Skocz do zawartości

What the hell?!

  • wpisy
    29
  • komentarzy
    206
  • wyświetleń
    22948

[Nie dla idiotów] "Żywot Jandera', część I


sv3n

673 wyświetleń

Niektórzy z was mogli mieć już (nie)przyjemność spotkania się z tym tytułem. Uważam ten tytuł za nieszczególnie intrygujący, ale taki właśnie miał być. Nie zależy mi szczególnie na miłości mas, bo jak powiedział ktoś kiedyś: "Nie ocenia się książki po okładce". Jeśli ktoś przebrnął już przez te (aż!) 3 zdania, mogę wam zaoferować opowiadanie. Mogę obiecać na pewno solidny utwór, z oryginalnym podejściem do fantastyki i niezłą fabułą. To czy wam się spodoba, to już rzecz inna. Będzie to opowiadanie długie, przygotowywane z myślą o siedmiu częściach.

Tym, którzy czytali poprzednią (na blogu obecną w wersji skreślonej) wersję opowiadania, również polecam przeczytanie. Nie zmieniłem wszak dwóch zdań, a znacznie poszerzyłem, dodałem wątki, trochę upragnionej akcji (ale nie, drogi towarzyszu Owiec w dalszym ciągu nie jest to opowiadanie sensacyjne :rolleyes: ), poszerzyłem zarysy bohaterów. Myślę, ze naprawdę warto przeczytać drugi raz, tym razem w wygodnym PDF (w załączniku). Jak nie, no to trudno, pewnie i trzecią część da się spokojnie zrozumieć bez znajomości dwóch pierwszych w zmienionej wersji.

Kończę wywód i zamieszczam z zasady pierwszą część (spokojnie, to nie koniec!) zarówno we wpisie, jak i we wspomnianym załączniku. Szczere podziękowania za poświęconą uwagę lekturze, dobre rady i konstruktywną krytykę w komentarzach!

Część I

Słowo było święte.

To wpajano każdemu małemu Dalieńczykowi, gdy uczono go pisać i czytać. Dalieńczycy czcili je, bo dzięki niemu mogli żyć teraz tak, a nie inaczej. Z każdego dokumentu, pamiętnika, książki, czy całego Domu Księgi wzbogacaliśmy nasza wiedzę o świecie i ułatwialiśmy sobie życie nawet dzięki przelotnemu wspomnieniu jakiegoś wynalazku, którego pełniejszego opisu szukali wytrwale urzędnicy. Nie były to nasze pisma. Nikt nie był pewien, ale wierzono, że zostawili je nam przodkowie ? nie identyczni, ale zarazem tak podobni. Inni mawiali, że to słowa upadłej, potężnej cywilizacji, a ostatni, że to głos istoty wyższej, instrukcje zostawione jej dzieciom.

Dlatego każdy Dalieńczyk pisał. Żywoty - tak je nazywaliśmy. Były swoistymi autobiografiami, pamiętnikami każdego z nas. Dalieńczycy pisali Żywoty w różnych etapach swojego życia ? czasami zaraz po nauce pisania i czytania, kiedy indziej na starość, by pochwalić się swoimi przygodach, ale najczęściej po osiągnięciu pełnoletniości i wyrobieniu profesji. Ludzie wierzyli, że tak jak Słowa, ich odpowiedniki ? Żywoty, mogą kiedyś pomóc następnym. Tym, którzy nastaną po nich.

?Po nich? było dla niektórych tylko kwestią czasu. Świat, w którym przyszło nam żyć, nazywaliśmy Meragiem, czyli imieniem legendarnego założyciela Dalii. Ta ziemia była bezkresna, niezbadana i na swój sposób piękna, ale dosadnie i prosto mówiąc dla nas, ludzi zachowywała się jak wredna suka.

Nękały nas nieustanne kataklizmy, z czego najgorsze były cykliczne i potężne trzęsienia ziemi, zdolne całą prowincję Dalii przekształcić za jednym zamachem w archipelag. Kolejną plagą były zdradzieckie deszcze meteorytów, atakujące znienacka i zabójczo. Na szczęście zdarzały się one głównie na Rubieżach i nie na co dzień. Jakby tego było mało, zabójcze temperatury umiały skutecznie oddziaływać na skutki innych katastrof. Przykładowo, rzeka, która po trzęsieniu ziemi znalazła szybko wyłom między nowo powstałymi wysepkami, wyparowywała w kilka dni przy najgorszych upałach. Wody było zawsze mało, a morza i oceany znane ze Słów były dla nas czystą abstrakcją. Mieliśmy tylko rzeki i jeziora, z pewnością niezasługujące na miano "dużych".

