Edukacja, kopulacja
Kończy się powoli coroczny sezon testowo-egzaminacyjny, a media przypominają sobie o istnieniu problemu edukacji w Polsce. Zaraz zacznie się polowanie - maturzystów na miejsca na uczelniach, dziekanatów - na łatwy zarobek, prywatnych uczelni - na frajerów. Wygra, jak zwykle, Urząd Pracy, zasilony nowym zastrzykiem bezrobotnych absolwentów.
Normalnie na tym tu udostępnionym mi miejscu nie wypowiadam się na tematy społeczno-polityczne, wychodząc ze złośliwej kalkukacji, że na dłuższą metę opinie są nic nie warte, a te *naście innych blogowiczów i tak je wyrazi. W końcu jednak poczułem się w obowiązku napisać coś o szeroko rozumianym szkolnictwie, zwłaszcza tym średnim i wyższym, bo a nuż ktoś to przeczyta i uratuje sobie kilka lat życia, które by tak zmarnował jak głupi uczęszczając na wykłady w świętym przekonaniu, że to co robi ma sens.
Miałem to historyczne szczęście, że moją edukację wyznaczyła osławiona reforma systemu oświatowego 1999, która sprowadziła do Polski kataklizm pod postacią gimnazjów. Zostałem zatem programowo przeczołgany przez 3-letnie gimnazjum, z którego wyniosłem nic. To właśnie usłyszałem w liceum, wraz z setkami tysięcy podobnych mi młodych obywateli. Z przerażeniem z kolegami konstentowaliśmy fakt, że powtarzamy materiał z gimnazjum, w nieznacznie tylko poszerzonym zakresie, ale mimo tego zaliczamy lufę po lufie - już we wrześniu. Wtedy to uderzyła mnie pewna myśl, która potwierdziła się jeszcze kilkukrotnie:
Powiedzmy sobie to szczerze - czas spędzony na wypoczynku letnim to, z punktu widzenia edukacji, czas stracony. Te 70 dni które spędzamy na beztroskim leniuchowaniu/levelowaniu/chlaniu/zacieśniania więzi z koleżankami, to dni pozbawione materiału szkolnego. Efekt jest niszczący dla tego, co wkuto z takim trudem - we wrześniu każdy jest idiotą. Bezcenny czas traci się na powtórki, podczas gdy nad uczniami wciąż wisi miecz Damoklesa pod postacią nowego materiału. Co prowadzi nas gładko do kolejnej myśli:
Koleżanki, koledzy! Nie dajmy sobie wciskać kitu! Pewnie słyszycie czasem, że teraz podręczniki są ogołocone z treści, za to wypełnione ilustracjami, żeby "pokolenie informacji obrazkowej" przyswoiło do tych tępych łbów, że Kain zabił Abla, a nie Raziela. Jest to bzdura tak straszna, że zimno mi się robi gdy myślę o ilości ludzi, którzy w nią wierzą i ją powtarzają. Podręczniki w czasach PRLu były takim samym marnotrawstwem papieru, jak i teraz - przeładowane treścią, w dodatku często zbędnie precyzyjną i zwyczajnie zbędną. Dodajmy do tego nieporównywalnie uboższą technologię w tamtych czasach, brak powszechnego dostępu do informacji oraz wtręty ideologiczne - i mamy obraz, który poraża. Dziś jest niewiele lepiej - niby i są płyty CD dodawane do podręczników, kolorowe ilustracje, wykresy, i internet - ale i tak jest tego za dużo. Cytując pewien starawy już felieton EGMa - "Gdybym musiał wiedzieć o oddychaniu tyle, co przeciętny polski uczeń, to bym się z wrażenia udusił". Otóż to. W szkole uczeń jest ładowany wiedzą kwizową - jak się nazywa hormon wzrostu, a jak powodujący przygotowujący kobietę do zapłodnienia i ciąży. Na matematyce dowiaduje się, że "świat dzieli się na kwiatki i niekwiatki" - tu znów cytat za Generałem - a polonistka wkłada do głowy bajki o mesjaniźmie polskim i tym idiocie, co dla (_!_) się zabił, tworząc kanon dla wszystkich nastolatków epoki blogowej. Dodajmy do tego języki obce, które są potrzebne, bo są potrzebne (nieważne jakie - angielski, to żeby na emigracji wiedział, gdzie jest ośrodek dla bezdomnych, i jeden dodatkowy, żeby pusto na świadectwie nie było), garść przedmiotów ścisłych - i mamy, w najlepszym razie, wszechstronnie utalentowanego idiotę, który po kres swych dni będzie się zastanawiał, jak się pakuje jajka w skorupki.
