O fabule uczuciowo
Często obejrzawszy jakiś film z hollywoodzkim happy endem mówię do siebie, że "artystycznie" całość wypadłaby dużo lepiej, gdyby reżyser jednak odszedł od schematu i zdecydował się na coś o nieco bardziej gorzkim wydźwięku. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi bezdusznie, ale nawet, gdy mam do czynienia ze złym zakończeniem, istnieje we mnie taka świadomość, iż dobrze się stało. Bo tego wymaga "artystyczna" strona filmu. Prawdziwe arcydzieło rozpoznaję po tym, gdy z całego serca pragnę szczęśliwego zakończenia. I do ostatniej chwili żyję taką nadzieją, nawet gdy wiem, że los bohaterów jest już przesądzony.
Może jakimś cudem skończy się szczęśliwie...
Nie tyczy się to zresztą tylko filmów: również książki potrafią wzbudzić takie uczucia, co nie jest zbyt zaskakujące. Nigdy jednak nie spodziewałbym się, że podobne emocje mogą złapać mnie w swoje sidła po... zagraniu w grę.
Umilcie sobie czytanie tych wypocin
Nawet przy moich ulubionych grach nigdy nie miałem ochoty zmieniać zakończenia na happy end pod wpływem osobistych uczuć, tych pochodzących od serca. Tak jak mówiłem: zwracam głównie uwagę na to, czy dramatyczne wydarzenia wpasowują się w całość produkcji, czy pasują swoim stylem, są naturalne i dobrze się je ogląda (cholera, to brzmi snobistycznie, ale tak to czuję). Dla przykładu: IMO najlepsze zakończenie trylogii Mass Effect to...
zastrzelenie dzieciaka i zwycięstwo Żniwiarzy. Dlaczego? Bo pasuje do całej gry, do poczucia dążenia do nieuchronnej zagłady, które przez cały czas trylogia sobą reprezentowała.
Nie zdarzyło się jeszcze, bym tak zaangażował się w dany tytuł, jak w najlepsze książki czy gry. Nie zdarzyło mi się jeszcze, by jakakolwiek gra pozostawiła po sobie "kaca moralnego" - to przecież domena "dojrzalszych" mediów, tak?
Nie zrozumcie mnie źle: nie mam na myśli tego, że nigdy się nie zaangażowałem w żadną grę. Kopiąc tyłki Żniwiarzom wraz z Garrusem i Tali czułem się prawie tak, jakbym naprawdę bronił Ziemi. Odpierając ataki antilionów i zasłaniając Alyx własnym ciałem czułem się prawie tak, jakbym bronił prawdziwej przyjaciółki. Słysząc w domu okrzyki o ciałach upadłych aniołów od naćpanych bandytów czułem się prawie tak, jakby mi zależało na wirtualnych bliskich Maxa, w którego się wcieliłem. Zawsze jest to prawie.
Dlaczego to grom najtrudniej wzbudzić prawdziwe uczucia? To jest paradoksalne, ponieważ w przypadku lektury lub seansu jesteśmy jedynie biernymi widzami, a jeśli chodzi o gry - aktywnymi uczestnikami wydarzeń, wszystko rozgrywa się na naszych oczach. A jednak mało kto uronił kiedyś łzę nad grą.
A czemu to nie działa tak, jak powinno?
Może temu, że zazwyczaj tym, co odciąga nas od prawdziwie artystycznej strony danego dzieła jest... sama gra. Trudno nam rozważać moralność głównego bohatera, rozgryzać dylematy, jakie stawia przed nami produkcja, gdy armia orków/pół Wermachtu/dywizjon Rosjan czekają na wybicie. Ten dysonans nigdzie nie był tak widoczny, jak w najnowszym Tomb Raiderze. Nie mam czasu współczuć martwemu kumplowi Lary - mam batalion do wybicia!
Oto i Lara Croft, która 2 godziny wcześniej płakała, zabijając jelenia.
