Skocz do zawartości

Czarna Biblia Pawlaka

  • wpisy
    63
  • komentarzy
    579
  • wyświetleń
    73959

19.10.2010


pavlaq89

656 wyświetleń

Czyli najnormalniej w świecie opowiem jeden dzień z życia pawlaka. A był to dzień bardzo wyjątkowy...

52392817.jpg

Oczekiwanie na tę datę zaczęło się już w maju, kiedy to w przypływie euforii zaklepałem w internetowym sklepie bilety dla siebie i kumpla, którego w życiu na żywo nie widziałem pomimo, że znaliśmy się od ładnych paru lat... Bilety te były przepustką do magicznego świata baśni, powieści, legend oraz ukochanego przeze mnie power metalu - czyli koncertu Blind Guardiana.

Ach, jakim pięknym był ten poranek, obserwowany z okna pociągu, którym jechałem wraz ze starym (a jednak młodszym o miesiąc) przyjacielem, rozmawiając z rozrzewnieniem o dawnych czasach, kiedy to poznawaliśmy pierwsze erpegi, odkrywaliśmy muzykę i zaczęliśmy kształtować siebie takich, na jakich teraz spogląda reszta świata. Gardła zaczęły nas piec od nieustannej paplaniny, więc wspomożeni mocą czarnego halls'a ruszyliśmy w podbój stołecznej betonowej dżungli... 

Na nieprzyjaznym dla przyjezdnych dworcu podszedł do mnie pewien poważny jegomość i powitawszy mnie wymownym "dzińdybry" przyłączył się do gawędy o wszystkim i niczym zarazem. Poznałem więc osobiście owego jegomościa, Ramzesem trzynastym zwanego, a potem na scenę wkroczył wcześniej wspominany kolega znany jedynie z internetu. Tańcom godowym i uściskom nie było końca - zupełnie jakbyśmy przeżywali długą rozłąkę, niźli spotykali się pierwszy raz w życiu. 

Do imprezy mieliśmy dobre sześć godzin, które spożytkowaliśmy na zwiedzaniu miasta. Zawitaliśmy między innymi w miejsce, gdzie stał krzyż oraz pan na wysokim słupie. Po drodze spotkaliśmy kilka ciekawych dziwów, które udokumentowaliśmy zdjęciami (KLIK oraz KLIK). Po kilku godzinach szlajania się po mieście przyciśnięci głodem zawinęliśmy do restauracji z sieci Burdel King, gdzie posililiśmy się kilkoma kanapkami z gumy i oleju. Cały czas rozmawiając o głodujących dzieciach w Afryce. Albo o tym jak atak na WTC powiódłby się za pomocą jednego samolotu, z okien którego terroryści rzucaliby jajkami w drugą wieżę. W drodze do Stodoły, która to droga mijała w nieustającej nerdowskiej dyskusji, nie zauważyliśmy nawet kiedy... zabłądziliśmy! Kumpel bowiem orientacją w terenie dorównywał pewnemu zielonowłosemu samurajowi, który potrafił zgubić się w toalecie. Całe szczęście Ramcio wykazał się umiejętnością identyfikacji tubylca, przez co każdy, kogo zapytał o drogę, wiedział gdzie jesteśmy i jak mamy dojść na miejsce przeznaczenia. A tam czekała na nas już spora kolejeczka czarno przywdzianego ludu...  

