Konkurs Blogowy - Dead Island. Z perspektywy zombie.
Szedł, poczłapując, ulicą i wdychał soczyste, pachnące śmiercią powietrze, przesycone zgnilizną mięsa, zapachu, którego ludzie tak się brzydzili. Dla niego zaś były to prawdziwe perfumy. Perfumy zapowiadające lepszą przyszłość dla niego i jego współbraci, stawających się nimi bez swej uprzedniej woli. To prawda - Sarm ewoluował. Ewoluował w sposób dla człowieka, którym kiedyś był, odrażający. Nazywano go zombie. Żywym trupem, ożywieńcem, potworem i wszystkim co było najgorsze. Tak. Tak właśnie było i on sam dobrze o tym wiedział. Dla niego to ludzie byli monstrami, prawdziwymi przeciwnikami na śmierć i życie, nie umiejącymi zaakceptować przemijalności swego życia. Nie dali rady zrozumieć, iż przyszedł czas silniejszych, czas owych zombie, dla których byli jedynie pokarmem, sposobem na bycie sytym, jedyną formą prostackiej rozrywki - zabijania. Nawet teraz Sarm wracał upojony krwią po starciu z pięcioma uzbrojonymi w karabiny ludźmi. Straty po stronie trupów były znaczniejsze, lecz i tak nie zaszkodzą dalszemu rozwojowi nowego gatunku. Dla nich jednostki nie były ważne, tak naprawdę nie było ważne nic poza ciągłym głodem przerywanym krótkimi okresami spełnienia. Tak jak teraz. Jednakże już w tym momencie dawny siedemnastolatek poczuł wzywający zew. Nie dał rady się oprzeć, zresztą, nawet nie próbował. Nigdy nie próbował. Mijał objedzone do kości szkielety ludzi, którzy mieli nieszczęście stać się pokarmem zamiast kolejnymi "rekrutami". A może mieli szczęście. Sarm nie wiedział. Nie zastanawiał się. Nie wiedział nawet, jak to jest poczuć się szczęśliwym. Dla niego było to pojęcie względne.
W tym momencie zauważył grupkę swoich braci nie-z-wyboru. Po części człapiąc, po części się zataczając, kierowali się w stronę placu. Nie wiedział jakiego. Zapomniał. Nie interesowało go to. Przyszył chód, dotarł do owej zbieraniny zombie. Żaden z nich nie zauważył go, nikogo nie interesowała jego obecność. Dla żywych trupów zainteresowanie to pojęcie względne, nic nie znaczące.
I wtedy ujrzał trójkę osłaniających się nawzajem ludzi. Rzucił się jak mógł najszybciej ku nowemu wrogowi, aby uspokoić swój głód. Głód śmierci, rgłód rozpaczy. Lubił patrzeć jak inni cierpią. Lubił zadawać im cierpienie. Teraz przyszedł taki czas, kiedy miał sznasęm by to zrobić. Już dobiegał ku zrozpaczonym żołnierzom, lecz... kobieta ujrzała go kątem oka i wypaliła. Poczuł niemrawy ból w okolicach lędźwi, lecz nic więcej. Chwilę później z szyi oponentki Sarma trysnęła krew. Sprawa krwi załatwiona. Obejrzał się na otaczający go plac boju. Wszyscy byli martwi, począwszy od strzelców, skończywszy na zombie. Nie obchodziło go to. Obchodzenie się czymkolwiek było dla niego pojęciem względnym. Spojrzał ku zachmurzonemu niebu i z niemrawością zrozumiał, iż zbliża się noc. Po raz pierwszy tego dnia odczuł lekki niepokój. Wiedział, iż po zmroku wychodzą na łowy większe osobniki. Silniejsze od niego, niebezpieczniejsze. Raz jeszcze rzucił okiem na otaczający go zewsząd obraz nędzy. To także sprawiało mu coś na kształt przyjemności. Dla niego to był raj.
Poobdzierany, zakrwawiony, począł zataczać się ku jakiemuś schronieniu. Wtem jego uwagę przykuło poruszenie w jednej z uliczek. Zdezorientowany, ruszył ku sprawcy owego ruchu. Po niecałej minucie uporczywej wędrówki, dotarł na miejsce. Marszcząc zgniłą twarz, wszedł do owego miejsca. Z kąta spoglądała na niego ośmioletnia dziewczynka. Ludzka jakby. Ucieszony odkryciem i możliwością jeszcze jednego posiłku, zaatakował stworzenie. Nie spodziewał się tego, co się stało. Owa "dziewczynka" rozpostarła swe nagle ogromne ramiona, z rąk wyskoczyły pazury, zaś zęby zniknęły. Na ich miejsce pojawiły się pijawki. Sarm wiedział, że zginie. Nie interesowało go to. Dla niego śmierć to pojęcie zględne. Już raz ją przeżył.
0 Comments
Recommended Comments
There are no comments to display.