Plony nigdy nie były na tyle dobre, by przeciętni ludzie nie musieli się martwić nadchodzącą zimą, która nie obfitowała w śnieg i skrajnie niskie temperatury, ale wlokła się jak krew z nosa. Z głodu każdego roku umierały tysiące ludzi. Najbiedniejszych, ograbionych i tych, którzy zdołali uzbierać tylko minimalne zapasy. Wszystkimi Dalieńczykami rządziła żelazna ręka Cesarza z Lindonu, stolicy. Nie był to jednak zwyczajny archetyp złego i okrutnego władcy, znany z pieśni. Gdy mózg, decyzje i zachcianki cesarza pozostawiały wiele do życzenia, jego dwór, niczym żyjący organizm, dokonywał swym cichym ostrzem błyskawicznej operacji usunięcia szwankującego organu. Dyskretnie i niezawodnie.

Co wcale nie znaczy, że były to sprawiedliwe rządy. Ludność z farmerskich Rubieży i gór Północy mogła tylko pomarzyć o życiu, jakie prowadzili ich krewni z centrum Dalii. O ile tam życie koncentrowało się na osadach miejskich, tak u nich miasta z prawdziwego zdarzenia mógłby policzyć emerytowany drwal na palcach jednej ręki. Namiestnicy cesarza w tamtejszych prowincjach dbali o to, by farmerzy i górale wywiązywali się ze swoich zobowiązań ? hodowli, uprawy, połowów na rzadkich odcinkach rzecznych. Następnie plony ich ciężkiej pracy zabierano do spichlerzów w stolicy. Nie mając możliwości odmowy, tamtejsi zostawali z przerzedzonymi zapasami na zimę. W Lindonie rozdzielano je między obywateli, a nadprodukcję puszczano dla zysków w obieg przez pośrednictwo bogatych kupców.

Bunty zdarzały się przynajmniej raz na parę lat. Rebelianci zazwyczaj włączali w swoją sprawę kilka wsi, a nawet prowincji i ruszała rozjuszona w stronę Lindonu, zostawiając za sobą pas krwi, zniszczenia i śmierci. Najczęściej buntowały się wcześniej wspomniane rejony gór i Rubieży. Rzadziej, namiestnik którejś prowincji albo przynajmniej władca dużego miasta dyskretnie zbierał na swoich usługach prywatną armię. Także arystokracja o zapędach wolnościowych często próbowała zlikwidować rodzinę cesarską i wzbudzić poparcie społeczeństwa. Mimo wielu takich afer, tron cesarski trwał nieugięty przez kolejne dziesięciolecia.

O siatce szpiegów, informatorów i agentów władcy można wszyscy wiedzieli, że była podła, zastraszała niewinnych i często zabijała tych, którzy nie byli jej już przydatni. Ale na pewno była skuteczna ? pochodnia wszelkiego buntu i niezadowolenia zanim na dobre zapłonęła, zajmując ogniem kraj, gasła szybko, pozostawiając lud w gęstych mrokach nocy. Niezależnie kim był ten płomień i jak dobra była jego straż, znajdowany był rano martwy, często w dość wyszukany sposób, na przestrogę innym.

I tak właśnie postanowiłem rozpocząć swój Żywot, by ukazać świat, w którym przyszło mi żyć. Janderowi, zabójcy ze stolicy i człowiekowi, który jako jeden z nielicznych udał się daleko poza Rubieże, by poznać przeznaczenie każdego z nas, Dalieńczyków.

****************************************************************

Upał stawał się tego dnia nie do zniesienia. Wybrałem najgorszy sezon na powrót z Rubieży. Ulice stolicy, na ogół mające do zaoferowania dalece przyjemniejszą gamę zapachów, dzisiaj pachniały głównie potem. W dodatku musiałem iść prosto do epicentrum smrodu i palącego słońca - ogromnego, kolistego targu miejskiego.

Nie wracałem tu o tej porze roku bez powodu, skończyłem kilka zleceń z Rubieży, a tutaj czekało na mnie kolejne. Nazywało się Hargul i było bogatym kupcem. Typowe wojny kupieckie - ktoś napadł komuś na karawanę, ktoś wyprzedził kogoś z ważną dostawą, ktoś musiał za to zapłacić. Wtedy wkraczałem ja, odwalając na ogół prostą robotę i zgarniając okrągłą sumkę. Nagle poczułem, jak ktoś ciągnie mnie za nogawkę.

