BLOGOWY KONKURS #3
Leżałem na podłodze w powiększającej się kałuży krwi. Pochodziła ona z mojego prywatnego płuca przebitego kawałkiem ołowiu. Ten z kolei wydostał się z trochę przyciasnej lufy SIG-Sauera P232. Po raz kolejny obrzuciłem przelotnym spojrzeniem pomieszczenie, w którym byłem. Z kilku względów miałem bardzo utrudnione zadanie. Po pierwsze, pokój był cholernie ciemny. Na dodatek nie dostrzegłem w nim żadnego okna. Po jakiego kameleona ktoś buduje takie domy? Jedyne co przyszło mi do głowy to ludzie w depresji. Taka ochrona przed wyskoczeniem z drugiego piętra. A najlepszą do tego rzeczą było oczywiście nie posiadanie okna. Po drugie, w momencie rozrywania klatki piersiowej poczułem silną chęć położenia się na podłodze, względnie upadku. Podczas wykonywania tego spektakularnego manewru zgubiłem gdzieś okulary. A że było ciemno, odnalezienie ich nie wchodziło w rachubę. No i wreszcie po trzecie, właśnie umierałem. To chyba nie był najlepszy moment do rozglądania się po pokoju. Jak już mówiłem, w pokoju nie było żadnego źródła światła. Chyba nawet świetliki wzięły sobie wolne i wyjechały opalać się na Hawaje. Zima w Szwajcarii faktycznie potrafi dać w kość. A, tak w ogóle to jestem Thomas. Niby nie wiem, do czego może wam się ta wiedza przydać, ale nie mam powodu ukrywać się przed nikim. 42 lata, samotny, bez szans na stały związek. Na niestały zresztą też. Urodziłem się Genewie, tutaj spędziłem dzieciństwo, skończyłem studia i pracowałem jako tajny detektyw rządowy. Pewnie kilku z was zastanawia się, czym taki ktoś się zajmuje. Otóż chroniłem ważne dla państwa persony. Spiski, przekręty finansowe, handel żywym towarem. Wszystko to mogło sprowadzić śmiertelne niebezpieczeństwo na polityków, biznesmenów, handlowców. Nawet kilku księży przyszło mi chronić. Jeśli tylko rząd uznał, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie życia dla takich osób, od razu przystępowałem do działania. Chodziłem za nimi krok w krok, 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Tak było i tym razem, ale może zacznę od początku.
***
Kilka dni wcześniej dostałem kolejne zlecenie. Max Schtrefne, bankowiec, lat 59, biały mężczyzna niemieckiego pochodzenia, grubawy, dość niski, żadnych cech szczególnych. Jego interesy zasiliły budżet państwowy całkiem pokaźną sumką. Jak łatwo się domyślić, nie wszystkie jego czyny były legalne. Dorobił się pokaźnej grupki ludzi chcących go zlikwidować. Ot, taki fan club. Schtrefne był jednak zbyt cenny dla kraju. Miałem się więc nim zająć. Pierwszy tydzień minął nadzwyczaj spokojnie- kilka wypadów na zakupy, parę kolacyjek z żoną, seks z kochanką. Facet jakich wielu. Niczym specjalnym nie zwracał na siebie uwagi, nikt go nie śledził. No, oprócz mnie oczywiście. Zaczynałem wątpić w to, że ktokolwiek spróbuje go zabić. W drugim tygodniu "opieki" coś jednak się zmieniło. Przestał spotykać się z kochanką, żonę wysłał na urlop do Egiptu. Sam natomiast bardzo dużo czasu spędzał w jednym z największych banków w Szwajcarii, którego nazwy nie mogę udostępnić. Rozumiecie sami, tajemnica zawodowa. Pozostałą część dnia przesiadywał zaś w kawiarence internetowej po drugiej stronie ulicy. To akurat mnie nie dziwiło, sam wielokrotnie odwiedzałem takie miejsca. Tam mogłem w spokoju sprawdzić maila, przejrzeć wiadomości ze świata, napić się kawy. Coś jednak budziło mój niepokój. Max przechodząc z banku do kawiarni co chwilę spoglądał za siebie i rozglądał się na boki. Sprawiał wrażenie zastraszonego. O tym, że za nim chodzę doskonale wiedział. Takie informacje zawsze udostępniamy naszym klientom. Coś innego musiało wprowadzić mężczyznę w taki stan. Już niedługo miałem się przekonać co to takiego...
***
18.24 - Genewa, mieszkanie Thomasa
Dzisiaj, to jest 24 sierpnia 2005 roku, moja praca miała dobiec końca. Rząd podpisał z Maxem umowę, wedle której, jeżeli do tej daty nic złego się nie wydarzy, miałem zakończyć śledzenie i wrócić do biura. Jednak po raz pierwszy w mojej karierze klient odwiedził mnie w domu. Z oczywistych względów było to nie wskazane. Kiedy stanął w progu mojego obskurnego mieszkania pod numerem 5 na Saint-Léger nie wyglądał na człowieka zagrożonego czymkolwiek. Pewny krok, ostre spojrzenie, lekki uśmieszek. Po przywitaniu, które ograniczyło się do skinięcia głowami, zaprosiłem go do środka i zaproponowałem brandy. Nie sprzeciwił się, więc po chwili wróciłem z kuchni niosąc dwie szklanki z przyjemnie złotawym płynem i kilkoma kostkami lodu. Podałem mu szklankę i zaproponowałem miejsce na starej kanapie. Powoli wysączyliśmy brandy, cały czas bacznie się sobie przyglądając. Odniosłem naczynia do kuchni i wróciłem znów do salonu, mając nadzieję, że dowiem się, o co chodzi. Tak też się stało. Max podziękował za współpracę i zaproponował mi spory plik banknotów owinięty niechlujnie recepturką. W zamian miałem pojechać do jego domu i spędzić z nim noc. Nie, nie była to propozycja seksualna. Chciał po prostu mieć pewność, że nic złego nie spotka go w nocy. Jutro miał wyjechać do Egiptu po żonę. Razem mieli zaszyć się gdzieś w Australii i spędzić tam emeryturę. Dobra, czemu nie. Za tyle kasy mogę nawet dorzucić mu rżnięcie żony gratis. Zgodziłem się. Chwilę później jechaliśmy już na Hollande, gdzie mieszkał Max.
