Metro 2033 przeczytałem już jakiś czas temu, gdy tylko wyszła egranizacja. Szczerze powiedziawszy średnio mi się podobało, dlatego też 2034 odpuściłem. Jednak dość niedawno na sklepowych półkach wylądowało Metro Last Light, które okazało się grą co najmniej bardzo dobrą, co najważniejsze jednak wywołującą tęsknotę. Zatęskniłem znów do papierowej wersji, jednak tym razem zamiast przygód Artema kupiłem ?kontynuację?. Dziś, po zapoznaniu się z oboma książkami Głuchowskiego przybywam, by podzielić się wrażeniami z lektury. Sam tytuł sugeruje, że ? czasami sentyment obraca się przeciw człowiekowi wystawiając go na pasmo cierpień podczas czytania. No i stratę 30 złotych (jak ktoś w empikach kupuje to nawet 40).
Metro 2033
Moja przygoda z metrem rozpoczęła się od książki. Nie ukrywam, że kupiłem ją głównie dzięki bardzo przychylnym opiniom na temat samej gry, ale wersję elektroniczną sprawdziłem już kilka miesięcy po poznaniu historii Artema. Chłopak nawarzył niezłego piwa wybierając się z kumplami na wycieczkę, której celem była sąsiednia stacja zwana Ogrodem Botanicznym. Na miejscu okazało się, że powierzchnię zamieszkują czarni (w grze zmienili na cienie, bo by Ukraińców od rasistów wyzwali), którzy jednak wcale nie mają wiele z Afryką wspólnego. Los chciał, że to oni właśnie przystosowali się do życia na powierzchni, a niektórzy nawet uznają ich za nadludzi. Jestem pewien, że Margaret Sanger miałaby na ten temat inne zdanie, podobnie jest z mieszkańcami metra. Gdy potwory wkraczają do metra człowiek szuka sposobu na zlikwidowanie ich, gdyż mogą stanowić zagrożenie.
Główny bohater, Artem, rzuci się w szaleńczą podróż przez całe metro, żeby dotrzeć do legendarnego, podziemnego miasta Polis, spotkać się z Młynarzem, który przewodzi lokalnym wojskiem, a ten ma podobno jakąś metodę, żeby doprowadzić do zagłady czarnych. Oczywiście jednak nic nie będzie proste, droga do Polis okaże się iście skomplikowana. Na każdym kroku będziemy raczeni lokalnym kolorytem. Pod ziemią powstały bowiem liczne ugrupowania zrzeszające przyległe do siebie stacje tworząc coś na wzór struktur państwowych. Istnienie IV Rzeszy zaprzecza filmowi Iron Sky, ale też nie można zapomnieć, że w kosmos wyznawcy Hitlera polecą dopiero, gdy jądra pierwiastków ciężkich nie będą już żadnym zagrożeniem.
Obok Rzeszy pojawi się również kilka stacji kontrolowanych przez panów od sierpa i młota. Gdyby jednak Głuchowski swoje metro wydał za czasów ZSRR pewnie by mu je podarli i w kiblu spuścili, bo przedstawienie komunistów jako nieudaczników, którzy ostatecznie zawsze przegrywają to wizja, która zapewne przyprawiłaby niejednego partyjniaka o zawał serca. Do tego mamy też Hanzę zajmującą linię okrężną, którą to od kubka z kawą odrysowano. Tutaj jednak nie ma równości, a bieda jest wystarczającym powodem, by nie wrócić z wakacji w innym państewku. Skoro już o najważniejszych dwa słowa były, doszliśmy do tego, co mnie w Metrze 2033 najbardziej gryzło.
Książkę uważam za festiwal wodolejstwa. Autor chciał nam pokazać wszystko za jednym zamachem. Praktycznie po przeczytaniu pierwszego tomu wiemy już niemal wszystko na temat podziemnego świata. Do tego wszystkie te wizyty u czerwonych oraz wyznawców symbolu szczęścia nic nie wnoszą do fabuły, a jedynie sprawiają, że książka staje się grubsza. Przez to druga wizyta w podziemnym świecie staje się już mniej zaskakująca. Metro 2033 staje się w efekcie wycieczką objazdową po rozległym, ciekawym świecie, który jest jednak pozbawiony życia, jakichś intryg, powodu, dla którego warto odwiedzić te stacje dookoła. Przez cały czas przed nami majaczy tylko polis. Praktycznie dopiero po spotkaniu z Młynarzem całość staje się dobra. Do tego miejsca książka prezentuje się mizernie, ale nie aż tak słabo jak Metro 2034?
