Gra roku według dziesiątek redakcji zajmujących się tematyką grową na całym świecie. Przeżycie porównywalne do pierwszego kontaktu z Avatarem w trójwymiarze, Gwiezdnymi Wojnami w latach 70. czy kartami otwierającymi sagę o Harrym Potterze. GTA na Dzikim Zachodzie. Ukoronowanie odchodzącej w glorii i chwale obecnej generacji konsol. Komplementów w stronę produkcji Rockstara można kierować bez liku - ale po co? Lepiej zasiąść przed telewizorem, wziąć do rąk wirtualne lejce i na grzbiecie porywistego mustanga, gnać do Armadillo, przy okazji podziwiając bezchmurne, gwiaździste niebo nad spaloną słońcem prerią.
Red Dead Redemption
U Hitchocka było tak, że na początku jest trzęsienie ziemi, a następnie emocje już tylko rosną. Z nieskrywaną przykrością, muszę właśnie taką małą katastrofę wywołać wśród osób, które uważają Red Dead Redemption za objaw geniuszu ludzi z San Diego. Zaczyna się - przez pierwsze godziny obcowania z tym tytułem miałem ochotę rzucić go w głąb półki i zostawić w wiecznym zapomnieniu. Wstęp, jak i późniejsze zawiązanie akcji okazały się dla mnie tak nudne i ciężkostrawne, iż nie mogłem uwierzyć w to, że ludzie, którzy wydają tylko dopracowane produkcje, odwalili kawał takiej fuszerki. Gburowaty bohater wychodzi z więzienia, dowiaduje się, że jego żona oraz syn trafili pod "czułą opiekę" państwa w czasie jego nieobecności, a jedynym sposobem na odkupienie win z przeszłości jest dostarczenie trzech największych bandziorów za Oceanem, z którymi John Marston wcześniej współpracował- Javiera Escuelli, Billa Williamsona oraz Dutcha van der Lindena. Nie ma znaczenia, czy będą oni dead or alive.
Mawiają, że szansę na wywołanie pierwszego, pozytywnego wrażenia ma się tylko jedną. W teorii RDR zaprzepaścił ją bezpowrotnie, lecz nie dałem za wygraną i po kilku dniach wróciłem do New Austin, aby jak się później okaże, przeżyć przygodę swojego życia z koltem w jednej dłoni oraz lassem w drugiej. Po niemrawym początku, który doprowadza nas na ranczo Bonnie MacFarlane i jej ojca ratujących nas przed niechybną śmiercią z rąk zakapiorów oraz uporaniu się z kilkoma stricte farmerskimi (a raczej ranczerskimi) zadaniami, pokroju ujeżdżania dzikiego konia, odstrzeleniu szkodników w postaci królików, które niszczą uprawy sałaty czy przeprowadzeniu bydła na miejsce wypasu, ruszamy w celu dorwania trójcy, która otworzy Marstonowi drogę do spokojnego, błogiego życia na uboczu z rodziną.
Na aktualne upały brodzenie po kopyta w wodzie jest w sam raz.
Właśnie takie mało kowbojskie zlecenia jak już wspomniałem, wprowadziły mnie w lekkie osłupienie - gra w konwencji westernu, gdzie muszę strzelać do jakiś szaraków? Przecież to pasuje jak wół do karety! I właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie na czym zbudowany jest fenomen gier z CJ-em, Tommym Vercettim czy Niko Belicem na czele. Zarówno w Red Dead Redemption, jak i w GTA fabuła rozwija się w dość powolnym tempie, a nasz protagonista dopiero z czasem poznaje prawdziwe uroki życia w miejscu, gdzie przyszło mu żyć. Siłą tytułów spod R z gwiazdką jest umiejętność uśpienia czujności gracza i wprowadzenie go w stan obojętności - niby nic ciekawego i ważnego się nie dzieje, a jednak gdzieś w podświadomości zostaje myśl o tym, że wszystko w czym uczestniczymy ma jakiś konkretne założenia, które poznamy prędzej czy później.
Motorem napędowym produkcji, które podpięte są pod sandboksy, jest oczywiście wykonywanie zadań, które zlecane zostają przez wszelkiej maści postaci - czasem takich obok, których spotkamy gdzieś na drodze i za sprawą ich nijakiej osobowości, po paru minutach zapomnimy, że ktoś taki w ogóle istniał i coś chciał od nas. W tym konsolowym westernie nie ma najmniejszych szans na to, aby przejść obojętnie obok kogokolwiek. Nigel West Dickens - starszy jegomość, który jeździ po wszystkich amerykańskich wioskach ze swoim obwoźnym sklepem i wciska tamtejszym ludziom trefne rzeczy, których nigdy nie potrzebowali i nie będą potrzebowali. Niespełniony rockefeller to nie jedyna barwna persona, która zleci nam parę zadań po drodze do krwawego finału. Kapitan meksykańskiej rebelii - Vincente de Santa, który w nosie ma honor i braterstwo, Edgar Ross - szef federalnego biura śledczego, które w XX wieku było odpowiednikiem dzisiejszego FBI, wodzący nas ciągle za nos czy szalony socjolog - Harold MacDougal to tylko kilka z postaci z którymi przyjdzie nam się policzyć w sposób humanitarny lub niekoniecznie. Osobiście najbardziej w pamięci zapadła mi cmentarna hiena imieniem Seth, która wraz z Marstonem grabiła groby na cmentarzach w okolicznych wioskach. W towarzystwie takich czubów i dupków nie można było się nudzić.