Reforma któraś tam kolejna wprowadziła licea profilowane, o których mam jedynie tyle do powiedzenia, że
Ja sam poszedłem do klasy humanistycznej, i wraz z moją klasą byliśmy ulubionym celem dowcipów fizyka, który słusznie nas przezywał "tumanistami". I rację miał stary bawół, bo po skończeniu szkoły średniej w dziekanatach rzucano w nas kulkami z papieru, a my nie byliśmy w stanie drgnąć nawet powieką, bo wiadomo było, że jest po 50 osób na jedno miejsce na kierunkach humanistycznych. Otóż, my dear people,
i nie ma się tu czemu dziwić, biorąc pod uwagę zapotrzebowania na rynku pracy: inżynierowie. Lekarze. Farmaceuci. Technicy. Informatycy. Programiści. Administratorzy sieci. Robotnicy wykwalifikowani. Manikiurzystka z zakładu pod moim blokiem ma lepsze widoki na zatrudnienie jak moja koleżanka po pedagogice terapeutycznej, która zupełnie serio rozważa przeprowadzkę do innego województwa, bo w mazowieckim odwiedziła praktycznie wszystkie placówki i wszędzie słyszała, że nie ma zapotrzebowania na nauczycieli-terapeutów. Powiem wprost: osoby, które decydują się na studia humanistyczne, same sobie kręcą bat na plecy. Osoby utalentowane językowo mają największe szanse na przeżycie na rynku pracy, gdyż tłumacze są zawsze potrzebni (ta cała Europa to zupełnie prawdziwe zjawisko), ale osoby po polonistyce, historii, stosunkach międzynarodowych, socjologii czy europeistyce (to ostatnie to dopiero komedia!) najpewniej zasilą szeregi bezrobotnych, albo - w najlepszym wypadku - pracujących w call center na popołudniowe zmiany.
Wciąż może ktoś jednak się obruszyć i powiedzieć, że nie każdy musi być lotny w liczeniu, posługiwaniu się wzorami czy po prostu wiedzy ścisłej. Oczywiście, że nie każdy. Ja sam opanowałem tabliczkę mnożenia do 42, i przez całą swą edukacje zbierałem jedynki z matematyki, chemii, czy fizyki (jakimś cudem byłem zupełnie kumaty z biologii, i 4 na koniec osiągałem bez szczególnych naprężeń, acz do dziś nie wiem, jak się rozmnażają paprotki). I też przez jakiś czas uważałem, że posługując się wiedzą polonistyczną, zainteresowaniem do historii i sztuki oraz w miarę łatwym stosunkiem do języka pisanego, uda mi się przeżyć, a nawet - z uśmiechem o tym teraz myślę - zarobić! Niestety, drodzy Państwo, te czasy się skończyły.
