Skocz do zawartości

Blog imć Rączki

  • wpisy
    78
  • komentarzy
    196
  • wyświetleń
    59226

Cała reszta


konjel

261 wyświetleń

Jak przyobiecałem sobie, tak też uczyniłem.

Twór powstały na lekcji j. polskiego:

"Ostatni oddech"

Mgła okrywa horyzont

Mąż przy mężu czeka na rozkaz

Jeszcze ostatni dowcip

Cicha namiastka śmiechu w odpowiedzi

Jeszcze ostatnie słowa niewypowiedzianej modlitwy

Ktoś medalik z krzyżem podnosi do ust

Jeszcze poprawka szczerbinki

Strzepnięcie grudek ziemi z broni

I w końcu - donośny gwizd

Skok do przodu, gdy ciało rwie się do biegu

A krtań wypuszcza z gardła krzyk

Jeszcze jeden oddech

Ostatni

Następnie opowiadanka na j. polski (pierwsze mierne):

Był 3 września 1939 roku. Słońce paliło niemiłosiernie. Blask odbijał się w rzędzie żelaznych hełmów. Żołnierze szli równo, twardym krokiem, stukając podkutymi butami o kamienną nawierzchnię ulicy Gdańskiej. Szli dumnie, jak na żołnierza polskiego przystało, mimo iż wycofywali się. Choć tego nie chcieli. Nie chcieli zostawić tego miasta bez obrony. Wiedzieli, że ludzie i tak podejmą walkę i w końcu przegrają, a oni nie będą przy tym, aby ich wspomóc. Dusili w sobie żałość, lecz dyskutować z rozkazami nie było im dane. Mogli jedynie mieć nadzieję, że uda się przeprowadzić kontruderzenie, że Francja zaatakuje Trzecią Rzeszę i wtedy powrócą. Tymczasem łapali oczyma każdy skrawek pięknego miasta, stare kamienice, kościoły, sklepy. Mimowolnie na twarzy strudzonego żołnierza pojawiał się uśmiech, gdy przemykały mu przed oczyma ręcznie rzeźbione drzwi kamienic, napisy na szyldach, eleganckie kawiarenki, czy dzwonnice kościołów. Widok ludzi, przystających na chwilę, wpatrujących się z uśmiechem i dumą, napawał ich umęczone dusze radością. Jednym z tych wielu dzielnych wojaków był szeregowy z 22 Pułku Piechoty 9 Dywizji przynależnej do Armii ?Pomorze? ? Jarosław Kurowski. Do pułku dołączył w ślad ojca, który walczył w nim jeszcze z bolszewikami w 1920 roku. Chociaż brał już udział w walkach na północnym-zachodzie Kujaw i Przedmościu Bydgoskim, jak większość był niedoświadczony. Nie zgrywał nigdy bohatera, był ostrożny. Gdy szli ulicami miasta mnie zaprzątywał sobie głowy kłopotami, nie myślał o przegranej. Skupiał się na marszu i obserwacji, Bydgoszcz miała w sobie coś co lubił w miastach. Nie potrafił tego określić, estetykę, ciekawość czy pewną tajemniczość, nie znajdywał słów, gdy chciał powiedzieć co go urzekało w obliczu miast. Kiedy jego pododdział mijał jakiś sklep, usłyszał ledwo słyszalny, charakterystyczny dźwięk. Słyszał go wiele razy, to niezapomniane szczęknięcie suwadła karabinu maszynowego. Kolejna cecha tego żołnierza, z której nie do końca zdawał sobie sprawę to był właśnie wyjątkowo dobry słuch. Natychmiast zapytał sam siebie w myślach - skąd tutaj? W środku miasta? Może mu się zdawało. Kilka myśli przemknęło przez jego głowę i stało się. Pierwsze strzały padły z tyłu, od strony Teatru. Krótka seria z cekaemu przecięła powietrze i uderzyła w bruk, na środku ulicy. Następnie ktoś ostrzelał ich z górnych pięter okalających ulicę kamienic. Tabor zatrzymano, żołnierze rozbiegli się w poszukiwaniu osłon, a cywile zaczęli panicznie uciekać.

-Walą z lecznicy - ktoś krzyczał z jednej strony.

-Nie, od Placu Teatralnego - ktoś odpowiedział z drugiej.

