That 60s Show!
Taka nam ładna pogoda zagościła ostatnio, że aż trudno się nie przeziębić. A jak przeziębienie to wiadomo - kocyk, ciepła herbatka (z sokiem żurawinowym, a co!), książka/gra/film i do tego trochę muzyki. Ale takiej... odkurzonej, przetartej szmatką dla połysku, pamiętającej lepsze dni, a jednak wciąż urokliwej.

W takim towarzystwie pozostaje nam zacząć nasz retro wieczorek zapoznawczy! Panowie proszą panie!
Paszcza sama się uśmiecha na ten widok - pastisz bondowski dopełnia się, gdy w tle przejeżdża Cate wywijająca jak na dobrej dysko... dobrym dancingu!

Nom, a jak się sytuacja miała w części drugiej?
Ha, konsekwentna ewolucja i wyraźny skok jakościowy - tak mógłby zacząć się niejeden film, a przypomnijmy że data premiery to 2002! No i czy ta melodia nie nuci się sama? Miód!
Żegnamy się z Cate, nie pozostajemy jednak bez nadziei, że kiedyś do nas wróci i przypomni zakręcone odrobinką <cenzura> czasy, gdy szpiedzy brali udział w konkursach piękności i stylu, a geniusze zła budowali swoje tajne bazy w najbardziej egzotycznych rejonach świata, by stamtąd knuć i zacierać ręce przed "ostatecznym-zniszczeniem-świata".
A'propos złych geniuszy...

Tak, Jamesie Bondzie, nie masz szans!
(Uwaga, podniosły nastrój!)
Koniec podniosłego nastroju, pora na swing (który to tworzył klimat tak podobny do produkcji z Seanem Connerym, chlip).
Odlatujemy helikopterem z wyspy Złowrogiego Geniusza i lądujemy pod koniec lat sześćdziesiątych... w Londynie! Klimat nadal bandycki.
Ale nawet tu znajdziemy elementy szpiegowskie!
Mały wypad w lata sześćdziesiąte od czasu do czasu każdemu może sprawić przyjemność, mam wrażenie. Z naszej perspektywy wszystko, czym kino się wtedy karmiło można wziąć w olbrzymi nawias i przerobić w pastisz, co twórcy gier czynią z ogromnym powodzeniem. Takie przeróbki nie tylko pozwalają na podróż sentymentalną, ale utrwalają bardzo pozytywny obraz tamtych czasów.
Z jednej strony to dobrze, bo lepsze są kolorowe wspomnienia, z drugiej jednak nie wszystko wtedy było tak ładne i kwieciem usłane jakby filmowcy chcieli to widzieć. Prawdę mówiąc to nawet w Ameryce był to bardziej czas rewolucyjnych rozruchów (hipisi, wojna w Wietnami, Afroamerykanie i ich tragiczna walka o równouprawnienie, etc.) niż chilloutowego ubierania się w dzwony i zapuszczania czaderskich wąsów. Ale to nie miejsce na takie podsumowania.
Zakończmy więc kolejnym utworem inspirowanym, tym razem już mniej pastiszowym (przynajmniej w założeniu):
FLOWER POWER, everybody!
Krzych
3 Comments
Recommended Comments