Zagubione Filmowe Wspomnienie nadrobi się na tydzień, na razie jednak skończyłem To The Moon, przez co chciałbym podzielić się z wami moimi wątpliwościami...
Patrząc na tytuł już zapewne wiecie, co będzie głównym tematem tekstu, więc pominę tym razem klasyczny wstęp, by przedstawić założenia niezbędne do lepszego zrozumienia pomysłu na artykuł. Najważniejsza sprawa ? nie znajdziecie tu recenzji, a felieton, próbę zderzenia To The Moon z ideałem. Te osoby, które jeszcze nie miały okazji zapoznać się z tytułem, również są mile widziane. Innymi słowy, jeżeli drażnią Was spoilery, to nie macie się czego obawiać. Spora część tekstu ma dość pejoratywny wydźwięk, nie znaczy to jednak, że To The Moon jest złą grą. Po prostu przez ten tekst mam zamiar skupić się bardziej na problemach, z jakimi gra się boryka. Gdybym pisał recenzję proporcje by się pewnie odwróciły. Dziś jednak bawimy się w emocje. Skoro więc już samą koncepcję tekstu mamy z głowy, to zaczynamy.
Gra dzieli się zasadniczo na dwa elementy - jeden, który jest rzeczą prawie doskonałą, drugi zaś chorobą, która trawi tą zdrową połowę. Ogólnie przy ocenianiu gier zawsze staram się patrzeć na fabułę i odróżniać gry, gdzie opowiadana historia jest najważniejsza, od tytułów, gdzie rozgrywka jest pięknem samym w sobie. To The Moon bez wątpienia można zaliczyć do tego pierwszego grona. W obu przypadkach staram się stosować trochę inne kryteria. Dlaczego? Nieraz wymowa wiąże się ze skromnymi środkami, a głębokich tematów dotykają przecież głównie indyki. Wiadomym jest, że gra za wielkie pieniądze musi się sprzedać, a indyk gdy jest ambitny to i tak zejdzie w wystarczającym nakładzie, żeby twórcy(bądź nawet pojedyncza osoba) wyszli na zero ? budżet niewielki, a gry często fundują nawet sami gracze.
W kwestii tych odmiennych kryteriów pojawia się problem, bo trzeba przymknąć na coś oko. Czy może w takim razie uznać, że w grach z wyśmienitą fabułą gameplay nie istnieje i za fantastyczną opowieść od razu obdzielić grę dziesiątką? Zwykle zastanawiając się nad oceną stosuję zasadę kompromisu: jeżeli coś mi nie przeszkadza to przymykam na to całkowicie oczy. To trochę tak, jak z artykułem w prasie. Wolę poczytać gazetę, w której znajdę literówkę, ale otrzymam rzetelne informacje, niż pozycję napisaną kwieciście i pełną kaczek dziennikarskich. O fabule To The Moon (zgodnie z zasadą najlepsze na koniec) jeszcze sobie pomówimy, oto jednak doszliśmy do głównego powodu, dla którego gra nie zasługuje na maksymalną ocenę.
Jeżeli samo prowadzenie rozgrywki jest przeszkodą w immersji do opowiadanej historii, to wtedy trzeba wziąć to pod uwagę przy ocenie, bo utrudnia mi dostrzegać piękno. To The Moon cierpi na tę przypadłość, że jest w niej po prostu? za dużo gry. Niby twórcy postawili na łatwy przekaz korzystając z RPG Makera, ale jednocześnie nie podeszli całkiem konsekwentnie do tego pomysłu. Gra jest tworem straszliwie topornym ? blokujący się bohaterowie, niemożliwe poruszanie się na ukos, kompletowanie wspomnień i banalna mini gierka polegająca na odsłanianiu obrazka. Do tego mamy też przewijanie dialogów. Wydaje się, że w kwestii rozgrywki dostajemy niewiele i taki minimalizm pozwoli zachwycić się fabułą? Niestety, nawet mając tak mało środków wyrazu, łatwo coś okrutnie spieprzyć.
Wykres moich stanów emocjonalnych podczas grania w To The Moon przypominał góry poprzetykane dolinami, ewentualnie nastrój ciężarnej kobiety. Kiedy twórcy pokazywali mi fabułę siedziałem oniemiały przed ekranem, ale wystarczyło, żeby skończyły się dialogi i pojawiła się normalna rozgrywka, by od razu rozważać wyłączenie gry i postawienie całości najniższej noty. Nie zrozumcie mnie źle - nie chcę, żeby nagle produkcję zamieniono w ?normalną? grę, podkręcono gameplay, czy wyprostowano toporne działanie RPG Makera.