Zapanował chaos, postronni mieszkańcy uciekali z krzykiem pośród padających pocisków i krzyków zdezorientowanych oficerów. Jarek nie czekał, poszedł w ślady innych, wpadł w bramę najbliższego budynku. Gdy kompani osadzili się na pozycjach rozpoczęła się odpowiedź ogniowa. Wtedy wszyscy usłyszeli krótki, urwany krzyk kobiety. Chwilę później krzyk innej osoby. Jarek wyjrzał ostrożnie i zobaczył to, czego najbardziej się obawiał.

-Zabili? Zabili cywilów - powiedział do swego kolegi, Andrzeja. - Trzech ludzi zabili!

-Trzeba coś zrobić - odparł Andrzej. Potrafił szybko podejmować dobre decyzje. Chwycił Jarka za ramię i pociągnął w głąb podwórza, kilku innych poszło z nimi.

-Stąd można wyjść na? jak się tamta ulica nazywała - powiedział wskazując na przejście w prawo.

-Jagiellońska. Tak, chodźmy!

Żołnierze pobiegli w kierunku, z którego padły pierwsze strzały. Nawet stąd słyszeli strzelaninę na ulicy obok. Po kilku minutach wyszli na Jagiellońską. Mieli stąd dobrą widoczność. Ktoś strzelał z karabinu maszynowego z okna na trzecim piętrze, obok było kilka osób strzelających ze standardowych karabinów.

-Chłopaki - zawołał Andrzej. - Zostańcie tu i walcie zaporowym na tych na górze. Ja z Jarkiem wejdziemy do środka i spróbujemy ich wykurzyć. Ognia!

Kompani ostrzelali cel. Przeciwnik był zdziwiony tymi strzałami, gdyż ostrzał z jego strony na moment ustał. Andrzej i Jarek ruszyli biegiem do tego budynku. Wpadli przez drzwi i puścili się pędem po schodach. W ostatnim momencie uchylili się, gdy z drzwi wejściowych do mieszkania na trzecim piętrze ktoś wystrzelił w ich kierunku z pistoletu. Oddali kilka strzałów na ślepo, następnie Jarek podbiegł do uchylonych drzwi wejściowych do mieszkania i wrzucił do środka granat. Po chwili wybuch wyrzucił na zewnątrz chmurę pyłu. Usłyszeli jakiś jęk, wtedy weszli. Nie patrzyli w kogo celują, strzelali bez ostrzeżenia i bez wahania. Tak ich uczono, zabij lub bądź zabitym. Gdy ostatnia osoba w mieszkaniu padła martwa na podłogę, nadal dzierżąc w ręku taśmę z nabojami, zaczęli oględziny. Od razu zauważyli dziwną cechę wspólną ofiar, wszyscy zabici mieli swetry, ściągane u szyi. Lato było tak upalne, iż niemożliwym było, aby ktoś miejscowy tak się ubierał. Jarek pomachał z okna do kompanów na dole.

-Tu czysto! Wchodźcie!

-To musiała być zaplanowana akcja ? powiedział Andrzej. ? Zobacz tylko, MG, i te szwabskie strzeladła? Karki dziewięć-osiem, czy jak im tam?

-Chyba już się uspokoiło ? odrzekł Jarek.

Rzeczywiście, na Gdańskiej zrobiło się spokojniej. Nadal było słychać strzały dochodzące z budynków, żołnierze je oczyszczali. Jednak wyglądało an to, że oprócz cywilów zginęło również kilkunastu żołnierzy. Zeszli na dół, gdzie już czekali ich koledzy z oddziału. Był tam także kapitan Strzegomski.

-Dobra robota chłopaki, chyba dostaniecie po awansie - Klepnął Andrzeja w ramię i zaśmiał się. Gdy mijali żołnierzy niosących ciała zabitych wszyscy zmartwieli. Dwoje mężczyzn, dwie kobiety i dziecko. Małe niewiniątko, które nie musiało ginąć. Poza tym kilkunastu kompanów z 22 i 62 Pułku. Tego było za wiele, Jarek uronił jedną, małą łzę. Przetarł ją rękawem po czym stanowczym głosem powiedział:

-Pomścimy ich? Prawda, kapitanie?

-Tak? Pomścimy?