- Ktoś na pana czeka w "Zmierzchu" - powiedział do mnie mały, rozczochrany chłopiec w poszarpanych łachach. Wnioskując po jego wzroście, miał około dziesięciu lat albo rodzice poskąpili mu mięsa.

- Dzięki, młody - mój informator, a jednocześnie przyjaciel z dzieciństwa, Andor, nigdy nie podawał mi osobiście dokładnego miejsca spotkania. Używał tylko miejsc, gdzie miał mnie zaczepić jeden z jego gońców. Dziecko odchrząknęło znacząco.

- To ja miałem ci zapłacić, prawda? - widząc nieśmiałe przytaknięcie, rzuciłem mu monetę zalegającą mi w kieszeni. - Cholerny naciągacz, ty albo on.

- Będzie czekał w rogu, przy najdalszym stoliku od wejścia - rzucił jeszcze przez ramię dzieciak, przeciskając się gdzieś między tłumem, a raczej jego nogami.

Każde zlecenie składało się z pewnych stałych punktów programu, do których należało właśnie zebranie informacji, planowanie, zrealizowanie i ucieczka. Domyślam się, że mój zawód nie czyni ze mnie kogoś, z kim chciałbyś spędzić wieczór, ale jak to mówią: rób, co musisz robić.

Nie miałem szczególnie szerokiego wyboru zawodów. Prawda jest taka, że mając kilka lat, moi rodzice wyrzucili mnie na ulicę jak niedziałający zegar albo nieświeże mięso. Nie żebym ich pamiętał. Może nie żyli już, gdy raczkowałem po najgorszych dzielnicach stolicy. Szczególnie w Lindonie łatwo jest się narazić agentom cesarskim i bandytom, formującym się tu w duże gangi, często trzęsące całymi częściami miasta. Miałem dużo szczęścia, bo zanim zostałem zdeptany przez tłum, zgarnął mnie staruszek Lendor i zabrał do reszty. Moimi wybawicielami byli zwykli żebracy, zdołali mnie wychować i pomóc przetrwać. Było to dużym wyczynem, biorąc pod uwagę, że zrobili to wszystko w zaułkach, na ulicy i opuszczonych magazynach.

W mojej sytuacji najoczywistszym wyjściem było zaciągnięcie się do wojska, żebranie albo wniknięcie do jakiegoś gangu. Nawet tak prozaiczne zajęcia jak terminowanie u rzemieślnika, zamiatanie w bogatej rezydencji czy handel w dzielnicy targowej pozostawał daleko poza zasięgiem takiej sieroty żebraczej jak ja.

Niedługo przed pewną zimą cała nasza czwórka została bez grosza przy duszy. Żebranie tego roku nie wystarczyło i właściwie, to patrzyliśmy nadciągającej śmierci w twarz. W moim ulicznym świecie została na moje szczęście ogłoszona ważna wieść - okrągła sumka dla kogokolwiek, kto wyrwie pierścień z martwej, zimnej ręki skorumpowanej świni ze straży miejskiej. Dorwałem go, gdy wracał pijany z karczmy. Udało mi się dzięki temu zgarnąć nagrodę, przetrwać z resztą zimę, a w dodatku zaskarbić sobie odpowiednią reputację w uroczym półświatku przestępczym.

Brałem kolejne zlecenia, a moim wiodącym informatorem stał się mój przyjaciel z dzieciństwa, Andor. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze był najlepiej poinformowany o wszystkim co się działo "na mieście", nawet gdy mieliśmy po dziesięć lat. Fotograficzna pamięć, dokładność i głowa na karku otworzyły mu drzwi do świata handlu informacjami.

Niedaleko usłyszałem piskliwy krzyk, definitywnie należący do rozhisteryzowanej młodej kobiety. Krzyczała, pokazując palcem za uciekającym mężczyzną. Sama się prosiła wychodząc z tak drogim naszyjnikiem na targ. "A co tam, będę bohaterem" - pomyślałem, rzucając się w pogoń.

Na moją korzyść do rabusia dzieliła mnie droga na przełaj, co dawało mi cenne sekundy przewagi. Gęsty tłum skutecznie zmniejszał dramatyzm zamieszania. Trudno o emocjonujący pościg rodem z najlepszej literatury akcji, gdy grubas, na którego ewidentnie biegniesz, ani myśli współpracować, jest zbyt zafrasowany wyborem żarcia, które tu kupi. Pozostaje ci tylko: zwolnić i skierować się w inną stronę, odbić od jego spoconego cielska albo wynająć dźwig.