Metro 2034
O ile jednak pierwsza część i tak wypada w miarę dobrze, o tyle druga jest bodajże największym gniotem jaki czytałem od czasów Wylęgarni Zamboha (które jednak jest dla mnie niekwestionowanym królem zakalców literackich). Warto byłoby zrobić jakiś wstęp fabularny, ale historia to nic szczególnego. Ot istnieje sobie stacja zwana Sewastopolską, która sobie żyje, walczy z mutantami, jest jednak uzależniona od amunicji dostarczanej z linii okrężnej Hanzą zwanej. Pewnego dnia naboje przestają docierać i trójka żołnierzy zostaje wysłana, żeby ustalić co też się tam stało. Oczywiście oni też nie wrócą, ale zaraz za nimi ruszy dwóch super hiper mega herosów (Homer oraz Hunter), a po drodze dołączy do nich Sasza, panienka, której właśnie umarł ojciec.
Książka jest napisana FATALNIE. Autor sili się na filozoficzne wywody jak to człowiek sam siebie zniszczył odwołując się do rozmaitych dzieł kultury. To wszystko stoi jednak na żałośnie niskim poziomie i w koło Macieju jest o tym samym. Naprawdę nie jest trudno odróżnić nachalnego zapychacza od prawdziwych, głębokich rozmyśleń. Tutaj te filozoficzne wywody to tylko sztuczna masa. Głębokie to jak kałuża powstała po wylaniu małpki do pustego basenu pływackiego. Mam wrażenie, że żaden korektor nie miałby problemu z takim powycinaniem tekstu, żeby zostało z tego 40 stronnicowe opowiadanie. Wtedy (przerabiając pewne stwierdzenie) czytałbym? Tak przebrnąłem przez całość tylko dzięki dwóm pierwszym rozdziałom Hyperiona przeczytanym w trakcie. Postanowiłem sobie, że nie ruszę dalej, póki nie dowiem się czy z ?głębokich? miłosnych odczuć Saszy coś wyniknie.
Nędzy tej książki dopełnia fakt, że autor\ tłumacz słownik synonimów trzymał chyba tylko pod poduszką w nadziei na zapamiętanie czegokolwiek. Dla przykładu jest taki bohater Homer. Przez 485 stron jest na przemian nazywany albo po imieniu albo Stary (potem było kilka ugrzecznionych ?staruszków?). Idzie się normalnie zaje*ać jak się to czyta. Fabuła to też jedno wielkie wydumanie. Do tego brakuje rozsądnych proporcji między ciągłym chrzanieniem o ogniu Prometeusza, co to bogowie dobrze zrobili, że zażydzili go ludziom, a akcją właściwą. Dopiero ostatnie 50 stron jest żywsze, a autor wreszcie uznaje, iż filozof z niego żaden i zabiera się za opowiadanie historii. Jakieś 430 stron za późno.
Czytanie tej krzywdy na przyrodzie (ile drzew na drukowanie poszło) ze wszech miar odradzam. Pomysł na życie w moskiewskim metrze się wypala i jest tak samo beznadziejny jak los ludzi, którzy na stacji zamieszkali. Miało być ambitnie, głęboko, a wyszło kiczowato i ziewająco. Głuchowski chciał nakręcić gotówę na sukcesie poprzedniczki, która była dużo lepsza. No i biznes się chyba kręci dość nieźle. O to nie mi się martwić, raczej o zmarnowany czas i pieniądze. Tego nic mi nie zwróci, a książka lotnika przez okno nie zaliczyła tylko dlatego, że za bardzo kocham książki (jakie by nie były), żeby zapewniać im podniebne wrażenia?
PS. Chciałbym w imieniu swojego psa podziękować pewnemu "producentowi" drewna, który reklamował się u mnie w okolicy. Ulotki przyczepili do kawałków prawdziwego drewna i zostawiali ludziom pod domem. Pies jest szczęśliwy i właśnie testuje czy dobre.
PS2. Spóźniona autoreklama - moja recenzja Metra Last Light
20 komentarzy
Rekomendowane komentarze