi, Harkonnenowie i Ordosi dostają zgodę na rozstrzygnięcie swojego sporu w brutalnym konflikcie, z jednym zastrzeżeniem, ma się on ograniczać wyłącznie do Arrakis. Zwycięski ród przejmie władzę nad Złotym Tronem, a jego przywódca zostanie nowym Imperatorem. Arrakis, znana również jako Diuna, jest praktycznie jedynym miejscem skąd wydobywa się "przyprawę", silny narkotyk, który jest potrzebny nawigatorom statków Gildii do bezpiecznego podróżowania przez rubieże Kosmosu.
Każda misja zaczyna się krótkim wprowadzeniem gracza w sytuację na planszy przez Mentata, głównego doradcy, który stara się pomagać nam w osiągnięciu ostatecznego zwycięstwa. Planeta podzielona jest na 30 terytoriów, a każdy z rodów kontroluje 1/3 jej powierzchni. Na przemian atakujemy bądź bronimy konkretnych prowincji walcząc z dwoma pozostałymi frakcjami. Możemy nawet przegrać walkę o dany region, bylebyśmy tylko nie utracili głównej siedziby na Arrakis.
Grafika nawet dzisiaj daje radę. Widok można dowolnie obracać i przybliżać, co choćby w takim Warcraft III: Reign of Chaos nie było możliwe. Być może jednostki nie prezentują oszałamiającej ilości detali, ale każda frakcja charakteryzuje się własną kolorystyką, a co ważne stylem. Mamy ciężkie, pokraczne machiny Harkonnenów, szybkie i delikatne pojazdy Ordosów oraz proste i funkcjonalne jednostki Atrydów.
Unikalność każdej frakcji jest główną zaletą tego tytułu, bo to zupełnie jakbyśmy otrzymywali trzy gry w jednej. Każda ma swojego mentata, swój styl, zupełnie się od siebie różniące jednostki i muzykę. Widać różnicę nawet w podstawowych oddziałach piechoty. Atrydzi korzystają z zabójczych snajperów i piechoty Kindjal, która może rozstawiać na ziemi ciężkie działo ppancerne. Harkonnenowie mają lżejsze wyrzutnie, które jednak pozwalają im atakować cele powietrzne i nie wymagają montażu, ponadto są jeszcze zabójcze miotacze ognia. Wreszcie podstawową jednostką Ordosów jest piechota chemiczna, żołnierze zamiast karabinów mają miotacz krótkiego zasięgu, którym mogą zagazować przeciwnika, do tego moździerze odznaczające się dalekim zasięgiem oraz samobójców obarczonych ładunkami wybuchowymi. To dopiero początek, bo najważniejszą rolę w grze pełnią pojazdy.
Poza głównymi rodami istnieją także pomniejsze frakcje, z którymi można się sprzymierzyć podczas rozgrywki. Są to Sardaukarzy, Fremeni, Ixianie i Tleilax. Jest jeszcze Galaktyczna Gildia, ale jej jednostkami można sterować tylko w scenariuszach i multiplayerze. Sojusz można zawrzeć jedynie z dwoma spośród wymienionych wcześniej czterech, przy czym możliwość jego zawarcia nie jest dowolna. Przykładowo Fremeni nienawidzą Harkonnenów, z wzajemnością, więc w każdej misji, gdzie pojawią się tubylcy będzie trzeba z nimi walczyć. Gdy już sprzymierzymy się z frakcją, w kolejnych misjach będzie można zbudować odpowiedni budynek, aby rozpocząć rekrutację nowych jednostek (na każdą z pomniejszych frakcji przypadają 2).
Osobny akapit można poświęcić oprawie dźwiękowej, która jest po prostu genialna. Każda jednostka mówi swoim własnym głosem i rzuca różnymi cytatami, podobnie jak w produkcjach Blizzarda, choć tu nie ma może zbyt wiele elementów mogących rozśmieszyć gracza. Przykładowo jednostki Harkonnenów mówią tak, jakby za sterami pojazdów siedzieli szaleńcy/bandyci/sadyści/degeneraci (czasem mamy kombinacje kilku z tych cech). Polecam szczególnie Devastatora. Bestia ma ogromną siłę ognia, a w każdej chwili może dokonać autodestrukcji. Nie ma to jak zostać otoczonym przez wroga i usłyszeć szaleńca krzyczącego radośnie "They're coming with me!" albo śmiejącego się głośno "HAHAHAHA!" tuż przed eksplozją reaktora. Takie smaczki dokładają tylko do klimatu jakim może poszczycić się ta produkcja. Do tego świetna muzyka, komponująca się idealnie do każdego rodu.
Harkonnen gafla!
Pisząc o Imperatorze trzeba wspomnieć o filmowych przerywnikach, które były w pewnym sensie znakiem firmowym Westwood. O ile te z Red Alerta zdawały się dość infantylne, trochę komiczne, tutaj mamy do czynienia z całkiem dobrą grą aktorską. Prym wiedzie genialny Vincent Schiavelli w roli Mentata rodu Harkonnenów. Aktor znany między innymi z Lotu nad Kukułczym Gniazdem i występu w bondowskim Jutro Nie Umiera Nigdy. Poza filmikami, głos Mentata towarzyszy nam podczas briefingów oraz w większości misji, znacznie uprzyjemnia to grę Harkonnenami. W rolę Księcia Atrydy wciela się Michael Dorn, kojarzony głównie z Worfem ze Star Treka. Filmiki nie są zbyt długie, w sumie jest ich kilkadziesiąt. Efekty to może nie Władca Pierścieni, ale na tamte czasy i oczekiwania nie doprowadzają do zgrzytania zębami.
Emperor: Battle for Dune to gra, która wyskoczyła niczym Diabeł z pudełka. Nieoczekiwanie Westwood wypuścił świetny tytuł w klimatach Diuny, z trzema różnorodnymi, zbalansowanymi frakcjami, trójwymiarową grafiką, ze znakomitą muzyką i wciągającymi filmikami. Musiałbym się trochę nagłowić, żeby przytoczyć tutaj jakieś wady. Gra może robić się trochę nużąca po kilkunastu obronach i zajmowaniu terytoriów, głównie dlatego, że kończą się specjalne "eventy" urozmaicające misje. Mogę tylko żałować, że w swoim czasie gra nie cieszyła się taką popularnością, żeby w pełni wykorzystać jej potencjał w trybie multiplayer.
5 Comments
Recommended Comments