Rabuś wbiegł w stosunkowo szeroką alejkę między straganami i zaczął mi znikać z oczu. Skręciłem w stronę wysokiego jegomościa i porzucając resztki kultury osobistej po prostu obaliłem go na ziemię wyciągniętym przed siebie łokciem. Tłum, najwidoczniej bojąc się kolejnego nokautu odrobinę się rozsunął, dzięki czemu dobiegłem do alejki, doganiając bandytę.

- Prawie cię mam, gnojku! - krzyknąłem, w ostatniej chwili przeskakując nad beczką. Pierwsza zasada wszechświata powinna brzmieć: nie drażnij losu, bo los to wredna suka. Za beczką poleciały kolejne rzeczy na prędko strącane ze stoisk przez uciekającego rabusia.

Na moje szczęście wylot z uliczki zablokował w ostatniej chwili nadjeżdżający wóz po brzegi załadowany pękatymi owocami. Delikwent stanął jak wryty, a ja wykorzystałem moment i powaliłem go na ziemię. Wyrwałem mu z rąk skradziony złoty naszyjnik z klejnotem wielkości pięści. Po chwili nadbiegła też kobieta z dwoma gwardzistami.

- Dziękuje panu bardzo, to naprawdę stara pamiątka rodzinna - uściskała mnie, a następnie powiedziała w stronę strażników miejskich - Proszę natychmiast zabrać tą szumowinę sprzed moich oczu!

- Się robi, paniusiu - powiedział jeden z nich, brutalnie podnosząc za fraki złodzieja.

- Jestem panu ogromnie wdzięczna - powiedziała. Dopiero teraz się jej przyjrzałem. Była wysoką, młodą kobietą o nieskazitelnej, brązowej cerze. Równo przystrzyżone, kruczoczarne włosy sięgały jej do policzków, stanowiąc silną opozycję dla niebieskich oczu. Pokaźny dekolt ukazywał zarysy jędrnych, sporych piersi. Arystokratka, bez dwóch zdań. I to niezła.

- To dla mnie przyjemność, pomóc tak pięknej młodej damie - odpowiedziałem.

- A jaki pan miły - zarumieniła się.

- Trudno odmówić takiej kobiecie komplementów - stwierdziłem, z radością zauważając nasilający się rumieniec.

- Myślę, że powinnam panu chyba należycie podziękować - uśmiechnęła się. - W końcu tyle pan dla mnie zrobił.

- Nie tak oficjalnie, proszę mi mówić Jander - zaproponowałem, przechodząc na kolejny etap.

- Tania. A więc, Janderze, musisz być bardzo spragniony po takim biegu. Mieszkam niedaleko, z chęcią ugasiłabym twoje pragnienie - uśmiechnęła się figlarnie.

- Co prawda byłem z kimś umówiony, ale tak pięknym kobietom się nie odmawia - To za płacenie twoim gońcom, Andor.

****************************************************************

Tania okazała się żoną jednego z bogatszych handlarzy z targowiska. Wśród kupców z Lindonu panował widoczny podział, hierarchia. Na samym jej dole mieścili się ci z kramami usytuowanymi gdzieś w mieście, odrobinę ważniejsi byli posiadający stragany na targowisku. Kolejną grupę stanowili ci, którzy mieli duże sklepy, zwłaszcza w kolistym pasie niskich budynków, który wyznaczał ścisłe granice placu targowego. Najważniejsi i najpotężniejsi nigdy nie prowadzili sklepu, ale mieli reprezentantów, którzy robili to za nich, najczęściej w każdym z dużych miast Dalii.

Wracając do Tanii, okazała się bardzo miłą... i utalentowaną kobietą. Po ugaszeniu mojego (jak się okazało - ogromnego!) pragnienia, ruszyłem tą samą, jedyną drogą na targ. Minęło już południe, a co za tym idzie szeregi Dalieńczyków szturmujących targowisko uległy znacznemu uszczupleniu.

Wreszcie dotarłem na miejsce. Targ był ulokowany w samym centrum miasta na owalnym, gigantycznym placu. Pas niskich, czerwonych budynków otaczających to miejsce krył w swoich czeluściach sklepy bardziej znaczących kupców, kilka karczm i innych przybytków. Prości krzykacze zajmowali swoje miejsca przy odrapanych straganach na całej rozciągłości kolistego placu. Dominującymi kolorami było tu jak zawsze ciemne drewno straganów i krwista czerwień całego okręgu budynków.

