Recenzja - Dylan Dog
Dylan Dog Dead of Night
To ciekawe, że film takiego kalibru przeszedł praktycznie bez echa i dopiero rok po premierze się o nim dowiedziałem.
A jak już się dowiedziałem to muszę się nad nim poznęcać.
DD:DoN to ekranizacja komiksu Tiziano Sclavi o Detektywie Ciemności, tytułowym Dylanie Dogu. W tytułowej roli obsadzono Brandona Routha, którego możecie kojarzyć z ostatniego filmu o Supermanie. I to pierwszy zgrzyt - jego Dylan jest młody, wesoły i przypakowany nad miarę, czego nie można powiedzieć o oryginalnym Dylanie.
Akcja filmu ma miejsce w Nowym Orleanie, który ma u Amerykanów status miasta duchów, voodoo itp.
Z całego folwarku, z jakim użerał się bohater Sclavi (a było tego trochę) twórcy postanowili wybrać akurat wampiry. I wilkołaki. A Dylan, który porzucił swoją profesję i zajął się zwykłymi śledztwami zostaje wplątany w walkę pomiędzy tymi dwiema grupami. I to chyba największy problem z tym filmem, staje się przez to bowiem niebezpiecznie podobny do Underworld. Zresztą takich impresji jest dużo więcej, koncepcja fantastycznego świata, którego nie dostrzegamy nie jest bynajmniej świeża (a ostatnio sięgał po nią Guillermo del Toro przy ekranizacji "Hellboya" Mike'a Mignoli).
Możecie powiedzieć "OK, ale przecież w komiksie działało to właśnie na tej zasadzie".
No właśnie nie do końca. Pierwotnie o świecie umarłych nikt nie wiedział, bo nie chciał w to wierzyć, a poszczególni przedstawiciele nie mieli wiele wspólnego. Tutaj istnieje pakt, w którym wiecznie żywi współpracują, żeby uniknąć ujawnienia, a o ich interesy dba specjalnie wyznaczony człowiek, którym niegdyś był Dylan. Wszystko jest więc odwrócone.
Dog prowadzi więc śledztwo, wspomagając się m.in. garbusem cabrio i łamanym rewolwerem (klarnet też się ostał) starając się uporać z przeszłością (w której nie ma ani śladu jego angielskiego pochodzenia, ale to detal).
Fanów komiksu pewnie zmartwi fakt, że w filmie próżno szukać Marxa. Jego miejsce zajął gadatliwy Marcus, który ma wprowadzić do filmu element humoru. Z tym też nie jest najlepiej - wszyscy traktują to, co robią niezbyt serio i co i rusz rzucają wymuszonymi dowcipami i gierkami słownymi, przez co można odnieść wrażenie sztuczności całego przedsięwzięcia. Rozumiem że chcieli nadać walce z umarlakami wrażenie dobrej zabawy, ale w takim wypadku niepotrzebnie sięgali po Dylana, który humor miał raczej wisielczy, a wydźwięk jego przygód był raczej pesymistyczny (Partia ze Śmiercią) i dojrzały (Koszmar z nieskończoności).
Na koniec wisienka - efekty specjalne. Czego, jak czego, ale po Hollywoodzkiej produkcji spodziewałem się niesamowitych fajerwerków, tymczasem wszystkie umarlaki są tu gumowe i komiczne, a wygląd Beliala doprowadziłby Gigera do napadu niekontrolowanego śmiechu.
Sam sobie jestem winien. Mając w pamięci komiks spodziewałem się nie-wiadomo-jak-wiernej-ekranizacji. A dostałem jak zwykle lekkostrawną papkę wyzutą z całego klimatu przeznaczoną na amerykańskie (i to te nie najbardziej wygórowane) gusta. Jeśli oczekujesz tylko kolejnego filmu o umarlakach to oglądaj śmiało. Ale jeśli liczysz na legendę włoskiego komiksu na srebrnym ekranie to możesz się srogo rozczarować.
Na koniec smaczki, jakie udało mi się wyłowić:
-Wśród zdjęć Cassandry jest jedno, na którym ktoś nosi grube okulary i wąsy, bardzo podobne do Groucho Marxa.
-W pewnym momencie Dylan zdejmuje ze ściany plakat reklamujący występ braci Marx.
-W rolę wampira Sclavi wcielił się... Tiziano Sclavi, autor oryginalnego Dylana Doga.
0 Comments
Recommended Comments
There are no comments to display.