Pan Dickens to protoplasta dzisiejszego telemarketera. Wciśnie Ci wszystko to, czego nie potrzebujesz.
Los tak chciał, iż nasz główny bohater przez większość czasu nie może usiedzieć przez dłuższą chwilę na jednym miejscu i za sprawą tego możemy poznać różnorodność Dzikiego Zachodu, który znamy dotychczas wyrywkowo z filmów, książek czy gier, pod wieloma względami. Teren, który możemy zwiedzić na wierzchowcu, dyliżansem, pociągiem czy w ostateczności pieszo, podzielony został na 3 główne terytoria. New Austin to południowo-wschodnia część Stanów Zjednoczych, która ściśle przylega do meksykańskiej granicy. W jej skład wchodzą terytoria, które przypominają coś w stylu dystryktów. Są to m.in.: Cholla Springs, Gaptooth Ridge czy Rio Bravo. Na wschód dotrzeć możemy do West Elizabeth, do którego dostęp otrzymujemy pod koniec zabawy. Sporo czasu spędzimy również w Meksyku - Nuevo Paradiso. Jeśli komuś wydaje się, że to co ukazane zostaje naszym oczom przez prawie 40 godzin obcowania z Red Dead Redemption, to tylko stepy, kępy traw spalone żarem słońca oraz saloony to ma rację - tylko mu się tam wydaje. Rockstar zaserwował nam fascynujący miks lokacji, które cieszą oko za każdym razem, gdy do nich wracamy. Od wspomnianych kamienistych hektarów ziem, które ciągną się w nieskończoność przed nami, poprzez zarośnięte bujną roślinnością bagna nad brzegiem rzeki San Luis, wyznaczającej granicę pomiędzy USA a ich południowym sąsiadem, kończąc na zaśnieżonych lasach w okolicy Gór Nekoti, gdzie o spotkanie trzeciego stopnia z niedźwiedziem grizzlie nie trudno.
Wspomniałem już o zabójczo niebezpiecznych futrzanych bestiach, więc wspomnę jeszcze o ogromnej ilości zwierząt, które możemy spotkać na każdym kroku. Bać nie musimy się pancerników, jeleni, skunksów czy kojotów, gdyż to chyba one są bardziej przerażone naszą obecnością, za to przed wilkami czy dzikami możemy nieco drżeć, jeśli nie dzierżymy przy sobie jakiejś potężnej strzelby. Strzelb, rewolwerów, karabinów snajperskich i innych narzędzi, dzięki którym możemy przetrwać w tych niesprzyjających warunkach jest sporo, lecz niestety wiązała się z tym pewna niedogodność, która towarzyszyła mi do samego końca historii Marstona. Pomimo tego, że na moim wyposażeniu było grubo ponad 15 różnych broni, to każdą strzelało mi się identycznie i zupełnie nie czułem różnic pomiędzy nimi. Każda tak samo niemiłosiernie dziurawiła oponentów niczym ser szwajcarski z pomocą trybu spowalniającego czas, choć tak być nie powinno. Przecież strzał ze strzelby myśliwskiej, a rewolweru bębenkowego z odległości 50 metrów powinien dać różne efekty. Oj, ktoś tu się nie postarał i niedoszlifował tak ważnego elementu.
Jeśli się pospieszymy, to na Zakopiance nie będzie jeszcze korków.
Jak wiadomo nie samą pracą oraz głównymi zadaniami, bohaterowie "piaskowych" gier żyją, więc aby urozmaicić graczom czas spędzony w cyfrowym El Dorado, do dyspozycji oddano kilka interesujących aktywności. Bohater kierowany przez nas może siłować się na rękę z wioskowymi osiłkami, spróbować swoich sił w rzucaniu podkową do celu, zatrudnić się na noc jako stróż, przepuścić swoje zarobione pieniądze w partyjce kości, blackjacka lub pokera. Dwoma najciekawszymi odskoczniami od dnia codzienne są jednak pojedynki rewolwerowe na śmierć i życie - takie jakie znamy z westernów oraz polowania na bandytów, za którymi wystawiono list gończy wraz z nagrodą pieniężną. Natrafić również możemy na krótkie, kilkuetapowe zadania poboczne, które nie raz okazywały się bardzo interesujące - wspomnę tylko o mężczyźnie, który za pomocą "różdżki" szukał wody oraz o potomku mitologicznego Ikara. Ponadto możemy pomóc komuś odzyskać skradzionego konia czy pieniądze w czasie losowo załączających się sekwencji, lecz nie wzbudzały one we mnie pozytywnych odczuć, gdyż powtarzały się tak często, że za trzecim czy czwartym razem nużą. O ile zajęcia, którymi parać się może bohater po godzinach są ciekawe i pasują klimatycznie do tematyki gry, o tyle jest ich zbyt mało w porównaniu do choćby GTA IV, czy "piątki", która wprowadzi ich multum, jak obiecują twórcy i pod koniec odpuściłem je sobie, brnąc do przodu z główną osią fabularną, gdyż miałem wrażenie, że "wszystko co mogłem, już zrobiłem".
