Battle: Los Angeles - recenzja

Czasami nachodzi człowieka ochota na soczystego shootera, w którym możemy skopać kilkaset wrogo nastawionych tyłków, ratując przy okazji ludzkość, i podziwiać zapierające dech w piersiach widoki. Prawdopodobnie tak w skrócie miało wyglądać Battle: Los Angeles. Miało.
Sam początek wcale nie zapowiada katastrofy. Wcielamy się w jednego z członków oddziału Marines i zostajemy odesłani w rejon tytułowego Miasta Aniołów. Naszych przyjaciół zza Wielkiej Wody oczywiście znów atakują kosmici, chcący zniszczyć wszelkie życie na Ziemi, my zaś w poczuciu żołnierskiego heroizmu walnie przyczynimy się do happy endu. Oklepane, pozbawione patosu, w tandetnym, amerykańskim stylu, ale zawsze to jakiś punkt zaczepienia.

Gorzej jest już w przypadku przedstawienia historii. Twórcy najwyraźniej uznali ten element za niezbyt atrakcyjny i potraktowali jakiekolwiek cut-scenki po macoszemu, przygotowując jedynie średniej jakości i w ogóle nie pasujące do konwencji przerywniki komiksowe. Dobrze chociaż, że dubbing trzyma poziom i głosy bohaterów bynajmniej nie przeszkadzają w rozgrywce.
Przygnębiająca nuda
Obcy przybyli na naszą planetę w średnio pokojowych zamiarach, a jak wiadomo, najlepszą obroną jest atak. Chwytamy za jedną z trzech dostępnych giwer (spośród których tylko snajperka ma jakąkolwiek użyteczną ?moc?) i oddajemy się rzeźni. Typowej do bólu i technicznie na poziomie budżetówek z kioskowych ?tekturek?, warto dodać. Etapy są maksymalnie liniowe, mechanika strzelania nie daje frajdy, zaś sztuczna inteligencja woła o pomstę do nieba. Przeciwnicy koncentrują cały swój ogień tylko na nas, ale tak niefortunnie wykorzystują elementy otoczenia jako osłony, że niemal zawsze wystawiają się do soczystego strzału w czaszkę. Współtowarzysze w wymianach ognia pomagają na tyle, że równie dobrze mogłoby ich nie być w ogóle.
Goryczy żalu dopełnia niemalże całkowity brak zróżnicowania. Owszem, bodaj dwukrotnie zasiądziemy za sterami niszczycielskiej wieżyczki obronnej, tylekroć będziemy osłaniać nieco porywczego dowódcę naszego oddziału przed nawałnicą nierozumnych agresorów, ale wszystko i tak ucieka się do pompowania lewego przycisku myszy. Chyba tylko pojedynki z myśliwcami jako-tako satysfakcjonują, ale jest ich tyle, co kot napłakał.

Także w kwestiach technicznych mamy do czynienia z fuszerką. Nawet osoby pozbawione sokolego wzroku dostrzegą, że produkcje sprzed kilku lat zjadają Battle: Los Angeles na śniadanie. Wątpię, by ktokolwiek chciał jeszcze walczyć przeciwko elastycznym jak drewno Obcym, pruć do niezniszczalnych dziecięcych wózków czy zostać otoczonym przez stos pośmiertnie sklonowanych nieszczęśników.
Dłużej biorę kąpiel
Najgorsze jest jednak to, że Los Angeles ocalimy w nieco ponad godzinę. Po ukończeniu kampanii na normalnym poziomie trudności miałem wrażenie, że to bodajże najkrótszy pełnoprawny shooter, jaki miałem ?przyjemność? zaliczyć. W dodatku gra nie zaskakuje absolutnie niczym, więc drugi raz ją przechodzić to znaczy zmarnować kolejnych kilkadziesiąt minut z życiorysu.
Trudno ten tytuł polecić komukolwiek. W cenie czterdziestu złotych znajdziemy produkcje wielokrotnie lepsze, zapewniające dużo dłuższy czas rozgrywki i bardziej intensywne doznania. Aż dziw człowieka bierze, że za tego ?potworka? odpowiedzialni są twórcy całkiem strawnego TimeShifta.
Zalety:
+ akceptowalny dubbing
Wady:
- absurdalnie krótka
- kiepska technicznie
- niczym nie zaskakuje
- i niewiele oferuje
Ocena: 3/10
_______________________________________________________________________________
Tekst został napisany na potrzeby rekrutacyjne, ogłoszone na łamach strony cdaction.pl. Jako że było to dość dawno, zakładam, że "not this time"

2 Comments
Recommended Comments