Django Unchained
Jeżeli mówi się, że "film wszedł do kina", to Django Unchained z hukiem kopnął drzwi, wyrywając je z zawiasów, brzęcząc ostrogami przy kowbojskich butach przeszedł przez salę, po czym, z podniesioną głową i miną zwycięzcy, usiadł w pierwszym rzędzie.
Quentin Tarantino. Tego artysty przedstawiać nie trzeba. Nie może nazwać siebie fanem kinematografii nikt, kto o nim nie słyszał, nie czytał, czy nie obejrzał choć jednego z jego dzieł. A jeżeli czytasz ten tekst i zastanawiasz się, kim on jest, wracaj na biegun polarny, w którego skutych pradawnym lodem trzewiach, przeleżałeś ostatnie sto lat.
Wiem, że sukces ma wielu ojców. Zdaję sobie sprawę z tego, iż za każdym filmem stoi cały sztab techników, kamerzystów, scenografów, aktorów i wielu, wielu innych ludzi, bez których sam reżyser miałby takie samo pole do popisu, co karp pływający w wannie dwudziestego czwartego grudnia. Ale to właśnie on zebrał tą, a nie inną ekipę. On wszystkim kierował. To on włożył swoje serce oraz pasję w dzieło, jakim jest Django Unchained.
- What's your name?
- Django.
- Then you're exactly the one i'm looking for.
Jest tok 1858. Handel niewolnikami trwa w najlepsze i czarnoskórzy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, chłostani biczami swoich ciemiężców, wykonują katorżnicze prace na plantacjach bawełny, często zraszając tą roślinę nie tylko potem, ale i krwią. Bogaci plantatorzy, szukając rozrywki, organizują krwawe walki pomiędzy niewolnikami, kupując ich od handlarzy lub na specjalnie w tym celu organizowanych targach. Jednym z takich niewolników jest tytułowy bohater, Django (Jamie Foxx). Skuty kajdanami razem z towarzyszami niedoli, prowadzony jest przez handlarzy niewolnikami ku nieznanej przyszłości. Ta szybko okazuje się mieć niemieckie pochodzenie oraz konia imieniem Fritz. A to za sprawą charyzmatycznego eks-stomatologa, obecnie łowcy nagród, którym jest Dr King Schultz (Christoph Waltz), z pochodzenia Niemiec właśnie. Szybko dowiadujemy się, że były dentysta potrzebuje Django i po krótkich, acz stanowczych negocjacjach, odkupuje go od handlarzy. Przynajmniej od tego jednego handlarza, który przeżył negocjacje... Od tego momentu nasi bohaterowie ramię w ramię, a raczej siodło w siodło, podróżują razem, aby osiągnąć swoje cele, które już niedługo staną się wspólne dla obu z nich. A to za sprawą umowy, jaką zawierają ze sobą Django oraz Schultz. Ten pierwszy wie, jak wyglądają poszukiwani przez łowcę głów bandyci, zaś ten drugi zobowiązuje się pomóc swojemu nowemu towarzyszowi w odzyskaniu jego żony, Broomhildy (Kerry Washington), sprzedanej w ręce najbogatszego w okolicy plantatora bawełny, znanego z okrucieństwa i ekscentryczności, Calvina Candie (Leonardo Dicaprio). Żeby to zrobić, Schultz obmyśla inteligentny, choć ryzykowny plan, który będzie wymagał od Django zagrania roli swojego życia. Roli, do której nie przygotuje żadna szkoła. Ale mając za kompana zawsze uśmiechniętego eks-dentystę, który sprawniej niż bronią potrafi posługiwać się chyba jedynie językiem, nawet szansa jedna na milion może sprawdzić się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Czy im się więc powiedzie? Czy piękna Broomhilda zostanie uwolniona z rąk oprawcy? Zobaczcie sami. To jest film Tarantino. Tutaj wszystko jest możliwe.
- Speak english.
- Oh, i'm sorry. Please forgive me, it is a second language. Now, amongst your inventory, i've been led to believe, is a specimen i'm keen to acquire.
