Jak żyją burżuje z CDA w LA
Klient nasz pan. Prosiliście w komentarzach do pierwszego wpisu, żeby pokazać wygląd pokoju w hotelu - oto i on.
Nie jest najgorzej. Póki co zatrzymaliśmy się niedaleko centrum (ale i tak musimy do Convention Center podjeżdżać autobusem) w chińskiej dzielnicy. Hotel jest przyzwoity, obsługa (całkowicie Chińska) sympatyczna i uczynna. Na przykład ze skromnym uśmiechem i naprawdę grzecznie poinformowali nas wieczorem, że ciepła woda "może będzie za godzinę, ale może nie". "Zrelaksowani i wypoczęci" po kilkunastu godzinach lotu i kilku godzinach oczekiwania na lotniskach mieliśmy niepowtarzalną okazję wziąć zimny prysznic.
Widok z okna - z jednej strony na miasto, z drugiej strony na enkiego i naszą wystawę tekstylnych zakupów.
Dość jednak o hotelu, niech zdjęcie enkiego niemal tarzającego się w Ogromnej Forsie mówi samo za siebie. Tę Ogromną Forsę musieliśmy wydać na okolicznym targu, żeby kupić sobie jakiekolwiek ubrania - bielizna, tshirty itp. Jako typowi "ludzie Zachodu" na początku udaliśmy się do czegoś zwanego dumnie "Los Angeles Mall", a znajdującego się kilkanaście minut drogi od hotelu. Przybytek ten okazał się jednak smutnym cieniem swojej dawnej chwały. Owa dawna chwała polegała na tym, że ktoś tam w ogóle robił zakupy, bo dziś na terenie Los Angeles Mall znalazły się cztery indywidua: ja, enki, bezdomny szukający cienia i zdechły, lekko już przysuszony karaluch. Nie wiemy o nim nic więcej, ale podejrzewamy, że padł tam z głodu i nudów.
W China Town można znaleźć nawet batarangi.
Z "Mallu" wróciliśmy więc do China Town, gdzie oczywiście bez większego problemu nabyliśmy tanie chińskie tekstylia. enki kupił koszulkę z wiele mówiącym obrazkiem podpisanym "whatever", ja z wizerunkiem dolara i podpisem: "no money, no talk". Sądzimy, że nie ma lepszych ubrań do założenia na umówione wywiady.
15 Comments
Recommended Comments