Jak co środę czas na kolejny odcinek filmowych wspomnień. Nie ukrywam, że planowałem opisać w tym tygodniu inny film, ale z pewnych przyczyn byłem zmuszony odłożyć to na następnego razu i zająć się czymś innym. Odcinek 11 przeniesie nas tymczasem do Normandii z czasów drugiej wojny światowej. Będzie to opowieść o wojnie, matce, która miała czterech synów, a także tajemniczym szeregowcu Ryanie ?zwolnionym? do domu z wojny. Może zabrzmiało to dziwnie, ale po prostu ktoś z dowodzących stwierdził, że skoro śmierć od zatrucia ołowiem zabrała w kierunku Niebios już trzech braci szeregowca, należałoby zostawić zlęknionej matuli chociaż ostatniego potomka.
Niestety niesforny James Ryan gdzieś się rozpłynął. Powiecie, że musiał zaginąć, by ekipa filmowa miała pretekst zabrać nas na front drugiej wojny światowej i pokazać nam pełen zniszczeń krajobraz. Zapewne jest w tym trochę racji, ale w ten sposób możnaby się przyczepić do większości filmów. Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że tak naprawdę niewiele o tytułowym szeregowcu wiadomo i niewiedza ta dotyczy nie tylko nas, ale i oddziału ratunkowego. Zadanie sprowadzenia żołnierza do domu spoczywa na barkach ludzi prowadzonych przez kapitana Millera. Trzeba przeniknąć przez linię frontu i dowiedzieć się, gdzie wylądował zaginiony. Gdzieś w tle widzimy też wstęp do operacji Overlord, która zakładała wyzwolenie Francji spod ucisku III Rzeszy. Nie mogło też zabraknąć D Day mającej miejsce w Normandii, swoją drogą epicka scena.
Zniszczenia spowodowane wojną
W pierwszej chwili wydawało mi się, że całość będzie skłaniać się mocno w stronę Czasu Apokalipsy (który też dzieje się raczej na uboczu), ale stwierdzenie to było z mojej strony wielkim błędem. Podczas tej dość długiej opowieści znajdzie się miejsce zarówno na wymianę niezbyt przyjacielskich pozdrowień jak i elementy mniej lub bardziej próbujące coś sobą przekazać. Już nawet same zdjęcia są dobrym powodem, żeby sięgnąć po omawiany film. Janusz Kamiński* spisał się znakomicie portretując wygląd zniszczonego wojną świata. Wymiany ognia również robią powalają wysoką jakością wykonania. Podobno ich przygotowanie zajęło naprawdę dużo czasu, bo wszystko powstawało według ścisłego planu.
Nigdy nie porzucamy naszych towarzyszy
Przejdźmy już jednak do tego, co jest, z mojego punktu widzenia bardziej od hymnów pochwalnych dla zdjęć, interesujące i warte troszkę dokładniejszego opisania. Po pierwsze trzeba zwrócić uwagę na główny motyw filmu, czyli poszukiwanie zaginionego żołnierza. Tak naprawdę dowództwo mogło założyć od początku, że Ryan nie żyje (chociaż żyje). Dlaczego? Nie oszukujmy się, żołnierz znajdujący się w nieodpowiednim miejscu, czasie i okolicznościach nie ma zbyt wielkich szans na przeżycie, jeżeli nie jest bohaterem filmu rodem z Hollywoodu, względnie bohaterem pierwszej części gry Brothers In Arms. Amerykanie jednak nie przyjmują do wiadomości, że któryś z nich mógł zginąć dopóki nie zobaczą jego zwłok, a i obowiązkowe grzebanie zmarłych ma duże znaczenie.
