Z biurokracją optiego przygody!
Dziś krótki wpisik, nie będe się za bardzo rozpisywać, bo i nie ma o czym. Będzie trochę narzekania, będzie trochę o biurokracji, ale tej szkolnej. Jeśli nie masz zamiaru czytać kolejnych wylewanych łez - po prostu nie czytaj. Jest wiele innych rzeczy do zrobienia 

A więc do rzeczy. Po półtora tygodniowej walce ze szkolnym systemem zostałem zwolniony z WDŻ - przedmiotu "Wychowanie do Życia w Rodzinie", prowadzonych przez nauczyciela biologii. Zajęcia te w żaden sposób nie są obowiązkowe, i jeżeli rodziciel nie wyraża zgody na uczestnictwo swojego syna/córki w tychże, to po prostu idzie to zgłosić wychowawcy/dyrektorowi szkoły na zwykłym podaniu. Kiedy tylko się chce, kiedy ma się ochotę. W przypadku mojej klasy zajęcia te były (i właściwie są nadal) obowiązkowe. Spytacie - jak to możliwe? Ano tak, iż wychowawczyni deklaracje od rodziców zbierała w roku szkolnym, i dziwnym trafem tylko jedna osoba na 29 osób przyniosła taką zgodę, mimo iż nikt nie ma ochoty chodzić na te zajęcia. Krótko mówiąc: "Przynieście te zgody w dzienniczkach na następny tydzień"; "Jednak nie przynoście tych zgód, zwalniać się będzie można w przyszłym roku". I tak się było można zwalniać, że wszędzie słyszałem tylko "za późno", "w zeszłym roku był termin", etc. Kochana wychowawczyni...
Polecam przejrzeć poniższe linki:
Żenujące jest, iż jako pełnoletnia osoba muszę jeszcze prosić rodziców o podpis na podaniu/usprawiedliwieniu...
Anyway, drugi semestr nadszedł i tu zaczęło się sedno sprawy. WDŻ przeniesiono nam z wtorku na czwartek, co dla mnie jest dużym problemem, ponieważ w tym dniu mam angielski dodatkowy, a jego nie mogłem przełożyć. Zatem - drukujemy podanie, idziemy do gabinetu dyrektora. A pan dyrektor z miejsca gdy usłyszał o zwolnieniu z tego przedmiotu od razu zrobił się bardzo niechętny. A to "nie można się zwolnić", a to "był czas w czerwcu", aż w końcu "ale na tym podaniu nie ma daty", "w sekretariacie trzeba składać". Data mu przeszkadzała, no ale cóż - piszemy kolejne podanko i idziemy do sekretariatu. A tam co? A pani sekretarka mówi, iż z podaniem to najpierw do nauczyciela, potem do wychowawcy, bo ona sama nic nie może zrobić. Pani od biologii (która uczy także WDŻ) w tym dniu nie ma, więc idziemy do niej w dniu następnym. Po wyłożeniu kart na stół, wytłumaczeniu na czym polega sprawa, pani kazała mi iść z tym wszystkim do dyrektora... Po wytłumaczeniu jej, iż już tam składałem wizytę, zostałem zapewniony o roztrzygnięciu sprawy przez panią od biologii. W międzyczasie informowałem wychowawczynię, która to murem stała za twierdzeniem, iż z zajęć tych w ŻADEN SPOSÓB NIE DA SIĘ ZWOLNIĆ, BO BYŁ NA TO CZAS. No cóż - w końcu dowiedziałem się, iż z WDŻ da się zwolnić, tylko muszę zebrać dwa podpisy: wychowawczyni oraz pani od biologii. Zacząłem od tej drugiej:niestety, podanie było źle wydrukowane, szkoda tylko, że nie można było tego zweryfikować od razu. (nie ma daty od kiedy jestem zwolniony, nazwa przedmiotu jest napisana skrótem). Jednak w końcu, po półtora tygodniowej walce - udało się. Jestem w końcu zwolniony z tych głupich zajęć, i nie muszę na nie uczęszczać.
I jeżeli ktoś mi powie, że szkoła uczy do życia, to się z nim zgodzę - uczy, ale tylko tego, jak walczyć z całą tą [beeep] biurokracją, która jest niczym nowotwór atakujący wszystkie naukowe/państwowe/prywatne instytucje. Mogło się skończyć na podpisie dyrektora i zakończeniu sprawy, jednak mój maraton: gabinet - pokój nauczycielski - sala mojej klasy - sekretariat trwał 1,5 tygodnia. Czy naprawdę tego wszystkiego nie można było załatwić prościej...?
A Wy? Jakieś wspomnienia z biurokracją urzędasów/nauczycieli/wykładowców?
25 Comments
Recommended Comments