Pokonałem już połowę placu i zbliżałem się do położonej mniej więcej w środku okręgu karczmy ?Zmierzch?. Krążyła miejska legenda, że był to dom wampira, który zakochał się w śmiertelniczce, ale szczerze mówiąc, gdy tylko usłyszałem tą historię w całości, przywiodła mi na myśl jedynie wyjątkowo pijanego bajarza z nieżyjącą od lat weną twórczą. Może to właśnie ktoś taki stworzył tą opowiastkę? Pasowałoby to do jej poziomu.

Nareszcie wszedłem na wąski chodnik graniczący z budynkami i przekroczyłem próg karczmy, skrzypiąc nienaoliwionymi drzwiami z ciemnego drewna, może palownika? Andora dostrzegłem daleko, przy stoliku w rogu, z dala od innych klientów i wścibskiego karczmarza. Jak zawsze, dyskrecja przede wszystkim. Dosiadłem się do niego i odchrząknąłem.

- Co tak długo? - zapytał Andor, nawet nie podnosząc głowy znad gazety.

- Szukałem drobnych dla twojego dzieciaka - odparłem. - Mam bardzo głębokie kieszenie.

- Zrozumiałem aluzję - przerwał mi. - Chcesz usłyszeć o swoim zleceniu, czy będziesz na mnie obrażony, póki nie kupię ci lizaka?

- Następnym razem kup temu dzieciakowi - przerwałem. - No więc, dowiem się czegoś o kontrakcie?

- Jak zawsze ? powiedział, wiercąc się na swoim krześle. ? Jego dom, jak już wiesz, znajduje się w Ogrodach Iziany. Wielki ogród jest otoczony kamiennym ogrodzeniem. Na tyle niskie, by można było je sforsować, a między cokołami wzory są tak cienkie, że w ostateczności da się je wyłamać. Główna brama obstawiona cały czas, a same zielsko patrolowane przez dwóch strażników. Dość krzewów, drzew i innych pierdół, żeby się przemknąć.

- Ogród jest patrolowany cały czas? - przerwałem mu.

- Nie gorączkuj się. Przy zmianie warty można liczyć na kilka minut opóźnienia. Schodzący ze służby patrol wyjdzie główną bramą, więc będziesz wiedział kiedy. Nie wiem tylko, o której się zmieniają. Wygląda na to, że posiedzisz chwilę na pięknym łonie natury, Janderze. To ładna okolica ? wykrzywił się w złośliwym uśmiechu.

- Albo to złośliwość za spóźnienie, albo się starzejesz. Kiedyś miałbym też godzinę. Może pora cię wymienić?

- Jak chcesz, ale beze mnie będziesz błądził jak dziecko w mroku ? zauważył Andor.

- Nie martw się, wolę twoją nieudolność. Pamiętam jak ciągle się o coś potykałeś, gdy byliśmy mali ? wspomniałem.

- Może dlatego, że przez twoje wybryki ten gnój Davig złamał mi stopę, gdy nas dopadł? Odnośnie twojego kupca ? ciągnął, celowo unikając imion. ? W domu jest tylko służba i jego ochroniarz, który wiecznie zalewa się w trupa. Chodzą słuchy, że ten twój sprzedawczyk zabił swoją żonę razem z kochankiem, więc nie musisz się martwić, że będzie świadek. To chyba wszystko. To co, kolejka?

- Te Rubieże są tak cholernie zacofane, że w mało której wsi słyszeli o eksji. A co dopiero o piwie, które nie jest rozcieńczane ich wieśniaczymi szczynami. Ale i tak ty stawiasz ? podniosłem rękę na barmana.

****************************************************************

Patrzyłem w stronę mało wyraźnej, poruszającej się plamy światła. Strażnicy przy głównej bramie zostawili sobie pochodnię, co znacznie ułatwiało mi zadanie. Mogłem się im przyglądać z bezpiecznej odległości, skryty za rzędem krzewów posadzonych przed ogrodzeniem. Czekałem już ponad godzinę na zmianę warty i zaczynałem się zastanawiać, czy aby się nie spóźniłem.

Znalazłem część ogrodzenia, na której między kolejnymi cokołami wił się wzór przedstawiający bardzo cienkie i jadowite węże, jakie widuje się na pustynnych Rubieżach. Wykonane były z ozdobnego, błyszczącego materiału, który udało mi się wyłamać bez większych trudności. Z nudów sprawdziłem jeszcze raz swój ekwipunek. Sztylet leżał sztywno w skórzanym pokrowcu przytwierdzonym mocno do mojego pasa. W moim fachu ważne było, żeby wszystko ściśle do mnie przylegało ? bez brzęku strzał, luźno latającej broni czy charakterystycznego odgłosu przepływającej eksji.