A może dlatego, iż głównym celem rozgrywki ma być zabawa, a nie refleksja. Nie oczekujmy, że ktoś kupi Call of Duty dla rozterek filozoficznych. Niekiedy do gier dodawane są poważne, skłaniające do myślenia motywy - ale nigdy nie są one na pierwszym miejscu. Można powiedzieć: nie ma się czemu dziwić, to rozgrywka dla masowego odbiorcy. OK, ale kino też. Dlaczego więc mamy zatrzęsienie lepszych lub gorszych dramatów, a gier o podobnej tematyce - jak na lekarstwo? Dlaczego kupujemy xx część Call of Duty, a na półkach sklepowych obecnie ze świecą szukać czegoś ambitniejszego od Maxa Payne'a 3? Może to przez nas stereotypowe wyobrażenie o graczu to nerd połykający kolejną odgrzewaną, ale lekkostrawną papkę od EA/Activision/etc.?
Przyjrzyjmy się na sekundę grom, w których to wszystko "działa" mniej więcej, jak powinno. Gdy myślę o ambitnej grze, pierwszy tytuł, który przychodzi mi do głowy, to "Syberia". Niezwykła produkcja, jednak moim zdaniem miała jedną wadę: zagadki... czyli praktycznie cały gameplay. Ponownie gra odciągała mnie od fabuły, a głupie układanki pod koniec "dwójki" po prostu denerwowały. Ale bynajmniej nie dlatego, bo są źle zrealizowane - wprost przeciwnie, są świetne. Jednak odrywają mnie od historii i nie pozwalają się na niej skupić: ledwo się zaangażuję, już mi coś umyka. Nie wiem, czy też tak macie, ale bardzo często nachodzą mnie takie myśli, że dużo lepiej by się stało, gdyby niektóre gry były filmami.
Zaciekawiła cię fabuła? To odpowiedni moment, żeby otwierać drzwi przez dwie godziny.
I teraz wreszcie przejdę do sprawy, którą chciałem opisać na samym początku. Chciałem, ale koniec końców wyszło mi coś w rodzaju felietonu o fabule ogólnie, więc by was nie zanudzać, bez większych ceregieli...
To the Moon, gra z ostatniego CDA. Gra, w której wszystko działa jak powinno, wzbudza odpowiednie uczucia, wszystko, co zamierzyli sobie twórcy, zostało spełnione. Oryginalna historia o staruszku, który pragnie wyruszyć na księżyc. Naszym zadaniem jest zanurkować w przeszłość (dosłownie) i dowiedzieć się, dlaczego akurat tego pragnie. I, jeśli będzie to w naszej mocy, zbudować w jego wspomnieniach obraz tego marzenia. Od początku jednak wiemy, że staruszkowi pozostało kilkanaście-kilkadziesiąt godzin życia. I nawet, jeśli nam się uda... to nie będzie miało żadnego znaczenia, bo co się stało, to się nie odstanie i nie przywrócimy zmarłej żony do życia, a Johnny nie umrze na Księżycu, tylko w swoim łóżku...
Tak więc wszystko jest pięknie, niesamowicie smutno i romantycznie. Ale... to też bardziej książka/film niż gra. Nie robimy tu właściwie nic typowo "growego". I chyba dlatego to działa, podobnie jak w przypadku bardzo popularnej ostatnio "The Walking Dead". I obawiam się, że to jedyna droga do wzbudzenia w odbiorcy takich uczuć. Nie udało się to w "Tomb Raiderze", nie udało się w Maxie Paynie, udało się w produkcji stworzonej w RPG-makerze....
Czy to wszystko oznacza, że nie ma dla fabuły w grach nadziei? Że zawsze, gdy najdzie nas ochota aby się "odchamić", będziemy zmuszeni sięgnąć po książkę, film czy sztukę, ale nie po grę? Mam nadzieję, że nie. Najbliżej ideału był Half-life 2, świetnie prezentowały się także Bioshock czy Alan Wake... ale co z tego, skoro to wszystko dalej sprowadza się do Call of Duty xx?
Oczywiście wszystko powyżej jest skrajnie subiektywnym odczuciem; może tylko ja tak mam, że nie potrafię jakoś specjalnie przeżywać gier komputerowych? Może, ale tak to odbieram, tak to spisałem, deal with it.
15 komentarzy
Rekomendowane komentarze