Gdy kilka lat temu Tarantino próbował znaleźć aktora, potrafiącego wcielić się w Hansa Landę w "Inglourious Basterds", szukał kogoś, kto posługuje się swobodnie językami: angielskim, niemieckim oraz francuskim. Mało tego, miał to być ktoś,kto, jak to określił reżyser, umiałby wyrażać się poetycko w każdym z nich. I gdy wreszcie, na jednym z wielu castingów, spotkał Christopha Waltza, po krótkiej rozmowie stwierdził "To jest mój Landa!".
Obsadzenie aktora w roli oficera SS, okazało się strzałem w dziesiątkę. Niezwykły talent oraz polot Waltza, wniosły nową świeżość do filmu Tarantino (rola Hansa Landy przyniosła Christophowi Waltzawi oskara). Nie mogło go więc zabraknąć w najnowszej produkcji.
Wszystkie linie dialogowe Schultza zostały od początku do końca napisane "pod" tego aktora. Tarantino ma tak ogromne zaufanie i szacunek do talentu Waltza, że ten miał wgląd i całkowicie wolną rękę podczas powstawania skryptów, stając się mimowolnie ich współtwórcą. Jaki jest tego efekt? GENIALNE, FANTASTYCZNE dialogi. Kwestie wypowiadane przez Schultza są inteligentne, niezwykle barwne, bogate i po prostu piękne. Ale docenić je może dopiero ten, kto zna język angielski w stopniu, który pozwala na swobodne oglądanie filmu choćby z pomocą angielskich napisów. Uwierzcie mi na słowo. Jeżeli oglądacie Django nie rozumiejąc angielskiego, widzicie, na moje oko, może połowę tego, co chce przekazać reżyser. Taka jest moja opinia.
Nie tylko Christoph Waltz popisuje się słowem w tym filmie. Jamie Foxx, Don Jonson (którego pamiętamy z serialu "Miami Vice"), Leonardo Dicaprio, Samuel L. Jackson - każdy z nich odgrywa charyzmatyczną rolę, naśladując akcent oraz język właściwy południowcom z USA w tamtym okresie.
Kunszt aktorski prezentuje, po raz kolejny zresztą, Leonardo Dicaprio. W jednej z najlepszych scen filmu, gdy jako Calvin Candie wygłasza swoisty wykład o budowie czaszki czarnoskórych ludzi, przypadkowo kaleczy się w rękę, ale nie przerywa i gra dalej. Scena ta trafia do finalnej wersji filmu.
Ogromny plus dla Tarantino za dobór aktorów trzecioplanowych ( nie wiem, czy to dobre określenie). Tutaj nikt nie jest przypadkowy, nawet kilkusekundowa rola zagrana jest na sto dziesięć procent. Akcent i maniera dziewczyny, oprowadzającej Django po plantacji, której właścicielem jest Big Daddy (Don Jonson) to tylko jeden z przykładów, które można by mnożyć.
Osobne brawa należą się Samuelowi L. Jacksonowi, który doskonale zagrał nienawidzącego czarnoskórych niewolników lokaja.
Więc uczcie się języków!
- Excuse me, madame? Could you please stop playing Beethoven? Take you hands off the harp!!
W jednym z wywiadów Tarantino opowiada, że gdy zaczyna pracować nad nowym filmem, na początku przegląda i przesłuchuje całą swoją kolekcję nagrań. Słuchając muzyki, z czasem zaczyna mu się kształtować ogólny obraz filmu, kolejne nagrania wracają na półkę, aż w końcu pozostaje esencja tego, czym ma być jego kolejne dzieło.
Metoda ta wydaje się być niezwykle skuteczną, biorąc pod uwagę ścieżkę dźwiękową i w tym obrazie. Enio Morricone, który komponuje dla Tarantino co najmniej od poprzedniego filmu, stanowi jakość samą w sobie. Tutaj ponownie pozwala nam cieszyć ucho taktami spod swojej ręki. Johnny Cash to ikona muzyki country i jeśli nie on jest kojarzony własnie z kowbojskimi balladami, to już nie wiem kto. Mozna powiedzieć, że tego się można spodziewać. Ale Tarantino szokuje i poszukuje nowatorskich rozwiązań wszędzie. I dlatego wplata w western...rap (Bądź hip-hop. nie cierpię ani jednego ani drugiego, więc nie rozróżniam). Zabieg to ryzykowny, odważny ale kto, jeśli nie Tarantino?