Eksja. Nie przestawała do dziś zadziwiać Dalieńczyków. Tak blisko nas całe wieki, a dopiero kilka lat temu odkryto, że ten rzadki kamienny surowiec, wykorzystywany do tej pory jako ozdoba, ma w sobie niewyobrażalną moc. Okazało się, że przy spalaniu tego emanującego fioletową aurą kamienia dochodzi do uwolnienia olbrzymiej energii, zdolnej napędzać wielkie i złożone maszyny, tworzyć światło z niczego i wprawiać w ruch setki małych trybików.

Szybko sprawdzono jej wpływ na organizm człowieka. Wystarczyło uderzenie jakimkolwiek przedmiotem, przez który przepływała eksja, by zabić postawnego mężczyznę. Szybko odkryto, że przy minimalnym natężeniu spalania w rdzeniu przewodnika da się nim tylko ogłuszyć ofiarę. Na szczęście dla istnienia dziesiątek tysięcy istnień, mało kiedy bronie zasilane tym surowcem były zdolne zabić za jednym zamachem. Po pierwsze, eksji było mało, a ilość potrzebna do osiągnięcia takiej mocy - ogromna. Po drugie, przy tak ogromnej energii oręż często szwankował.

Co ważniejsze, te procesy zachodziły wewnętrznie - bez stłuczeń, zadrapań, sińców. Dało to powody dla kolejnych badań - prób poskromienia tej energii i ukształtowania jej według woli Dalieńczyków. Nie jestem pewien, ile w tym prawdy, ale wystarczy powiedzieć, że krążą już prawdziwe legendy o mistykach, ludziach, którym się to udało. Przez lwią część z nich przewijały się burze ognia, pioruny spadające z jasnego nieba, zamarzanie całych rzek, lewitacje, paraliżowanie ofiar i inne cuda.

Osobiście, tylko raz w życiu miałem styczność z magiem. Kiedy miałem na takowego zlecenie. Nie powiem, srałem w gacie na samą myśl, więc chciałem to zrobić na śpiocha, czysto i bezproblemowo. Szkoda tylko, że pomimo całych podchodów ze skradaniem, odczekiwania po zgaszeniu świateł i zachowania kompletnej ciszy, ledwo zbliżyłem się do jego łóżka, a ten bydlak zerwał się z łóżka.

Jak gdyby nigdy nic popatrzył na mnie, a z jego rąk rozeszła się fala płomieni! Zdążyłem tylko uciec na korytarz, gdzie nie sięgał krąg ognia. Walcząc chwilę z pokusą ucieczki, wpadłem do pokoju, z zamiarem jak najszybszego doskoku do maga z moim wiernym ostrzem w ręku. Jaki zdziwiony byłem, gdy pomimo całej tej adrenaliny wpompowanej w mój organizm, moje mięśnie przebiegły skurcze, czułem ogarniającą drętwotę i znużenie, zwalniając kroku. Po ogniu nie było ani śladu, mimo drewnianej posadzki.

Na moje szczęście najwidoczniej nie był to zbyt doświadczony mag ? może nie wytrzymał takiego natężenia zaklęć, może brak mu było doświadczenia ? wiem tylko, że jego ciało zaczęło się w mgnieniu oka pokrywać lodem od stóp do głów. Resztkami sił doczołgałem się i wbiłem mu mój sztylet prosto w oszronione gardło. Gdy w końcu umarł, patrzyłem dokładnie i nie wierzyłem własnym oczom ? lód znikł, a na dłoniach nie było śladu poparzeń po płomieniach, które we mnie wystrzelił. Moje zdrętwiałe ciało zaczęło błyskawicznie wracać do normy.

Dobrze, że agenci cesarza szybko rozprawili się z eksją usuwając ją ze wszystkich możliwych źródeł. Mówi się, że badania są dalej prowadzone przez cesarskich specjalistów. Ale wszystko to było trochę jak gaszenie podpalonego lasu. Niby ugasiłeś drzewo, ale ogień i tak rozprzestrzenił się na kolejne drzewa, we wszystkie kierunki. Eksja przetrwała i dalej można spotkać zakonspirowane organizacje magów, nielegalne bronie zasilane eksją czy nawet tajemne laboratoria badające jej kolejne zastosowania.

Bogatsi mogli kupować za drogie sumy pierwsze legalne wynalazki opierające się na tej substancji. Gustowne lampki, wielkie machiny budowlane, zdolne przenosić ogromne bloki skalne jeden po drugim, czy kolejne coraz bardziej zwariowane gadżety, jak błyszczące w ciemności zegarki na rękę. Na czarnym rynku niepodzielnie królowały ogłuszacze. Swój kupiłem niedługo po całym tym zamieszaniu z magiem. Rzeczywiście bardzo się przydawał, a po włączeniu w stan gotowości, w kaburze z grubej skóry był prawie niesłyszalny. Idealny dla kogoś takiego jak ja.