NIE CHCĘ! WOLAŁBYM ŻEBY WYRZUCONO TE WSZYSTKIE ZBĘDNE ELEMENTY I ZOSTAWIONO TYLKO KLIKANIE SPACJI PODCZAS DIALOGÓW.
To The Moon to dla mnie przykład zderzenia solidnej fabuły z medium, które ze względu na swoje cechy charakterystyczne nie potrafi oddać ambicji Kana Gao. Całość próbuje udawać grę: przez wspomniane chodzenie po planszy, przez to odkrywanie obrazków, wreszcie przez zbieranie wspomnień. Tymczasem i tak to wszystko wcale nie czyni z niej prawdziwej gry, a jedynie formę interaktywnej opowieści. Tej grze najbardziej szkodzi sam fakt, że nią jest. Gameplay nic nie wnosi, to jedynie przerwa w poznawaniu historii, która ma zaspokoić dzikie żądze graczy siadających przed monitorem, żeby sobie pograć. Tymczasem takowy gatunek i tak odejdzie od ekranu zrażony wieloma wątpliwymi technologicznie elementami. Z drugiej strony, czy tytuł sprawdziłby się jako normalna gra? Nie jestem przekonany, bo jego piękno wynikało właśnie z śladowych haseł: mam tu na myśli m.in. oprawę graficzną, jak również nieme dialogi, którym towarzyszyła znakomita muzyka.
To The Moon łatwo można by przerobić w grę na dziesięć. Wystarczyłoby wyrzucić z niej całą rozgrywkę poza naciskaniem spacji. Całość i tak jest doznaniem odmiennym od większości gier i pójście krok dalej mogłoby jej tylko pomóc. Dodając do produkcji zbieranie wspomnień, czy nawet samo bezcelowe chodzenie przerywające fabułę twórcy zagubili się na drodze do własnego ideału. W kwestii fabuły na szczęście potknięto się tylko troszkę: skrócić trochę końcówkę (szczególnie wizyta w szkole oraz bieganie po gmachu NASA) i już nie ma się czego przyczepić.
Wyobraźcie sobie jakie To The Moon mogłoby być, gdyby zostawić jedynie rozmowy między bohaterami. Dostalibyśmy przepiękną opowieść o człowieku, który chciał polecieć na księżyc, podróż wgłąb jego marzeń i koszmarów, w poszukiwaniu tego, co w życiu najważniejsze. Pytania o uciekające właśnie życie i to w jaki sposób się przez nie przeszło. Do tego przedstawioną w niezwykły sposób, na nowo definiującą pojęcie retrospekcji. Zwykle zaczynamy od rzeczy najwcześniejszych, zmierzając do wielkiego finału. W tej produkcji finałem jest również wydarzenie kończące opowieść Johna, ale chronologię wspomnień odwrócono. To The Moon nie przypomina klasycznej podróży w przeszłość, tym razem przekonamy się dogłębnie, czym jest podróż do wnętrza człowieka, błąkanie się wśród jego najgłębszych tajemnic, których źródło leży w jego pierwszych wspomnieniach..
Ale, czy po wyrzuceniu wszystkiego, poza naciskaniem spacji, mogłoby dalej mówić o grze - medium, które aspiruje do miana sztuki? Przez wielu jest jeszcze uważane za zbyt ?gówniarskie?, aby na taki tytuł sobie zasłużyć? Tytuł i tak jest powiewem świeżości, to swoisty pomost między książką, a filmem, który łączy piękne słowa na ekranie z kinematograficznymi korzeniami: przepiękną, melancholijną muzyką i szczątkową, wręcz artystyczną oprawą wizualną. Jednocześnie obie te gałęzie sztuki, są w To The Moon jedynie zasugerowane: nie ma tu książkowych opisów, obraz jest nieskomplikowany, minimalistyczny, a muzyka jedynie go wspomaga. Może to dziwić, ale wyobraźnia gracza, jest dzięki tym elementom rozbudzana. Czy jest tu miejsce dla czegokolwiek więcej, dla jakiejkolwiek innej aktywności gracza, niż zanurzenie się w samej historii? Ze smutkiem stwierdzam, że nie. Twórcy, mimo skorzystania ze skromnego przedstawienia treści i tak wrzucili do kociołka zbyt dużo elementów. Zupa wykipiała, a świetna fabuła, choć zadziałała z wielką mocą, i tak nie przekazała całej esencji, jaką zawierała.
PS
Co do rodzimej okładki: Za ten głupi napis "Dobra Gra", dopiski na czerwonym tle u dołu i znaczek PEGI powinno się wydać kogoś z Techlandu na pożarcie wściekłym psom.
19 komentarzy
Rekomendowane komentarze