W milczeniu skierowali się w stronę taboru. Ktoś krzyknął z górnego piętra:

-Kryć się! Strzelec!

Nim cokolwiek zdążyli zrobić, padł strzał. Nastała cisza. Jarek zauważył, że leży na ulicy. Spróbował wstać, ale ostry ból w piersi przyszpilił go do gruntu. Pomacał ręką pierś i zobaczył, że jest na niej krew. Leżał w rosnącej, karmazynowej kałuży. Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał uwierzyć. Spróbował wstać jeszcze raz. Coś w nim pękło, poczuł przeszywający serce ból. Zacisnął pięści i szczęki. Powoli wypuścił powietrze i otworzył oczy. Zobaczył Andrzeja i kapitana. Obok klęczał medyk, rozpaczliwie próbujący zatamować krwawienie w jego boku. Dopiero teraz usłyszał cokolwiek.

-Dostał w wątrobę, nie przeżyje dwóch minut!

-Zamknij się! Pomóż mu! Cholera, musisz coś zrobić!

Ktoś krzyczał, ktoś załamał ręce, ktoś płakał. Jarek nie wiedział co myśleć. Całe życie w sekundę uciekało mu przed oczami, jak w jakimś diabelskim kinie. Obrócił głowę. Zobaczył jak z kamienicy wytargowany jest kolejny dywersant w szarym swetrze. Jak kapitan przystępuje do niego z pistoletem w dłoni, bije go, coś krzyczy.

-Zabiję! Zabiję skur*ysyna!

-Nie.

Nawet nie wiedział jak to powiedział. Samoistnie? Bez żadnego bodźca? Wysilił się jeszcze, aby powiedzieć:

-Dajcie mi? łuskę pocisku, który? mnie trafił?

Nie mógł wyrzec więcej. Stracił już czucie w kończynach. Oddychał bardzo ciężko. Przystąpił do niego Andrzej, ułożył mu w dłoni łuskę 7,92 milimetra. Jeszcze troszkę ciepłą, lecz stygnącą tak jak Jarek.

-A więc to już śmierć, przyjacielu? - zdobył siłę na jeszcze te słowa i wypluł krew.

-Nie? To jeszcze nie jest śmierć.

Nagle po jego ciele rozlało się orzeźwiające zimno. Zanurzył się w długiej, ciemnej studni. Odetchnął z ulgą. Łuska upadła z brzękiem na bruk.

-To dopiero jest śmierć?

***

Ziemia obiecana

Nad Strefą wstał mroźny, lecz wyjątkowo pogodny dzień. Podniósł się gwar w nielicznych obozach stalkerów, jedni wracali wymęczeni po nocnych polowaniach, inni zaś dopiero zaczynali pracę, a jeszcze inni, zwłaszcza koty, dalej spali ile wlezie. Poniósł się dźwięk rozmów, zapach pieczonej kiełbasy i taniej wódki. Nawet na bezdrożach tylko ślepe psy i dziki lub mięsacze od czasu do czasu wywoływały głuche kwiknięcia i poszczekiwanie. A niebo wyjątkowo nie czerniło się stadami wron i kruków, co więcej jakiś nieśmiały ptaszek umilił życie krótkim trelem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to będzie dobry dzień. I nawet Rączka przez mgnienie oka uwierzył w piękną pogodę, w spokojne lasy i wesołych ludzi, ale wnet opamiętał się i przypomniał sobie, że Strefa jest podstępna i mami piękną aurą, by uderzyć ze zdwojoną siłą. Tutaj, w tym zapomnianym przez Boga zakątku Świata, nie można było ufać oczom. Skądinąd, niektórzy je sobie wydłubywali, lecz ci albo wzięli to zbyt dosłownie, albo przebywali zbyt długo tam, gdzie nie powinni. Rączka, już z uporządkowanymi myślami, wstał powoli z prowizorycznego posłania, rozciągnął się trochę i obudził kuksańcem w bok swego towarzysza. Dex podskoczył, krzyknął i natychmiast wycelował swego shotgun?a w kamrata. Dopiero gdy oddech mu się uspokoił, a umysł zaczął normalnie pracować odłożył broń, roześmiał się i wstał.

-Oj bracie, aleś mnie nastraszył ? powiedział otrzepując się z pyłu. ? A sen miałem zaiste jak z horroru?

