O Prinsie retrospektywne pitu-pitu cz. 1
Przede wszystkim chciałbym gorąco powitać każdego zbłąkanego wędrowca, który zechce zajrzeć, przeczytać i skomentować moje nostalgiczno-retrospektywne wypociny. Nie wiem, jak wiele wpisów tu zamieszczę, ale kiedy tylko będę miał chwilę i temat, to postaram się moje skłębione w głowie myśli przelać właśnie tutaj. I tak, bez zbędnego przedłuzania zapraszam do pierwszej części przemyśleń na temat serii Prince of Persia.
Komputer posiadam odkąd tylko pamiętam. Już mając 4 lata zagrywałem się na czarno-białym monitorze CRT w "królika", jak nazywałem wtedy Jazza Jackrabbita. Miałem stosy produkcji z czasów, kiedy system dos z nakładką Dos Commander był czymś pięknym. Obok kolorowych (jak już udało się zdobyć ten barwny ceertek) i wciągających jak odkurzacz Aladdina czy Lion Kinga, tudzież wspomnianego Jazza Jackrabbita czy Dynablastera była jeszcze jedna gra. Gra której panicznie się bałem, zwłaszcza gdy jedynym urządzeniem odgrywającym jej dźwięki był wbudowany w komputer PC speaker. Był to "Prins". Nie, nie ten wokalista. Zwyczajny blondwłosy koleś w jednolicie białym stroju, przywodzący mi na myśl Luka Skywalkera z "Gwiezdnych Wojen", którego jakiś skurczybyk wrzucił do lochu. "Okej, kolejna z tych świetnych gier, zaraz tu zeskoczymy, o jakiś strażnik no to spacją go, spac...auć?". Pierwsze moje próby osiągnięcia czegoś w grze Mechnera kończyły się porażką. Przyzwyczajony do szalonego tempa i prostego gameplayu, tutaj nagle poczułem się zagubiony. Nie pomogło nawet wyuczenie się topornego sterowania. Każdy ekran był dla mnie wyzwaniem, nie mówiąc już o horrorze jaki przeżywałem z każdą animacją śmierci. Przywołując najbardziej drastyczny obraz waham się pomiędzy księciem wbitym w kolce, a przeciętym na pół przez "zęby". Ten drugi wygrywa, głównie przez wywołujący ciarki na plecach, nieludzki "beep", wydawany przez brzęczek za każdym razem, gdy szubieniczne wrota się zapadały. Za nic w świecie nie byłem w stanie ich przejść, nie mówiąc już o przebiegnięciu, a jeśli już to było na zasadzie "może się uda, uda się, uda...nie uda". Dlatego też zostawiłem tę serię w spokoju. Sequel "Shadow and the Flame" widziałem tylko raz u znajomego, natomiast przy edycji 3D grałem tylko w demo i ono również wywołało u mnie malutką palpitację serca ("o, jakiś potion, zaraz go sobie weźmiemy" *siek, ostrze odcina głowę Prinsa* "... Naaastępna gra!").
Nie wiem jak Ubisoft tego dokonał, ale cztery lata później pokochałem tę markę na nowo. Bardzo lubiłem wszelkiej maści gry akcji, w szczególności Raymana (z którym też miałem relację "miłość-nienawiść", a to ze względu na trudną część pierwszą i zupełnie odmieniony sequel w 3D), toteż kiedy przeczytałem, jako 13-latek o "Piaskach Czasu" wiedziałem, że po prostu muszę spróbować. Walki na miecze? Cofanie czasu? To w ogóle możliwe w grach? Baśniowy klimat i atmosfera przygody? Wtedy odpowiedziałem na te pytania twierdząco i dziś zrobiłbym to samo bez wahania. "Piaski Czasu" dały mi wszystko, czego mi było trzeba. Pamiętam, jakby to było wczoraj, postaci, monstra czy unikalne wydarzenia i smaczki jak animacje towarzyszące przy zdobywaniu coraz to silniejszych mieczy, czy Księcia pozbywającego się zniszczonych elementów stroju (aspekt, który zapewne bardzo spodobał się graczkom ).
Na sequel czekałem z zapartym tchem. Miało być mroczniej, krwawiej i ogólnie z pier...przytupem. I tak było. "Warrior Within" był tak bardzo odmienny od pierwszej części trylogii, że kiedy gra wyszła nie łapałem się nawet w minimalny pułap oznaczenia PEGI . Ostre kobiety, jucha, dekapitacje, finiszery w slow-motion, gore i metal - nic dziwnego, że wywołała kontrowersje. Choć, to aż dziwne, że żaden Prof S. Jonalista się do niej nie przyczepił (może sam się w to zagrywał, oblizując wargi ze smakiem?). Oprawa muzyczna tak mi wpadła w ucho, że od tamtej pory zacząłem słuchać utworów grupy Godsmack. Ta część miała w sobie jednak jeszcze coś... element, który zdołał wywołać u mnie strach, gorszy niż niejeden moment w Silent Hillu czy Residencie. Kiedy po raz pierwszy zwiewałem przed Dahaką, poczułem się tak samo bezradny, jak wtedy, kiedy stałem przed brzęczącymi "zębami". Z czasem szło mi coraz lepiej, adrenalina napędzała umysł do szybkiego myślenia, w tle przygrywał Rock... cholera, to było coś! I jaka ulga, kiedy za drugim przejściem zdobyłem Wodny Miecz i rozpierdzieliłem tego skurczybyka w drobny mak. Zamknięcie trylogii miało łczyć obie poprzednie gry w spójną całość i tak też było. W "Dwóch Tronach", owszem, było i skakanie, i rozwiązywanie zagadek, a także nieco okrojony, ale wciąż wciągający "Free form fighting system". Największą innowacją były jednak "speed kille" czyli ciche zabójstwa sztyletem. Pomijając już fakt, że w większości zrealizowane na modłę Quick Time Eventów, w jakiś sposób polubiłem je, wraz z całym kombinowaniem jak tu się podkraść do niemilucha. Najlepsze (czytaj "najbardziej soczyste") zabójstwa wychodziły, gdy grało się komiczno-ironiczną formą Ciemnego Księcia.
I tak oto zapamiętałem trylogię Piasków Czasu. Była to podróż pełna akcji, rozbawienia, frustracji, nieskrępowanych, "Boże-jakie-to-dobre" kombosów oraz świetnej fabuły. Fani chcieli więcej, ale zamiast tego dostaliśmy Assasin's Creeda... nie mówię, że to źle, bo seria długo pozostawała diabelnie dobra. W pewnym momencie coś poszło jednak nie tak jak trzeba. Książę dostał dwie szansy (licząc produkcje z dużych platform). Jedna wyszła, ale została zrugana, druga zaś przez wielu uznawana jest za crap. O ciemniejszej stronie Księcia (i nie mówię tu o tej, wywijającej łańcuchem) napiszę szerzej w drugiej części retrospektywnego pitu-pitu
0 Comments
Recommended Comments
There are no comments to display.