Niestety jest to pomysł dość wyeksploatowany i jak dla mnie nazbyt popularny wśród filmów wojennych. Znajdziemy tutaj delikatnie zaznaczoną pochwałę dla takiej solidarności, w tle zaś będzie podświadomie powiewać flaga amerykańska w uznaniu dla wspaniałości tego państwa i jego szacunku dla każdego obywatela. W filmie opowiadającym o prawdziwej wojnie jestem jednak bardziej skłonny, by takowy patos wybaczyć, gdyż pasuje on trochę do sytuacji oraz czasu akcji. Szkoda jednak, że Spielberg tak często wychodzi na lizusa (a Lincoln to niby co, a to tylko najaktualniejszy przykład). Nie krytykuję oczywiście jego (nazwijmy to tak) patriotycznej postawy, raczej chodzi mi tu o zdolność do poruszania serc krytyków z akademii filmowej pewnego państwa. Jakiego? Odpowiedź na to pytanie chyba nie jest trudna ?
W tle przewijają się jednak i inne motywy, takie jak wiara żołnierzy w słuszność sprawy. Gdy Ryan wreszcie się odnajdzie, nie będzie chciał wrócić do domu bez domknięcia rozpoczętej sprawy, w pewnym sensie honorowej, ale i związanej z chęcią jak najlepszego wypełniania obowiązków żołnierza. Kiedy wreszcie filmowcy przypominają sobie o nim i stawiają go przed oddziałem Millera na jaw wyjdzie, że wcale nie próżnował przez ten cały czas, kiedy stracił kontakt z dowództwem. Spotkał paru innych, podobnych do siebie gagatków i przygotowywał się na odparcie wrogiego ataku. Bomby zrobione ze skarpet (fascynujące ).
Sceny, co w pamięci pozostaną.
Poza patriotycznym wydźwiękiem warto też wspomnieć o pojawiającym się pod koniec motywie szaleństwa. Podczas jednej z walk obserwujemy pewnego żołnierza, którego zachowanie na polu walki wydaje się dość dziwne. Nie zwraca uwagi na wystrzały, zdaje się nieobecny, można wyraźnie zauważyć, że wojna wcale nie jawi mu się jako dobra zabawa. Trochę przypomina to genialną scenę z Czasu Apokalipsy Forda Coppoli, kiedy główny bohater spotyka w okopach żołnierza strzelającego w stronę barykad celem zabicia kryjących się tam wrogów. Oczywiście tak naprawdę nie ma tam nikogo. Scena z Szeregowca Ryana jest jednak trochę inna i choć dobrze zrealizowana, wersja wietnamska szokuje bardziej.
Miło wspominam też scenę pojedynku między snajperami. Otóż drodze po tytułowego szeregowca ludzie Millera przechodzili przez pewną małą wioskę. Jedna rodzina chciała, by zabrali ze sobą ich dziecko i schronili je przed koszmarem wojny, ale dowódca nie zgadza się na to. W stadzie wojaków znajduje się jednak czarna owca, która nie zamierza wysłuchać rozkazów dowódcy, co w efekcie kończy się dla niego groźną raną postrzałową zadaną przez przyczajonego na wieży snajpera. Następnie jesteśmy świadkami starcia dwóch lubujących się w skrytej eliminacji przeciwników. Ten fragment jest chyba moją ulubioną częścią filmu.
Ryan jest niewątpliwie jednym z najsłynniejszych filmów wojennych w historii. Uważam go za całkiem dobrze zrealizowany kawałek kina, który wymaga jednak przymknięcia oka w paru miejscach, szczególnie jeżeli chodzi o sposób podkreślania wspaniałości USA. W zamian dostaniemy bardzo wiarygodny klimat zniszczonej wojną Francji oraz wspaniale zrealizowane zdjęcia. Film dość często można złapać w telewizji, a jak już w cenie abonamentu (z którego połowa i tak na Tomka Lisa idzie) puszczają to szkoda się nie załapać.
___________________________
*Swoją drogą to autor zdjęć chodził do podstawówki (której uczniem i ja byłem) tylko sporo wcześniej. Wbiło mi się to w pamięć, ponieważ na każdym apelu, który wizytowali goście z zewnątrz wszyscy bardzo chętnie o tym przypominali, żeby ktoś przypadkiem nie zapomniał, że oto wychowaliśmy "Ucznia z Oscarem"
7 komentarzy
Rekomendowane komentarze