Battle: LA
13 użytkowników zagłosowało
-
1. Grałeś w tę cudną produkcję?
-
Grałem, podobała mi się.2
-
Grałem, jest średnia.0
-
Grałem, jest jak słuchanie Justina Biebera.1
-
Nie grałem, ale zamierzam.0
-
Nie grałem, nie zamierzam.10
-
- Zaloguj się lub zarejestruj, aby zagłosować w ankiecie.
Znane mi osoby mocno przewyższające mnie wiekiem mówiły "nastawiaj się zawsze na najgorsze, a będziesz miał miłą niespodziankę". Słuchając lamentów na egranizację Battle: Los Angeles nie miałem najmniejszych trudności z tym pierwszym. Czy prawidłowość została spełniona i tym razem?
Zacznijmy od tego, że odpalając B:LA nie miałem styczności z filmem, więc fabuła była mi obca. Tuż po wciśnięciu start i wybraniu trudnej trudności zacząłem parskać śmiechem od pierwszej wypowiedzianej kwestii przez - jak mniemam, głównego bohatera. Zaczyna się ona bowiem cut-scenką zrobioną chyba w powerpoincie, z dymkami zabierającymi jedną czwartą panelu (zasłaniają braki w komiksie?), a tekstem je wypełniającym czcionką - uwaga - w Comic Sans (!). Absolutnie znudzony aktor grający narratora wypowiada parę kompletnie schematycznych zdań o tym, że Ameryka czuła się tak wspaniale i mocno, że aż przesadziła, co doprowadziło do inwazji obcych. Oczywiście ostatnim bastionem ludzkości nie były pogranicza miast, tylko tytułowe Los Angeles, a nasza rasa najmniejszych problemów z bronią i amunicją (mimo posiadania jedynego pozostałego miasta z całego świata) nie miała, będąc doskonale wyposażoną.
A propos, temat amunicji jest w tej grze dość interesujący. Dosłownie co 10-20 kroków leżą skrzynki uzupełniające w stu procentach wszelkie kawałki metalu zadające ból wrogom, do tego są one niewyczerpane. Wreszcie można się poczuć jak w Hollywoodzkim filmie, pakując w kosmitów 30 magazynków. A to wszystko stojąc w jednym miejscu! Co do "kawałków metalu" - w grze są aż 4 (!!) typy raniących wraże dwunogi zabawek: Karabin maszynowy, snajperka, wyrzutnia rakiet oraz granat. Wszystkie równie (nie)efektywne, z czego wyrzutnia kompletnie nieprzydatna po za złymi latajkami. Poważnie, strzelanie wybuchowymi pociskami (w tym granatami) w piechotę ma podobną skuteczność co rzut patykiem. W dowolnym kierunku.
Równie mnoga jest ilość rodzajów wielkogłowych brzydali z kosmosu. Całe dwa (!!!). Pierwszy to typowy piechur z powolnym i mało efektownym pistolecikiem występujący przez znaczną większość gry, drugi to tenże sam piechur kierujący wędrownym minigunem. Występuje w całej liczbie trzech, da się go zdjąć jednym strzałem z boku. Do tego dochodzi jeszcze dwukrotnie udający bossa statek bezosobowy, spadający po 3-15 strzałach z "bazooki" (zależnie od poziomu trudności).
Grafika... chyba jest najjaśniejszym punktem gry. Sprawia, że całość przypomina bardzo niezłego moda na Source'a. Porządne shadery, momentami fajne miejsca... i tyle. Do tych miejsc przecież nie da się pójść! Tak, otwartość terenu idealnie dopasowuje się do poziomu gry aktorskiej bohaterów - jest koszmarna. A właściwie, koszmarnie liniowa. Niewidzialne ściany stoją na każdym kroku - co z tego, że nawet żadnego małego murka nie ma - nie pójdziesz tam, gdzie autorzy nie chcieli i tyle. To, że idziesz po prościuteńkiej linii widać gołym okiem.
Co tu dużo mówić... Ja się naprawdę dobrze przy tej produkcji bawiłem, bo wszystkie te wady uznałem za parodię, a kampania, trwająca całe 30 minut (!!!!) powoduje że tego typu "humor" nie przejada się zbyt szybko. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jakim cudem z takim czasem, brakiem multiplayera i resztą wymienionych (i nie wymienionych) przeze mnie ujm gra kosztowała 59,90 zł po premierze (aż mi brak wykrzykników)... A tak na krótko - chcesz się pośmiać, gra jest akurat w bardzo niskiej cenie i chcesz zobaczyć jak będzie wyglądała seria Call of Duty za kilka lat? Kupuj w ciemno. W innym razie zachowaj swój cenny czas na naukę czy inne synonimy piwa.
4 komentarze
Rekomendowane komentarze