O reformie od strony klienta
Niedawno lekarze zdecydowali się zastrajkować. Z tejże to okazji moja publiczna doktor przystawiła mi na receptach fajne czerwone pieczątki o treści "Refundacja leku do decyzji NFZ", co można przetłumaczyć na ludzki mniej więcej tak: "Apteka może wydać leki z refundacją (czyli dużo tańsze) na własne ryzyko lub zaoferować ten sam lek bez refundacji (czyli dużo drożej). Czyli mam do wyboru aż trzy opcje - nic się nie zmienia, płacę dużo drożej lub nie kupuję leku w ogóle.
Problem w tym, że nie mogę sobie pozwolić na brak kupna, ponieważ moja skóra zmienia się w papier, traci elastyczność i przy jakimkolwiek ruchu zaczyna się rwać, a miejsca krwawień powodują ból. Ból z jednej rany dałoby się przeżyć. Ciało zmienione w jedną wielką ranę? Trzeba kalkulować każdy ruch (choćby przejście z sypialni do kuchni, gdy jest się NAPRAWDĘ głodnym). Są problemy ze spaniem (ciężko spać, kiedy to na czym się kładziesz zaczyna boleć, swędzieć, piec, itd.), poruszaniem. Człowiek zmienia się w Darth Siona, co nie wpływa korzystnie na reakcje otoczenia (bo urodą przypomina się trędowatego), a to z kolei utrudnia załatwianie różnych spraw.
Kolejnym problemem jest to, że maści się zużywają, więc muszę za każdym razem kupować nowe. To kosztuje. Terapia działa. Haczyk? Bagatela. Muszę podróżować do Warszawy co dwa dni o idealnie określonej godzinie, żeby mogli mnie naświetlić przez 5-10 minut. Wcześniej trzeba połknąć kilka tabletek, które powodują bardzo silne uczucie nudności, a z powodu, że ludzki organizm potrafi się uczyć trzeba ze sobą walczyć, żeby zdecydować się na połknięcie wyżej wymienionych tabletek, bo wspomnienia po spożyciu są przykre. Były inne, lepsze tabletki, ale postanowiono je wycofać. Raz nawet musiałem szpitalowi odstąpić swój zapas, bo im zabrakło dla innego pacjenta. Rekompensaty za ten uprzejmy gest nie zobaczyłem do dzisiaj, a leki muszę sobie kupować sam.
Dobrą wiadomością jest to, że po lampach przez około miesiąc mogę cieszyć się brakiem bólu i gładką skórą. Potem choroba wraca. Znowu ból, trudności z poruszaniem, leki, maści, lampy. Rutyna. Między jedną i drugą lampą człowiek zaczyna się zastanawiać czy to w ogóle ma sens. Zdrowy jestem bardzo krótko (to nie rok, dwa lata), na leczenie wydaję bardzo dużo i wątpię czy utrzymałbym się sam za normalną pensję. Do lekarza publicznego trafiam po długiej - liczonej w miesiącach - kolejce, w międzyczasie nie mogę sobie sam kupić maści, bo nie mam recepty, choć sam doskonale wiem czego potrzebuję. Nie wiem w sumie po co mi recepta, może myślą, że będę tym smarował chleb? W sumie powoli przestaje mnie to obchodzić.
Nie liczę na wyzdrowienie. Choroba jest nieuleczalna. Nie liczę na długą wolność od choroby. Zawsze wraca bardzo szybko. Nie widzę przyszłości w obecnej konfiguracji, więc nie robię planów. Nie w tym kraju. Nie w takich warunkach. Co będzie, to będzie. Nie sympatyzuję się z lekarzami - choć rozumiem ich punkt widzenia - ani z aptekarzami, ani tym bardziej z urzędnikami, ale pozostaje mi tylko podziękować wszystkim odpowiedzialnym za utrudnianie życia pacjentom i prośbę, żeby ktoś ich powiesił za reformę, która daje TAKIE efekty. Może wtedy politycy zaczną się bardziej przykładać do pracy i nie będą tak oderwani od rzeczywistości.
8 Comments
Recommended Comments