-Nie ty jeden ? odrzekł Rączka.

Obaj wypili resztkę herbaty, która została im w termosie, zjedli nieco suszonego mięsa z dzika, sprawdzili broń, spakowali się i wyszli z rozpadającej się chaty, wyglądającej w środku jak Sodoma i Gomora, a służącej stalkerom jako miejsce noclegu i skierowali się do prowizorycznego baru. Bar miał dźwięczną nazwę ?Eden?, znajdował się blisko centrum wioski, a ulokowany był w starej stajni i choć od momentu, gdy przechowywano tu jakiekolwiek zwierzęta minęło sporo lat, nadal unosił się tu nieprzyjemny swąd. Jednak miejsce to zostało odpowiednio przygotowane do pełnienia obecnych funkcji, całe dokładnie wyczyszczono z wszelkich śladów zwierzęcej obecności, odbudowano fragmenty ściany cudem zdobytymi materiałami i wzmocniono sufit. Tymi, którzy położyli kamień węgielny pod to miejsce byli Piast oraz jego prawa ręka - Klinkier. Obaj znani Rączce i Dexowi. Piast był barmanem i, jak zawsze mówił, pracował w tym zawodzie odkąd pamiętał, a trzeba przyznać, szło mu całkiem dobrze. Klinkier natomiast był paserem, małomównym i tajemniczym, lecz sumiennym, uczciwym i odpowiedzialnym, a nadto bardzo skutecznym w swej robocie, ukuto nawet porzekadło ?Klinkier i po wodzie chodzić będzie, by towar dla klienta załatwić?. Jak łatwo się domyślić nie musieli szukać długo pomocników i najemników i tak utworzyli w tej małej wiosce, niemal w środku Zony nieźle prosperujący bar, magazinz dobrej jakości towarami, zakład techniczny, lazaret i skład żywności. Krzątało się tam całkiem niemało ludzi, toteż dotarcie do szynkwasu zajęło Rączce dłuższą chwilę, w czasie której Dex poszedł dokupić parę rzeczy. Gdy Rączka dobił się do lady, zobaczył kolejny popis butelkowej żonglerki Piasta. Barman miał przysiwione włosy, krótką bródkę i był wesoło uśmiechnięty, przypominał poczciwego staruszka, a był w istocie mistrzem barmanów, wiek miał Chrystusowy. Rączka zapukał knykciem w blat, by zwrócić uwagę popisującego się barmana, ten odstawił butelki na swoje miejsca, klasnął w dłonie i podskoczył do Rączki.

-Hej, co tam, bratku? Wyspaliście się? ? powiedział wesoło, z wyraźnym, polskim akcentem, nietrudno było odgadnąć skąd wzięła się jego ksywa.

-Niezbyt... ? odrzekł półgłosem Rączka. ? Zaraz ruszamy dalej, chciałem zaopatrzyć się w coś mocniejszego.

-Aha, mam dla ciebie coś specjalnego. ? Powiedział Piast i zanurkował pod ladę, by po chwili wyciągnąć stamtąd kanciastą i ubrudzoną butelkę z obdrapaną etykietą z płynną zawartością koloru pomarańczowego. ? Prawdziwa whisky. Nie pytaj skąd mam, to długa historia. Trzymaj.

Rączka zrobił wielkie oczy, a szczęka opadła mu niemal do samego blatu.

-Ale? za co to?

-No wiesz, wtedy? W Kordonie, kiedy goniła mnie pijawa?

-Ale? Chryste, przecież każdy inny zrobiłby to samo co ja wtedy. ? Rączka przypomniał sobie tą straszną sytuację, gdy odwrócił uwagę mutanta, by ratować kolegę. Wydawało mu się, ze od tamtej pory minęły wieki.

-O nie? Tu jest Zona, dobrze o tym wiesz. Tu judasze na każdym kroku, judasze i łowcy mamony. Masz i nie gadaj ? barman nonszalancko wcisnął w ręce rozmówcy butelkę i zbliżył się. ? Ja ci nigdy tego nie zapomnę, bratku. To był iście samarytański czyn, a takich rzeczy nie wolno zapominać.