***
20.05 - Genewa, Hollande, willa Maxa
Dom urządzono skromnie, lecz z klasą i wyczuciem. Wszystkie elementy do siebie pasowały. Skórzane łóżka, fotele i pufy komponowały się z dębowymi meblami, krzesłami i stołami. Lampy dyskretnie oświetlające pokoje miały przyjemny, kojący wręcz blask. Max kazał mi czuć się jak u siebie, on poszedł natomiast wziąć prysznic. Wyjąłem na chybił trafił kilka pudełek z lodówki i zasiadłem przed ogromnym telewizorem
***
20.38
Max wrócił ubrany w nieźle skrojony grafitowy garnitur i zastał mnie oglądającego jakiś serwis informacyjny. Usiadł obok na wygodnej sofie i przyłączył się do wsłuchiwania się w prognozę pogody. Po kilkunastu minutach ciszy uznałem, że czas ją przerwać. Oznajmiłem Maxowi, że pójdę się położyć. Zaprowadził mnie do pokoju z wielgachnym łóżkiem i plazmą na pół ściany. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, rzuciłem się na wyrko i odpaliłem odbiornik. Kilkadziesiąt minut skakałem po kanałach, naprawdę aż poczułem się senny.
***
22.07
Obudził mnie hałas dobiegający gdzieś z dołu. Przetarłem zaspane oczy i ruszyłem cicho do drzwi. Kiedy już znalazłem się na zewnątrz, ujrzałem wielkiego zarośniętego olbrzyma z łomem w ręku. To urządzenie służy głównie do rozdzielania dwóch przedmiotów lub do wyjmowania gwoździ. Jednak w zetknięciu z ludzką czaszką zaskakująco płynnie zmienia się w przedmiot pozbawiający świadomości posiadacza tej czaszki. W tym wypadku była to moja czaszka.
***
23.04 - bliżej nieokreślone miejsce, bliżej nieokreślony pokój
Ocknąłem się w ciemnym pomieszczeniu, o którym już wspomniałem. W pokoju udało mi się dostrzec co najmniej dwie sylwetki. Jedna z całą pewnością należała do łomiarza. Drugiej nie udało mi się rozpoznać. A przynajmniej nie udawało mi się dopóki nie przywitał się ciepłym "Dzień dobry". Max Schtrafne!? O co tu chodziło? Byłem święcie przekonany, że łomiarz przyszedł go ukatrupić, ja natomiast byłem dla niego tylko dodatkową atrakcją. Max powoli zaczął tłumaczyć mi zaistniałą sytuację. Między zdaniami robił spore pauzy, jakby bał się, że łom uszkodził mi zdolność szybkiego rozumowania. To on wynajął łomiarza, celem zlikwidowania "zagrożenie dla całej Szwajcarii", którym ponoć byłem ja. Max w cale nie potrzebował ochrony. Chciał zbliżyć się do mnie. Z racji swego zawodu miałem pokaźną grupę wrogów. Jednym z nich był Schtrafne. W czym mogłem mu przeszkodzić? Pamiętacie jeszcze pewnie o kawiarence, w której przesiadywał? Tam włamywał się na witrynę internetową banku po przeciwnej stronie ulicy i wyprowadzał pokaźne sumy na swoje konto. Nie zgadniecie gdzie miał to konto. W Egipcie oczywiście. A żona pod przykrywką urlopu wypłacała gotówkę od razu po kradzieży. Nikt nie mógł do czegokolwiek się przyczepić. Robota w białych rękawiczkach. Musiałem zostać zlikwidowany dla dobra nie tylko Maxa, ale i wszystkich takich szumowin. Byłem ostatnią przeszkodą w całym tym pieprzonym procederze. Max serdecznie przeprosił mnie za wszystko. Wyciągnął wspomnianego SIG-Sauera i wycelował we mnie. Nawet nie drgnąłem. Łeb mnie napierdalał, miałem ranę postrzałową. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Max i łomiarz wyszli z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Jakbym miał ochotę i dostateczną siłę na wydostanie się.
***
23.20
Czułem w pogruchotanym ciele zbliżającą się śmierć. Jakoś nadzwyczaj spokojnie do tego podchodziłem. W sumie i tak nikt nie będzie za mną tęsknił ani ubolewał nad moim zgonem. Rodziny nie miałem, rodzice zginęli wiele lat temu, o przyjaciołach nawet nie wspomnę.
***
23.24
No nic, trzeba się było wybrać na spotkanie z lucyferem. Miałem tylko nadzieję, że kiedyś spotkam tam Maxa i łomiarza...
0 Comments
Recommended Comments
There are no comments to display.