Zaraz, zaraz. Poruszenie. Odgłosy zbliżających się kroków. Spojrzałem jeszcze raz w stronę pochodni ? brama była otwarta, a dwaj tędzy strażnicy niknęli w mroku ulicy. Wskoczyłem przez przygotowany wyłom i skulony skierowałem się w stronę bocznego wejścia dla straży, kryjąc się co jakiś czas za większymi drzewami i nasłuchując. Nowa zmiana nie przychodziła. Pewnie zagadali się przy kartach, o ile są na miejscu albo nie śpieszy się im wyściubiać nosa ze swoich domów, daleko od tej dzielnicy bogaczy.

?Szykuje się łatwa robota.? ? Pomyślałem, mknąc w ciemności, schowany za równym rzędem pachnących, ciernistych krzewów.

****************************************************************

Jestem cholernym zawodowcem. Egocentrykiem, narcyzem i samochwałą oczywiście też, ale mimo to zawodowcem. Miałem plany budynku od Andora, a dzięki butom o podeszwie z gładkiej, sztywnej skóry jakiegoś drapieżnika z odległej prowincji nie wydawałem najmniejszego odgłosu. Z planami wiedziałem, którędy najszybciej dostać się do sypialni Hargula, ulokowanej zaraz naprzeciwko szerokich schodów, opasanych barierką z kości argathów ? wielkich, łuskowatych bydlaków, jednego z wielu powodów, dlaczego na Rubieżach kończy się znany nam świat.

Pozostałymi są inne ogromne bestie, jeszcze bardziej zabójcze temperatury i ciągnące się bez końca pustynie. A przynajmniej tak mówią nam kolejni śmiałkowie, którzy uciekli zawczasu z tego piekła.

Przemknąłem nieczynną kuchnią, ominąłem szerokim łukiem skromne pokoje służby i wreszcie pokonałem schody kilkoma susami, najciszej jak potrafiłem, ale też szybko i sprawnie, by nie narażać się na spotkanie spragnionego czy kierującego się do wychodka domownika. Nie lubię takich sytuacji. Zazwyczaj staram się świadków ogłuszyć, ale czasami, gdy widzę jak na widok intruza od razu się taki jeden z drugim gotują do wrzasku, muszę interweniować skuteczniej.

Powoli, ale stanowczo nacisnąłem niespodziewanie lśniącą jak na tak często używany pokój, klamkę. Pedant z tej mojej ofiary.

Wsunąłem się w przygotowaną szczelinę między drzwiami, a framugą. Na tyle małą, by ciszy nocnej nie zakłóciło żadne skrzypnięcie, ale na tyle dużą, bym nie otarł się ekwipunkiem o drzwi. W moim zawodzie trzeba być drobiazgowym. Albo martwym, co kto lubi.

Wkraczając do skąpanego w mroku pokoju, ujrzałem zasunięte, ciężkie zasłony i wielkie łoże z baldachimem. Z jednej strony kotara przy łóżku była rozsunięta, pewnie przygotowana na wstawanie w nocy dla takiego, co to musi o czwartej nad ranem napić wody czy skorzystać z wspaniałej sieci kanalizacyjnej Lindonu. Wysunąłem z pokrowca swój nieodłączny, zakrzywiony sztylet, dzieło najlepszych kowali ze stolicy. Zbliżyłem się do brzegu łóżka, i widząc postać, której spod kołdry wystawała tylko głowa, pewnie przycisnąłem usta dłonią, i szybko ciąłem ofiarę po gardle. Zaraz, zaraz, to co chwyciłem, to nie była ludzka głowa!

?Czy to jakaś poduszka?? ? pomyślałem, zbliżając się jeszcze do pościeli. Usłyszałem za sobą znany mi odgłos przepływającej eksji i odblokowanie kuszy energetycznej. A zaraz po nim drugie, trzecie i czwarte.

- Cholerny postęp technologiczny ? splunąłem, odwracając się z rękami uniesionymi do góry.

9 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Mam pomysł na opowiadanie w innym tonie, ale co zacząłeś, skończ. Żaden ze mnie rysownik, chyba bym Drangira na kolanach musiał błagać, jakbym chciał mieć i rysunki :P

Ale przeczytaj, przeczytaj, bo wydaje mi się, że więcej jak 10, 15 minut nie stracisz, a jestem obiektywnego zdania, że w obecnej wersji jest znacznie lepsze.