Która posuwała się raczej żwawo, a bilety były kasowane z prędkością huaraganu. Strażnicy przy wejściu sprawdzali każdego (przynajmniej w teorii, bo czasem zdarzyli się tacy, których to ominęło), głównie po to, aby nikt nie wniósł niebezpiecznych przedmiotów, ani... picia i prowiantu! Wyobraźcie sobie miny biedaków z drugiego krańca Polski, którzy zostali pozbawieni kanapek, parówek, zupek chińskich i wody mineralnej w środku nocy. Na stosie "zarekwirowanych" przedmiotów widziałem też słoiczek tabletek na astmę. Całe szczęście moich kanapek ani lekarstw na żołądek nie ruszyli, za to pożegnałem się z wodą. Gdybym o tym wiedział wcześniej, wypiłbym całą butelkę przed wejściem, bo dwie godziny później zdychałem z pragnienia. Wewnątrz klubu szatnia była obowiązkowa (i oczywiście płatna), co krok kij z piwem, na które tylko popatrzeliśmy, bo drogie było niemożebnie. Sama sala również nie prezentowała się nadzwyczajnie. Nie dość, że było tam strasznie ciasno, sufit był nisko, a o czymś takim jak klimatyzacja można było pomarzyć - całe szczęście powietrze przez szyby dostarczały nam wentylatory, bo inaczej udusilibyśmy się tam zanim zespół wyszedłby na scenę. 

Co miało rychło nastąpić, bo jakiś czas wcześniej doszła nas wiadomość, że jeden z zespołów supportujących nie pojechał w trasę. Zatem bez zbędnego owijania w bawełnę zaczął grać Steelwing - szwedzcy hairmetalowcy. Zagrali pięć żwawych (ale zalatujących parafiną) piosenek, wokalista pochwalił się kolczykiem w sutku i zapowiedział Blind Guardianów - nikt nie prosił o bis, publika jako tako się rozgrzała. Następne 20 minut przerwy technicznej minęło w nerwowym wyczekiwaniu i gorączkowym zajmowaniu dogodnych miejsc. Pogowcy i tak wbili się najbardziej do przodu, więc unikając ścisku, ulokowaliśmy się jakieś 4 metry od barierki. W międzyczasie z głośników leciały jakieś zapełniające piosenki (na tyle cicho, że można było rozmawiać). Po którejś z kolei zniecierpliwiony lud zaczął się domagać wyjścia bardów. Głośne skandowanie "GUARDIAN! GUARDIAN!" ucichało, kiedy z głośników wydobył się kolejny kawałek na poczekanie. I tak jeszcze kilka razy... 

... aż do momentu, kiedy zgasły światła. Wraz z ciemnością nastało szaleństwo: krzyki, oklaski, skandowanie i jeszcze więcej krzyku. Symfoniczny wstęp do Sacred Worlds przytłumił nieco publikę, jednak do czasu, kiedy na scenie ujrzeliśmy Hansiego. Pierwsze takty piosenki tonęły w naszym krzyku. Zaczęło się. To na tę chwilę czekaliśmy tak długo. To właśnie dla tej chwili się spotkaliśmy, jadąc setki kilometrów... Coś wspaniałego. Majestatyczna melodia umiarkowanym rytmem wsiąkała do naszych uszu, serc i umysłów. Każda nuta, każdy dźwięk odbijał się w naszych głowach, przeszywała ciało na wylot. Stopa perkusji bębniła w naszych rozgorzałych płucach. Włosy na całym ciele stawały dęba, głowy same uginały się do wszechogarniającego rytmu. Ręce wystrzeliwały w górę, a gardła wtórowały władcom sceny z całych sił. Kiedy piosenka dobiegała końca, orkiestra powoli kołysała nas do snu, przenosząc do świata marzeń, dziwów i magii. Tak oto przeszliśmy na drugą stronę lustra.

Na powitanie wybuchliśmy nieziemskim jazgotem tysiąca mord, spragnionych muzyki jak powietrza. ?GUARDIAN! GUARDIAN!? darliśmy się niczym jeden mąż, klaszcząc z całej siły aż ręce zaczęły boleć. Ciągnęliśmy to ładne pół minuty i z pewnością ciągnęlibyśmy dalej, gdyby Hansi nie zapowiedział kolejnej piosenki. Powitał nas śmiercią. 

- Welcome to??

- Dying!

- Welcome to??

- DYING!!!

Rozbrzmiało Welcome to dying, a my skakaliśmy i machaliśmy czuprynami. Energia płynąca ze sceny rozsadzała nas od środka. Fale potężnych riffów uderzały jedna po drugiej, a melodia refrenu płynęła z naszych ust, łącząc się z instrumentami. Zakończenie piosenki przyniosło ze sobą kolejne gorące owacje. 

