Czarno na białym...
Cholera, dawno mnie tu nie było. Ale tak jest, jak człowiek straci wątek i nie ma o czym pisać... Ale za to sierpień sobie fajnie spędziłem. Gdzieś niedawno znajomy zachęcił mnie do czytania, czego ogólnie nie lubię - ale gdy zobaczyłem jego zbiory (kilka szafek, sztuk może ze 200) no to pomyślałem, że mimo tego na pewno znajdę i coś dla siebie. Gdzieś pośród głębi tysięcy stron, które ten ogół tworzył wyłonił się gruby brzeg książki, "Atlantyda odnaleziona" Clive Cusslera. Powiem Wam, że okłada jakoś tak nieszczególnie przyprawiała o chęć do czytania - jakaś flaga ze swastyką, U-Boot... Myślę - "kurde, kolejna bajka". Ale nie mając i tak nic szczególnego sierpniowymi wieczorami do roboty, zacząłem czytać. Wiecie co? Wciągnęła mnie od razu. Nie potrafię dokładnie opisać czemu, ale uczucie to zawdzięczam chyba klimatowi, jaki niesie ta książka, a wbrew pozorom nie jest to żadna bajka, a opowieść w tylu Indiany Jones'a o poszukiwaniu zagubionego lądu - Atlantydy. Rozpisywać się nie będę - raz, że sam jej jeszcze do końca nie przeczytałem (a to dość spora lektura), dwa - nie chcę Wam psuć zabawy i trzy - jej opis, jak ktoś chce, może sobie znaleźć gdzieś na stronach internetowych sklepów. Niemniej jednak warta przeczytania i tych 40 złotych...
A może już czytaliście? Jaka opinia?
2 komentarze
Rekomendowane komentarze