Zapadła chwila milczenia przerywana gwarem baru. Piast poklepał druha po ramieniu, pożegnał się szybko i wrócił do oczekujących klientów. Rączka schował trunek do plecaka i poszedł w kierunku sklepu po Dexa, sam musiał też uzupełnić zapasy. Nie zastał go w sklepie, więc uznał, że ten czeka na niego przed wejściem i sam przeszedł przez kotarę na zaplecze. Pomieszczenie było niewielkie, pozastawiane szafkami, półkami i skrzyniami z najróżniejszym towarem, od amunicji, poprzez maski przeciwgazowe, ubrania i troki na narzędziach specjalistycznych skończywszy. Pośród tego bałaganu, na rozwalonym fotelu siedział Klinkier. Na kolanach miał laptop i ochoczo stukał w klawiaturę, znowu szukał zapewne jakiegoś towaru. Dopiero po chwili zauważył Rączkę, nieco speszony wstał i przywitał się.

-No witaj, witaj. Już uciekacie z Dexem?

-Tak, przyszedłem uzupełnić amunicję.

-Wiesz gdzie, co leży, pozwolisz, że wrócę do laptopa? Wybacz, ale mam mnóstwo zamówień, a łatwiej jest przejść przez ucho igielne niż znaleźć cokolwiek na tym odludziu.

Rączka po chwili znalazł skrzynię z pociskami 5.56 milimetra, wziął na oko sto sztuk, zapłacił paserowi, pożegnał się życząc powodzenia i wyszedł. Skierował się jeszcze do lazaretu, gdyż przypomniał sobie, że nie ma już żadnych środków medycznych. Szybko znalazł się w osobnym pomieszczeniu hali, pokrytym odpadającymi gdzieniegdzie kafelkami. Na starym krześle siedział nieco przygarbiony mężczyzna w białym kitlu. Z twarzy wyglądał niczym z krzyża zdjęty, mimo mizernego wyglądu, gdy tylko zobaczył gościa wstał i z radością na twarzy uścisnął mu dłoń.

-Hej Rączkowski, co tam u ciebie?

-Niestety już się wynoszę, idziemy z Dexem na północ.

-Uuu? no ładnie ? pokręcił z uznaniem medyk. ? A czego ci potrzeba?

-W zasadzie wszystkiego, bandaży, środków znieczulających i opatrunkowych, spirytusu, a także jodu, wapnia? Wszystkiego po prostu.

-Rozumiem. Zaczekaj chwilę.

Medyk przetrząsnął dokładnie kilka przeszklonych szafek i po chwili położył na leżance sporą ilość różnych medykamentów we wszelkich saszetkach, ampułkach, buteleczkach, torebkach, butelkach i pudełeczkach. Cena za całość wyniosła dość dużo jak na portfel Rączki, ale nie miał wyboru, zdrowia i życia się nie kupi. Pożegnał się i udał się na zewnątrz, gdzie zauważył czekającego nań Dexa.

-No, stary, możemy ruszać.

Wrócili na chwilę do starej chaty, w której spali, by przepakować się, założyć oporządzenie i przygotować broń. Po kilku minutach byli gotowi do drogi. Wyszli tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Skierowali się według mapy w stronę dawno obranego celu ? kompleksu przeciwlotniczego. Dzieliło ich od niego około pięć kilometrów, lecz w Strefie nawet taki odcinek warto było podzielić na dwa dni drogi. Dla tak wytrawnych stalkerów, dla których takie wyprawy były chlebem powszednim wiadome było, że bohaterowie nie żyją tu zbyt długo, a nocne eskapady kończyły się często w sposób zgoła nieprzewidziany. Toteż od razu wyznaczyli punkt na obozowisko, usytuowany na niewielkim wzgórzu, na polance, pośród skał. Gdy minęło południe wyruszyli. Jak zwykle posuwali się ostrożnie, zwłaszcza w lasach, gdzie zawsze mieli broń w gotowości do strzału. Musieli przejść wyschnięte koryto potoku, co zajęło im najwięcej czasu i dotarli do wyznaczonego celu, gdy zaczęło się ściemniać. Rozłożyli obozowisko tak wysoko jak się dało. Wysokie na trzy metry skały płaskie u szczytu były dla nich manną z nieba, gdyż w nocy można się było spodziewać wielu nieproszonych gości, od psów począwszy na chimerze skończywszy. Rozłożyli prowizoryczny namiot i rozpalili drobne ognisko. Co godzinę zmieniali warty, aż nagle, pośród wycia i odgłosów niespokojnej nocy odezwało się radio:

-Uwaga, uwaga! Hiobowe wieści dla wszystkich stalkerów! Zbliża się emisja! Schronić się!

