Lubię absurd Gaimana. W jego historiach bez mrugnięcia okiem akceptuję ? podobnie jak robią to jego zwyczajni bohaterowie wrzuceni w niezwyczajne okoliczności ? rzeczywistość wywróconą na lewą stronę. O ile jest dobrze skrojona. Tym razem nie jest. I nie ma absurdu.
Scenariusz Sandmana bywał ciężki. Nie chodzi mi tylko o postać mrocznego Morfeusza, zamyślonego nieśmiertelnego o chmurnym spojrzeniu. Przez karty komiksów wydanych przez Egmont przewijały się śmierć, seks, brutalność, ból, strach i zemsta, co automatycznie plasowało je na półce dla dorosłych. Co więcej, Gaiman brnął w nich w reinterpretacje, obficie zalewał całość nawiązaniami, a to sprawiało, że fabuła stanowiła intelektualną przygodę obleczoną z racji specyfiki medium w przyjemną, obrazkową formę. Sandman, choć polskiego tłumaczenia doczekał się później, powstawał w latach 90. Od tej pory pisarz znacznie złagodniał i odnoszę coraz silniejsze wrażenie, że przestał się liczyć w walce o umysły dorosłych czytelników.
Amerykańscy bogowie ? gdzie już w pierwszym rozdziale pojawia się boski, dosłownie, seks, a główny bohater słyszy "twoja żona umarła z fiutem mojego męża w ustach" ? stanowili moim zdaniem wyjątek potwierdzający regułę. Jednak ani Nigdziebądź, ani Gwiezdny Pył, ani nawet zawisłe gdzieś pośrodku Chłopaki Anansiego, moja ulubiona powieść Gaimana, nie były skierowane do odbiorcy z własnym mieszkaniem i etatem, nie mówiąc już o zbiorze M jak magia. Nie oznacza to, że dojrzały odbiorca nie ma w nich czego szukać ? wręcz przeciwnie, w tej baśniowości, pociągającej niezależnie od wieku, zwróci uwagę na inne elementy. Po przeczytaniu Oceanu na końcu drogi ze smutkiem stwierdzam, że z dawnego Gaimana, odważnego i kontrowersyjnego, pozostało niewiele, a ja chyba przestałam być targetem jego literatury.
Nie to jest jednak największym problemem. Wydana w tym roku powieść (jedna z dwóch ? na rynku pojawiło się też Na szczęście mleko..., ewidentnie pisane dla dzieci) mogłaby być niezłym opowiadaniem ? sam Gaiman pisze zresztą w podziękowaniach, że właśnie taki był zamysł. Lepiej dla autora i czytelnika byłoby, gdyby opowieść o tajemniczych kobietach Hemstocków i siedmioletnim chłopcu nie rozrosła się do ponad 200 stron, a skoro to już nastąpiło, należało za pomocą ostrej redaktorskiej brzytwy skrócić ją do 50 i zaoferować w formie skondensowanej, za to nasyconej akcją. Wprowadzenie się Ursuli Monkton, opiekunki głównego bohatera, zdynamizowało akcję ? gdybym miała wybierać, z których fragmentów zrezygnować, bez wahania pozbyłabym się początku i ostatnich kilkunastu stron. Ocean na końcu drogi to nadal strawa smaczna, lecz przegadana, zdaniom brakuje dopracowania, a całości szlifu ? jak gdyby chciano wydać ją pośpiesznie ? i charakterystycznej dla Brytyjczyka groteski, co skutkuje mniejszą ilością Gaimana w Gaimanie. W połączeniu z jednowątkową fabułą, która zachęca do dalszego czytania, ale nie rzuca na kolana, okazuje się, że tytuł nijak nie wybija się ponad standardowe fantasy dla młodzieży.
Ze względu na sentyment do serii o Morfeuszu i kilku innych tworów autora trudno mi pisać o nim niepochlebnie. Na szczęście tutaj żale się kończą. Jeśli czytelnikowi uda się na dwie-trzy godziny wrócić do czasów dzieciństwa, Ocean na końcu drogi okaże się pozycją przyjemną, gdyż zarówno farma Hemstocków, jak i jej właścicielki odmalowane zostały całkiem plastycznie, nadając całości oniryczny rys. Wciąż trzymam kciuki za Gaimana ? w ciągu kilkunastu lat od napisania scenariusza Sandmana na dnie umysłu pisarza na pewno osiadło wystarczająco dużo ciężkich refleksji mogących sprawić, że ponownie odważy się spłodzić coś, co nie trafi na regał z literaturą dla dzieci.
10 grudnia 2013
3 komentarze
Rekomendowane komentarze