A już na kolana powala prolog do "Requiem", nabożeństwa żałobnego, nazywanego również "operą kościoła", którego kompozytorem jest Giuseppe Verdi. To przy taktach tego utworu szarżują konno, wyśmiani w tej scenie, nieudolni "protoplaści" późniejszego Ku Klux Klanu (organizacja ta, nawiasem mówiąc, powstała w mieście Pulaski, w stanie Tennessee, rodzinnym stanie Tarantino).
Quentin Tarantino od zawsze był wielkim fanem westernów. Gdzieś czytałem, że bardzo często puszczał nawet na planie całej ekipie obszerne fragmenty tych filmów, próbując przekazać, co chce osiągnąć w danej scenie. Jeżeli więc ktoś, kto kocha kino jako takie, a w dodatku jest ogromnym miłośnikiem gatunku, bierze się za western, musi to być dzieło doskonałe. I w mojej opinii jest. Jako, że nigdy nie byłem fanem filmów spod znaku rewolweru i kowbojskiego kapelusza, nie zamierzam nazywać Django Unchained "westernem doskonałym". Ale jako film, jest to dzieło idealne w każdym calu. Pietyzm i dokładność, z jaką reżyser podszedł do każdego, najmniejszego nawet szczegółu w tym obrazie, widoczne są w każdym ujęciu, lini dialogowej, postaci czy elemencie scenografii. Fani Tarantino odnajdą wiele charakterystycznych dla jego twórczości symboli. Aktorzy, grający epizodyczne role, są poprzeplatani charakterystycznymi postaciami z jego starszych filmów (nie chcąc psuć zabawy tym, którzy jeszcze Django nie oglądali, nie będę ich wymieniał - ja zauważyłem co najmniej trzy takie nawiązania). Sam mistrz również pojawia się na ekranie, jak zwykle w mało znaczącej roli.
Krew i brutalność są już tak nieodłącznymi elementami filmów Tarantino, że zastanawiam się, czy nie zostały wciągnięte na listę płac. Tutaj też ich nie brakuje. Krew, w mocno przesadzony i celowo przerysowany sposób, chlusta przy postrzałach. Zobaczymy wiele brutalnych scen, z których jedna jest tak dojmująca i sugestywna, że dociera bezpośrednio do mózgu widza bez udziału oczu.
Są w tym filmie sceny, które wywołują uśmiech albo nawet rozbawienie, są też takie, gdzie napięcie zdaje się niemal mieć zapach i metaliczny posmak.
Django Unchained jest filmem dorosłym. Tłem dla całej przygody jest niewolnictwo i męka ludzi, których jedynym przewinieniem był inny kolor skóry. W żadnym momencie reżyser nie pozwala nam zapomnieć, że jeszcze nie tak dawno, czarnoskórzy mieszkańcy USA byli upokarzani i często traktowani gorzej, niż zwierzęta. Przypomina nam, jak okrutny potrafi być człowiek dla drugiego człowieka. Doskonale podkreśla to rola Leonardo Dicaprio, który jako Calvin Candie, w brutalny i bezwzględny sposób obchodzi się ze swoimi niewolnikami na plantacji nazywanej Candyland (ta nazwa to kolejna groteska typowa dla Tarantino). Dla mnie niezwykle symboliczna jest scena, w której krew bryzga na kwiat bawełny. Rośliny, która długie lata rosła na ziemi nasączonej potem oraz krwią zbierających ją niewolników.
I właśnie to połączenie dojrzałości oraz brutalności z bohaterami, których nie można brać całkiem serio, czyni ten film niesamowitym. Tarantino, nazywając żonę Django Broomhildą, wplótł w swoje dzieło element baśniowy. Od Dr Schultza dowiadujemy się, że stara, niemiecka legenda opowiada o pięknej Broomhildzie,uwięzionej przez swojego ojca na wielkiej górze. Dopiero bohater może przybyć, zabić smoka, broniącgo dostępu do Broomhildy i uratować piękną córkę boga wszystkich bogów.
I tym właśnie ten film jest, po trosze. Baśnią. Baśnią, gdzie bohater nie dzierży miecza, a rewolwer. Legendą, gdzie smok ma straszniejsze, bo ludzkie oblicze. Jest to baśń, w której trup ściele się gęściej, niż zazwyczaj, i jest w niej koń, który nazywa się Fritz.
25 komentarzy
Rekomendowane komentarze