Palec Boży, sądny dzień, jak zwał tak zwał. Emisja była niewyobrażalnym wprost zjawiskiem porównywalnym do potężnego wyładowania. Zona, niczym żywy organizm, broniła się, a emisje odpowiadały za jej układ odpornościowy, eliminowały wszystkich, którzy nie zdążyli się przed nimi ukryć. Nasi bohaterowie zerwali się natychmiast, podczas gdy Dex zwijał obóz, Rączka szukał odpowiedniego miejsca do ukrycia. Znalazł na mapie oznaczenie starego szybu wentylacyjnego z dodanym przez anonimowego, byłego posiadacza mapy dopiskiem ?Nie wchodzić!?. Nie mieli wyboru, to była ich jedyna osłona w promieniu kilku kilometrów, a przedzieranie się nocą przez las nie należało do najbezpieczniejszych. Po zwinięciu obozu zaczęli więc biec do schronienia. Po kilku minutach ziemia zaczęła drżeć, kłębiące się chmury zaczęły strzelać nienaturalnymi błyskawicami. Zobaczyli wtem betonowy tunel, wryty w urwisko, wysoki na dobre dziesięć metrów. Wokół były ustawione jakieś stare ciężarówki, kilka małych przybudówek, stare oznaczenia typu ?Przygotować dokumenty do kontroli? czy ?Nie przekraczaj barierek ? Teren zaminowany!?, lecz nie mieli czasu podziwiać tych wątpliwych uroków tego miejsca. Gdy powietrze zgęstniało i stało się czerwone jak krew, a ostrzegawcze komunikaty urwały się byli już w środku, z założonymi maskami przeciwgazowymi, chroniąc się za kontenerem. I stało się, potężny impuls wstrząsnął całą Strefą, a po jakimś czasie nastała śmiertelna cisza. Kiedy Rączka i Dex myśleli już, że już po wszystkim, jeden z filarów wylotu tunelu zawalił się, a wraz z nim strop oraz skały i ziemia. Ryk padającego kamienia zmieszał się z krzykiem stalkerów i jękiem miażdżonej stali. Kiedy opadł pył Rączka podniósł się powoli, pomacał całe ciało, jakby sprawdzając czy ma wszystko na miejscu, wstał i włączył latarkę. Zaraz zobaczył Dexa, który gramolił się między odłamkami. Dopadli do siebie.

-Jesteś cały? Świetnie.

Wokół panowały egipskie ciemności rozpraszane jedynie światłem ich latarek. Upewnili się, że tędy już nie wrócą i skierowali swe kroki w głąb tunelu, z bronią w rękach, bacznie się rozglądając. Mapa musiała być nieaktualna, gdyż tunel wyglądał bardziej na trasę dla ciężarówek w głąb jakiegoś kompleksu.

-Kolejne opuszczone podziemia? ? skwitował ponuro Dex.

?-Znowu idziemy do jaskini lwa. ? odrzekł nie mniej ponuro Rączka. ? Coś czuję, że czeka nas gehenna.

Dex nie odpowiedział. Ani na jotę nie wiedzieli co czeka ich dalej i jakie stworzenia tu czyhają, ale wiedzieli jedno ? musieli się stąd wydostać. Zanurzyli się w mrok tunelu.

***

Było jeszcze jedno opowiadanko, które niestety, po wydrukowaniu, poszło do kosza.

Aktualnie wpadłem na pomysł napisania krótkiego opowiadanka prześmiewczego w tematyce ("Środa zaczyna się w Czwartek"). Może coś mi wyjdzie bo idea podoba mi się, pierwszy raz od dłuższego czasu.

1 komentarz


Rekomendowane komentarze

Pierwszą minutę po przeczytaniu "Ostatniego Oddechu" milczałem. Drugą minutę starałem się opanować. W ciągu trzeciej wysnułem smutne wnioski co do mojego życia. Po czwartej minucie absolutnej ciszy podjąłem decyzję.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...