Link do komentarza

Doszedłem do wniosku, że Jander wydaje mi się takim... no niby dobry chłopiec, ale potrafi użyć słów "cholernie" i "cholernym" :O

- Myślę, że powinnam panu chyba należycie podziękować - uśmiechnęła się. - W końcu tyle pan dla mnie zrobił.

Dobry tekst :D Już myślałem, że coś się porządnie rozwinie - no i pomyliłem się...

Nazwanie kobiety "Tania" to... brzmi dwuznacznie :laugh: A czy 'Lindon' to odpowiednik Londynu, wiekiego miasta? :P

Źle się czuję, byłem też więc nieco złośliwy xD

Link do komentarza

Owiec -> wręcz przeciwnie, co jak co, ale Jandera nigdy nie miałem kreować na dobrego chłopca. To ktoś, kto chce przeżyć, nieważne jak. Dba tylko o swoich przyjaciół, nikogo więcej. To nie Wiedźmin, i chociaż zacząłem robić notatki, wolę nie drażnić moderatorów. No cóż, odnośnie nazw - opowiadanie ma szczyptę mojego specyficznego humoru. A złośliwy nie jesteś bardziej niż zazwyczaj :P Chociaż mógłbyś mi powiedzieć coś odnośnie stosunku pierwotnej wersji do nowej, skoro obie czytałeś.

A na ciebie, Xardasie czekam :P

Link do komentarza

Miało być krytycznie (ze względu na Twój komentarz i moje samopoczucie dziejsze), więc będzie :wink:

Po pierwsze, to jednak niewiele dodałeś tych dialogów i najczęściej końćzą się one tak, że akcja się urywa (zależy też jak czyetlnik wyobraża sobie ciąg dalszy).

Po drugie, nie zgadza mi się to, że dba tylko o własnych kumpli, choć jak piszesz nie jest charaterem ala Wiedźmin (kupy mi się to nie trzyma).

Ogólnie jednak fajnie, że postacie W KOŃCU coś mówią, bo przez te opisy oczy mnie bolały :D ...

Link do komentarza

Knockers -> A za ile? Nie no, dzięki za miłe słowa, a możesz mi zaufać, że podczas produkcji opowiadania nie ucierpiało ani jedno jądro. Fajnie widzieć, że są jeszcze ludzie na tym forum, którzy przeczytają 8 stron.

Owiec -> Po pierwsze i najważniejsze pisanie to nie są same dialogi. Dodałem pościg, postać Tani (której imię ładnie zinterpretowałeś ^^) czy młodego gońca, sporo zmodyfikowałem. Zauważ, że mało jest utworów, w których dialogi się nie urywają. To nie Big Brother, żeby opisy chodziły za bohaterami aż do krzaków i z powrotem. A tych szykanowanych opisów, to do pierwszych dialogów jest (aż!!!) półtora strony w PDF.

Terminu "Wiedźmin" użyłem w odniesieniu do książki, która wszak słynie z wielu pikantnych opisów (myślę, że nietrudno domyślić się ciągu dalszego tamtej przygody). Jander jest typem, któremu nie przeszkadza wszak zabijanie, a obchodzą go jedynie przyjaciele. Ale w końcu - dokonałbyś charakterystyki takiego Geralta po przeczytaniu pierwszego rozdziału Krwi Elfów? Jak tak, to śmiem twierdzić, że nie wyszłaby bezbłędnie...

... towarzyszu Owcze

Link do komentarza

A więc mój drogi sv3nie, obiecałem że przeczytam, i choć słowa nie zawszę dotrzymuję (zależy jak pasuje xD), to nie mogłem ominąć czegoś takiego.

Tutaj na blogu opowiadanie nie wydaje się długie, ale jest gąszcz liter i kiepsko się czyta, więc postanowiłem przeczytać w, jak to nazwałeś, wygodnym PDFie.

Nie spodziewałem się 8 stron. W zasadzie byłem lekko zaskoczony, ale jak najbardziej pozytywnie.

W zasadzie przeczytałem szybko i było całkiem przyjemnie.

Jest na pewno lepiej w stosunku do wersji poprzedniej, błędów nie ma, tylko raz było zbyt rażące powtórzenie (związane z tym magiem i łóżkiem) oraz literówka w wyrazie "miejsce" (zamieniłeś literki miejscami).

W zasadzie moim zdaniem jest całkiem dobrze, opisy są dobre, nie za długie, ale można się zorientować, dialogi są, postacie się w końcu czuje. W skali szkolnej 5.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...