Kolejna mocna piosenka, Born in a Mourning Hall, jeszcze bardziej porwała publiczność. Jak zwykle wszyscy bez wyjątku pomagali Hansiemu śpiewać refren, tworząc potężny chór. Żywioł pod sceną odwzorowywał żywioł na scenie ?wszyscy byli wchłonięci w wir muzyki. 

Głośne ?GUARDIAN! GUARDIAN!? na powrót rozgorzało po zakończeniu kawałka. Hansi zapowiedział piosenkę o zdradzie i Noldorach, czyli stały element każdego koncertu ? Nightfall. Melodia porwała publiczność prosto do Śródziemia. Jednak wtedy nie wiedzieliśmy, co ma jeszcze nastąpić?

Zespół uraczył nas doskonałym Fly, który z każdego wymusza rytmiczne oklaski. Szaleństwa nie było końca. Naszym zwyczajem po piosence rozpętaliśmy istną nawałnicę owacji, co bardzo ucieszyło bardów. Więcej, byli zachwyceni i zdumieni naszą reakcją ? co i rusz kłaniali się, rozkładali ręce, machali, a z twarzy nie znikał im szczery uśmiech szczęścia i satysfakcji. Hansi dla rozluźnienia opowiadał jak to im podoba się w Polsce, jak to skosztowali naszą ?kiełbasę?,?bigos?, ?piwo?, a przede wszystkim jak bardzo nas polubili od poprzedniego występu w Płocku. Podejrzewam, że spodziewali się ciepłego przyjęcia w Warszawie, ale chyba przeszliśmy wszystkie ich oczekiwania. Wyraźnie daliśmy im do zrozumienia, jak mocno ich lubimy i jakich oddanych fanów mają w naszym kraju. Pomiędzy Time Stands Still i rzadkim The Quest For Tanelorn okazało się, że basista, Oliver, akurat obchodził urodziny. Kiedy tylko Hansi to ogłosił, od publiczności poleciała głośna i długa wiązanka wszystkich możliwych piosenek urodzinowych - zupełnie jak na weselu >A<. Solenizant nie posiadał się ze szczęścia - napełniliśmy go sporą dawką pozytywnej energii, bo później zamiast kryć się z tyłu w cieniu, jak zwykł robić grając na koncertach, wychodził na przód sceny i bardziej śmiało uczestniczył w występie, a twarz miał roześmianą od ucha do ucha.

Następną piosenką miało być Goodbye My Friend, jednak ludzie zaczęli krzyczeć "MAJESTY! MAJESTY!". Hansi zamienił słówko z gitarzystą, Andre, i powiedział, że nie mieli grać tej piosenki, ale chyba nie mają wyboru. Przy okazji dodał, że już dawno nie widział Andre w tak dobrym humorze, na co publiczność zareagowała głośno skandując jego imię (niektórzy wołali "Andrzej!" >.<"). Zmusiliśmy go żeby odezwał się do mikrofonu, czego nigdy nie robi. I tym sposobem BG zmienili dla nas repertuar i zagrali Majesty, a Hansi w pewnym momencie zapomniał tekstu, co rozbawiło wszystkich jeszcze bardziej.

Dalsza część koncertu przemijała w równie dobrej, serdecznej atmosferze. Bardowie ukołysali nas z The Past And Future Secret, uraczyli rzadko granym genialnym Turn The Page, po którym nadszedł szybki Tanelorn.

Wykonanie było perfekcyjne, solówki zagrane z dokładnością co do nuty, a Hansi znakomicie wyciągał wyższe tony. Jak zwykle po każdej piosence hałasowaliśmy ze wszystkich sił i skandowaliśmy głośno "GUARDIAN! GUARDIAN!". Ja śpiewałem od początku do końca każdego kawałka, robiąc chór z resztą publiczności, ale już przy piątej piosence miałem doszczętnie zdarte gardło. Cały czas bez skutku powtarzałem sobie: "następną piosenkę będę stał cicho", ale adrenalina brała górę i darłem się dalej jak leciało.

