Let Them Talk
Z braku zajęć ciekawszych i kierowany wciąż niemalejącą euforią związaną z reaktywacją bloga (z czym też wiąże się chyba pora o której to skrobię, standardowa dla snu a nie profanacji publicystycznych : >) postanowiłem chlapnąć.... <fanfary>recencję!</fanfary> A to zdziwko, co?

Hugh Laurie. Facet, który ma całkiem niezły dorobek filmowy na swoim koncie (wliczam również podkładanie głosów pod rozmaite postacie), ale i tak 99% ludzi kojarzy go tylko i wyłącznie z rolą House'a. Przyznam się bez bicia - i ja tak miałem, do czasu zakupu jego debiutanckiego albumu "Let Them Talk", o którym to właśnie zamierzam co nieco opowiedzieć. Powiem od razu, bez owijania w bawełnę, że stary Hugh urósł w moich oczach i obecnie zajmuje w moim umyśle nie tylko podium doskonałego aktora, ale też całkiem obiecujący stołek niezłego muzyka.
Jak sam mówi, złamał ważną zasadę panującą w świecie "osobistości medialnych", mianowicie chodzi o to, że aktorzy powinni aktorzyć, a muzycy - muzykować. Niby racja, patrząc chociażby na wspaniałe utwory chociażby Willa Smitha czy niesamowitą grę aktorską yyy... Hanny Montany? (nic lepszego nie przychodzi mi do głowy, choć ciężko w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek muzyce, no ale niech już będzie : >). O ile nie jestem wybitnym krytykiem muzycznym, to ze wszystkimi płynącymi z tego stwierdzenia konsekwencjami mogę powiedzieć, że nietrzymanie się zasad wyszło aktorowi bardzo dobrze.
Blues Lauriego (bo właśnie w takich klimatach utzymywany jest cały krążek, może w niektórych kawałkach jeszcze wyniuchałem nutkę jazzu) trzyma moim osobistym zdaniem całkiem wysoki poziom, czego potwierdzeniem jest chociażby fakt, że bluesa w zasadzie nie słucham, a "Let Them Talk" kręci się w moim odtwarzaczu przynajmniej raz dziennie. Przynam również, że przy niektórych kawałkach mogłem mieć lekkie wrażenie, że Laurie nie potrafi tak do końca czysto śpiewać, ale w zasadzie nie uznaję tego za żadną wielką wadę, bo słychać, że facet śpiewa serduchem i naprawdę kocha ten gatunek.

Płytka mieści w sobie 15 utworów utrzymanych w przeróżnych nastrojach. I sądzę, że nastroje są tu właśnie bardzo odpowiednim słowem, oddającym emocje przekazane na krążku. Od epickiego "St. James Infirmary" (w którym pianino prowadzone jest tak, że aktora można pomylić z Blechaczem) otwierającego cały album, przez chilloutowe "You don't know my mind", prawie że zagrzewające do boju "Battle of Jericho", opowiadające zabawną historię "Police Dog Blues" czy już w ogóle rozbawiające "They're red hot", aż do wieńczącego "Let Them Talk", będącego nota bene utworem miłosnym, kto wie, czy nie wyrażającym tych wszystkich uczuć w stosunku do samej muzyki. Kawałki opowiadają nie tylko zmyślone historie, ale także nawiązują do rzeczywistych osób ("Buddy Bolden's Blues") czy miejsc ("Tipitina"). Ciężko jest takiemu laikowi muzycznemu jak ja opisać ogrom pracy, jaką Laurie włożył w płytę, dlatego najlepiej przesłuchać całość samemu i dopiero potem z pełną stanowczością podniecać się razem ze mną.
Płyta sprzedawana jest w tekturowym "pudełku" (bardziej to taki pokrowiec, no ale niech będzie) zaprojektowanym w raczej standardowy sposób. Nie jest to oczywiście najtrwalszy materiał, ale do przechowywania płytki jak najbardziej wystarczy. Sam krążek stylizowany jest na płytę winylową, co osobiście bardzo przypadło mi do gustu, tym bardziej, że wygląd jest estetyczny. W jednej z przegródek pudełka ukryta jest również standardowa książeczka, w której można przeczytać parę zabawnych słów samego twórcy (niekoniecznie dotyczących albumu i niekoniecznie mniej godnych uwagi), krótkie opisy współwykonawców i co nieco o samych utworach.
All in all, polecam dzieło Hugh Lauriego wszystkim miłośnikom gatunków wszelakich, tym bardziej bluesa i jemu pokrewnych. Nie sądzę, by ktokolwiek choć trochę gustujący w takich klimatach był zawiedziony. A jeśli ktoś kiedyś wam będzie odnośnie krążka marudził, mam chyba tylko jedną radę: "Let Them Talk".

2 Comments
Recommended Comments