Historia, którą mi zaserwowano rozwijała się bardzo powoli, lecz w momencie, gdy przestałem być prowadzony za rączkę przez samouczki, ujrzałem otwartość oraz absolutną nieliniowość i jest to jedna z największych zalet tytułu. W pewnym momencie mogłem udać się nawet do trzech zleceniodawców w różnych zakątkach mapy lub zapoznać się z zadaniami pobocznymi od nieznajomych, którzy zaszyli się gdzieś w knajpie. Nic nie stało na przeszkodzie, aby po drodze wziąć się za polowanie lub dopaść w końcu jakiegoś Martina, który terroryzuje wraz ze swoją szajką wioskę na północ od Perdido. Pod tym względem Red Dead Redemption to istna maestria.
Amerykański gang Ziutków rodem z Pruszkowa przeszedł właśnie do historii. Już go nie ma.
W dwóch zdaniach muszę jeszcze wypowiedzieć się w kwestii oprawy audio-wizualnej. O ile modele postaci czy otoczenia są nijakie - widać to szczególnie, gdy patrzymy na korony drzew lub ośnieżone miejsca, którym ewidentnie brakuje ostrości, o tyle pejżaże, które malują się co rusz to istny miód na serce. Wschodzące słońce prześwitujące przez liście czy rwący strumień - to trzeba samemu zobaczyć. Oskar należy się osobom, które odpowiedzialne są za ścieżkę dźwiękową oraz udźwiękowienie dialogów. W rolę Johna Marstona wcielił się Rob Wiethoff, którego charakterystyczny zmęczony głos robi piorunujące wrażenie i z wielką chęcią słucha się jego kwestii. A propos rozmów, które prowadzą pomiędzy sobą bohaterowie w czasie podróży z jego końca mapy na drugi. Wiem, że za ich pomocą tworzona jest cała otoczka gry i za ich pośrednictwem poznajemy historię, lecz jak dla mnie były one często zbyt rozbudowane i długie, a co za tym idzie męczące. Nie raz wolałem "przeskipować" podróż, a i tak wiedziałem o co chodzi w całym zleceniu. Ścieżka dźwiękowa, a właściwie jej dwa kawałki - pierwszy, który słyszymy pod koniec gry, gdy bohater odzyskuje to, na czym mu tak zależało oraz drugi w czasie napisów końcowych, spowodowały, że zamknąłem na chwilę oczy i napawałem się nimi aż do samego końca ich odtwarzania.
Jeśli ktoś kiedykolwiek obudzi mnie w środku nocy i spyta o najlepsze gry, w które miałem okazje grać na moim Xboksie przez ostatnie lata, grzechem byłoby nie wymienić Red Dead Redemption. W moim odczuciu jest to najlepszy tytuł z otwartym światem z jakim kiedykolwiek przyszło mi się zmierzyć. Kusi rozmachem, kusi historią, a przede wszystkim wabi klimatem, którego namiastkę do tej pory znalazłem tylko w starusieńkich filmach, gdzie Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Niesamowity Jeździec pognał w siną dal W samo południe. RDR to dziesiątki fenomenalnej, pomimo kilku błędów i niedociągnięć, na które przymykam oko, gdy celuje do sępa, który krąży nade mną.
Co na plus?
+ Klimat Dzikiego Zachodu wylewający się litrami z konsoli
+ Postaci, które zapadają głęboko w pamięci
+ Bajecznie piękne lokacje
+ Ciekawe i interesujące atrakcje oraz misje poboczne, które czekają na Marstona
+ Fabuła i zakończenie obok, którego nikt nie przejdzie obojętnie
+ Mistrzowska ścieżka dźwiękowa
+ Głos Roba Wiethoffa
Co na minus?
- Początek nudny jak flaki z olejem
- Zbyt mała liczba aktywności pokroju pokera czy rodeo
- Każdą bronią strzela się identycznie
- Dialogi są często zbyt długie, nudne i do przeklikania
Ocena: 9/10
Pozdrawiam daveNWN, aye!
17 Comments
Recommended Comments