Kiedy skończyło się Imaginations From The Other Side, a zespół zszedł ze sceny, publiczność bez przerwy nawoływała. Setki gardeł darły się do rytmu setek klaszczących rąk, a setki ciężkich buciorów waliły w drewniane płyty podłogi, tworząc istny tajfun połączony z trzęsieniem ziemi. Takie coś musiało być słyszane za kulisami, bo bis zaczął się dźwiękiem skrzypiec, fletów i bębenków, czyli niesamowitym Wheel Of Time. Ta piosenka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, kiedy po raz pierwszy przesłuchałem najnowszą płytę, ale na żywo po prostu nas zmiażdżyła. Ludzie stali zafascynowani z rozdziawionymi ustami. Tego nie da się opisać.

Następna piosenka była kulminacją całego występu. Dla niektórych był to wystarczający powód, żeby w ogóle pojechać na ten koncert. Żeby doświadczyć tych kilku magicznych chwil. Żeby zaśpiewać sztandarową piosenkę Guardianów - Bard's Song. Bo na ich koncerty bynajmniej nie idzie się aby jedynie słuchać. My również jesteśmy bardami, którzy uczestniczą w zgromadzeniu. Dlatego niezależnie jak nasze losy się potoczą, jakimi drogami się rozejdziemy, kiedy dane będzie nam się spotkać ponownie, zawsze będziemy pamiętać te magiczne piosenki. Zawsze pozostaną w naszych myślach i naszych snach, zawsze będą w naszych umysłach. Te piosenki o hobbitach, krasnoludach, ludziach i elfach przyjdą, kiedy zamkniesz oczy. Też możesz je zobaczyć...

Już drugi raz śpiewałem piosenkę bardów i nadal magia tego utworu mnie zadziwia. Czuć jest tę namacalną więź, łączącą zespół i ludzi, śpiewających jednym głosem. Dałbym wiele, żeby znów tego doświadczyć. Tymczasem na wykonanie czekał kultowy hymn, którego również nie mogło zabraknąć na żadnym koncercie. Mowa o Valhalli, która od zarania dziejów jest stałym punktem występów Guardianów. Prosta, rzekłbym prymitywna, piosenka z chwytliwym refrenem przyjęła się nadzwyczaj dobrze i jest uwielbiana przez publiczność. Bez wyjątku tym razem była śpiewana zdartymi, ale nadal niesłabnącymi głosami.

Chłodne powietrze owiewało mój spocony kark, czułem jak moje mokre włosy uderzały mi w twarz, nogi uginały się coraz częściej, ręce ledwo unosiły się ponad głowę, gardło piekło, mięśnie szyi zesztywniały kompletnie a usta wyschły na wiór. Wiedziałem, że to już koniec. Koncert dobiegał swego czasu, kiedy to miała rozbrzmieć ostatnia piosenka - Mirror Mirror. Nie tylko ja byłem tego świadom i wraz z innymi skandowałem "MIRROR MIRROR!", przełykając gorzką gulę żalu. Na twarzach muzyków wymalowało się zdziwienie "już wiedzą że to konieć? chcą ostatniej piosenki?" i wtedy Hansi zrobił jeden ruch, który w ułamku sekundy uciszył wszelkie głosy, a kiedy wszystkie oczy skierowane były w jego stronę, ogłosił rzecz niebywałą: "We'll play one extra". Publika oszalała z radości - zechcieli zagrać piosenkę, której tak nam brakowało - Władcę Pierścieni! Kumpel obok mnie nieomal nie wyskoczył ze skóry.

Po tym byliśmy już przygotowani na Mirror Mirror i koniec tego cudownego wieczoru. Nuty tej pełnej optymizmu i nadziei piosenki nadal rozbrzmiewają w mojej głowie. Jeszcze kiedyś się na pewno zobaczymy, nawet jeśli miałoby to być wybrzeże Valinoru...

8 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...