Wiele osób (w tym i ja, swego czasu) ma marzenie, by utrzymywać się przez życie z np. pisania poczytnych książek (najlepiej fantasy), grania na basie w najlepszym zespole metalowym, ever, aktorstwa czy rysowania gołych bab. Życie, jak zwykle, jest zupełnie inne od marzeń. Pominąwszy fakt, że gwiazd muzyki/filmu/literatury, które żyją ze swych dzieł jest ok. 2%, to żeby cokolwiek opublikować w dystrybucji powszechnej, trzeba mieć łut szczęścia, mocne plecy, no i - wielkopomne dzieło. A umówmy się od razu, że wśród nas takich osób nie ma, i będzie dla wszystkich lepiej w to uwierzyć i przejść do porządku dziennego. Nie mówię, rzecz jasna, żeby nie realizować swoich marzeń - ale ułóżmy sobie priorytety tak, żeby można je było przy okazji codziennej harówki zaliczyć, i być z tego szczęśliwym. Odróżnijmy jednak nasze marzenia od faktycznych dążeń życiowych.
Jest też jeszcze kwestia modnych studiów. W zasadzie mógłbym przekleić tutaj ten artykuł, ale jedynie wyłuszczę jeden krytyczny fragment:
Wśród statystyk bezrobotnych absolwentów wyższych uczelni od lat królują te same profesje: pedagogika, politologia, dziennikarstwo, europeistyka, socjologia, zarządzanie i marketing. Uczelnie, szczególnie prywatne, chętnie promują te kierunki, bo można prowadzić je niewielkim kosztem, a wiele osób przyciąga po prostu słowo ?marketing? albo ?Europa? w nazwach.? W Polsce brakuje skutecznej regulacji kierunków studiów, więc mamy na rynku za dużo tych, którzy pracodawcom do niczego nie są potrzebni. Tak zwani humaniści kończą studia, po których nie są w niczym wyspecjalizowani. Mają jakąś wiedzę teoretyczną, ale poza światem nauki ona do niczego się nie przydaje ? tłumaczy Łukasz Radzikowski, ekspert ds. rynku pracy z firmy HRK.
Innymi słowy,
Banał? Niekoniecznie. Pracodawcy nie zwracają takiej uwagi na skończone studia, co na dodatkowe przymioty kandydata, tj. prawo jazdy, książeczka sanepid, znajomość php, umiejętność tworzenia stron www, działalność w tematycznych klubach studenckich, znajomość obsługi kas fiskalnych, patent żeglarski, łatwość nawiązywania kontaktów... zupełnie losowe rzeczy, prawda? Ale jednocześnie unikalne, bo niemożliwe do osiągnięcia przez każdego chętnego, wymagające albo samodzielnego zadbania o nie, albo własnych umiejętności. Nigdy nie wiadomo, którego z takich atrybutów poszukuje pracodawca - może mieć za drzwiami 5 oczekujących projektantów stron www, ale może wybrać właśnie Ciebie, bo orientujesz się w branży w której działa szef - albo po prostu obydwaj lubicie wyskoczyć na weekend na żagle. I nie kręćcie głowami, w dużej mierze to właśnie takie drobne szczegóły decydują o przyjęciu do pracy!
Jak mam zatem podsumować swoje wodolejstwo? Najlepiej będzie stworzenie takiego TL;DR poradnika:
- nie daj się omamić reklamom prywatnych studiów
- do matury ucz się według klucza, ale poszerzaj swoją wiedzę dalej samodzielnie
- miej szerokie zainteresowanie i pasje
- pracuj w wakacje
- przejdź się po mieście i zobacz, jakie zakłady/firmy w niej działają lub mają swoje siedziby - każda z nich może być Twoim pracodawcą
- unikaj studiów na kierunkach: pedagogika, polonistyka, europeistyka, stosunki międzynarodowe, administracja, marketing, psychologia, kulturoznawstwo, sinologia i japonistyka
- studia wyższe to wybór, a nie wymóg
- nie każdą pasję można przekuć na zawód
- wyjedź parę razy za granicę, choćby na weekend
- obcuj z "żywym" językiem angielskim - czytaj anglojęzyczne portale, kupuj w szmateksach książki z UK, oglądaj filmy bez lektorów i dubbingu
- angielski to nie zaleta, to wymóg
To by było na tyle. Skórę ze mnie zedrzeć możecie poniżej.
33 komentarzy
Rekomendowane komentarze