Wykaz gier epickich
Gry epickie dla mnie, czyli produkcje, po których jedną z pierwszych myśli było 'OMG', 'ocb', 'JUŻ?!' bądź też głębokie, pełne (za)dumy westchnienie. [Kolejność dowolna]
Fahrenheit
Lucas Kane w toalecie przydrożnej kafeterii zabija przypadkowego człowieka w zupełnie nieprzypadkowy sposób, który sugeruje, iż jest on sadystycznym lekarzem, powodując powolną, bolesną śmierć. Ale to nie on zabił. Jak to, pomyśli gracz, on, a nie on? Brzmi tajemniczo? I o to chodzi - fabuła jest jednym z najmocniejszych punktów produkcji. Z równym powodzeniem można by grę nazwać interaktywnym filmem, w którym nasze decyzje wpływają na przebieg rozgrywki. Grafika na dzisiejsze standardy nie jest już najwyższych lotów, za to nie powoduje jakiegoś straszliwego grymasu i okaleczenia zmysłu wzroku. Udźwiękowienie - zwłaszcza muzyka - idealnie wpisuje się w pseudofantastyczny, mroczny klimat produkcji. Jest to jedna z tych pozycji, przez które mam awersję do exclusivów konsolowych - konkretnie przez jej duchowego spadkobiercę, Heavy Rain. Jeśli miałbym w całym moim życiu zagrać w jedną, jedyną przygodówkę, to definitywnie byłby to Fahrenheit.
Devil May Cry 4
Jedna z gier, których nie trzeba przedstawiać. Dante wkurzył Nero i jego pobratymców, więc ten idzie dorwać Syna Spardy. A co na jaw wyjdzie podczas tej podróży, to już zupełnie inna gadka. Gra produkcji japońskiej. Produkcje z Kraju Wschodzącego Słońca lubię szczególnie. Ogólne zamierzenie - jeden bohater z nadludzkimi umiejętnościami, dziesiątki przeciwników i miód wręcz wypływający z ekranu. Tak samo fabuła - o ile wiele naprawdę ciekawych, nierzadko sławnych książek przeczytałem, o tyle wciąż uważam, że Japończycy wyobraźnię mają tak niesamowitą, że żaden Europejczyk ni Amerykanin nie jest w stanie im dorównać. Pozycja zwłaszcza dla fanów japońskich slasherów, ale jeśli ktoś się wciągnie, to już koniec. Gra, której zakończenie zwieńczone zostało westchnięciem radości. Piękna pozycja, nie tylko pod względem graficznym i dźwiękowym.
Splinter Cell: Conviction
Gra nie otrzymała przesadnie dobrych recenzji od Redakcji, co nie zmieniło faktu, iż oczekiwałem na tę grę od momentu zakończenia Double Agent i w chwili, gdy tylko się ukazała, kupiłem ją w ciemno. I nie zawiodłem się. Nie oczekiwałem powrotu do korzeni, oczekiwałem brutalnej zemsty Sama Fishera, agenta Trzeciego Eszelonu i dostałem ją, ukazanej w pięknym stylu. Oczekiwałem efektownej strzelaniny i ją otrzymałem. Gra nie jest zbyt głęboka, jednak satysfakcjonująca. Zakończenie daje do myślenia i, oczywiście, zostawia otwartą furtkę do kontynuacji, którą robi ktoś, kto na grach się zna. Cokolwiek będzie w kolejnym Splinter Cell, ktokolwiek będzie jego bohaterem, ja go kupuję.
Call of Juarez: Więzy Krwi
Prequel Call of Juarez, ukazujący perypetie trzech braci i wydarzenia, które były punktem wyjścia jedynki. Sama rozgrywka to po prostu bardzo satysfakcjonująca strzelanina, jednak z głębszym przesłaniem. Czy naprawdę to fortuna jest najważniejsza w życiu? Czy dziewczyna jest ważniejsza od braterskich więzi? Zakończenie z gatunku tych, przy których zaciska się zęby. Świetna rzecz, ładna grafika, świetna, wpisująca się w klimat muzyka i fabularna głębia, w której można się utopić. Polecam każdemu fanowi strzelanin i westernów. Howgh!
Seria Assassin's Creed
Ludzie psioczą na fabułę, a mi się ona podoba. Fakt, nagle ucięta historia może trochę wkurzyć i przyprawić o niedosyt, ale rozwój wypadków jest co najmniej ciekawy. Głównym bohaterem całej serii jest właściwie niejaki Desmond Miles, potomek legendarnych Asasynów. Bohaterowie, z którymi spędzamy większość czasu, to jego przodkowie, wydobyci Animusem na wierzch przez genetyczną pamięć mężczyzny. Odwieczna wojna między Templariuszami i Asasynami wciąga gracza i powoduje wypieki na twarzy. O ile pierwsza część jest powtarzalna - to powie każdy, nawet mnie o mało to nie zniechęciło - o tyle druga już tego błędu się ustrzegła i jest to zgrabnie powiązana historia. Umiejętności zabójców dają poczucie siły. I ponownie zazdroszczę graczom konsolowym, którzy w Brotherhood zagrają kilka miesięcy przede mną.
Swoją drogą, też uważacie, że Desmond fajniej obchodzi się z ukrytym ostrzem niż Altair i Ezio razem wzięci?
Seria Ninja Gaiden
Wyjątek potwierdzający regułę. Właściwie jedyne gry, w które mam możliwość swobodnie grać na szwagrowej konsoli, bo są właśnie na Xboxa 360. Co nie zmienia faktu, że wcale nie obraziłbym się, gdyby zrobić z nich konwersję jak z Devil May Cry. Jak to produkcja japońska, gra jest świetna i jednocześnie piekielnie trudna. Kilkakrotnie w podczas walki z bossami miałem zamiar cisnąć padem o podłogę, z finalnym bossem NG2 męczyłem się dobre trzy godziny, aż dziada jakimś fartem ubiłem. W każdym razie, perypetie Ryu Hayabusy to jeden z najlepiej wspominanych przeze mnie kawałków fabuł gier. Masakra w najpiękniejszej postaci, równie płynnej, co w DMC4. Powód, dla którego Ninja stali się jednymi z moich ulubionych bohaterów ever. Tutaj z kolei zazdroszczę posiadaczom PS3 wersji Sigma, w których jest opcja kooperacji oraz planuję zdobycie Dual Screen, by zabrać się za Ninja Gaiden Dragon Sword. Zakończenia typu 'No i tak ma, k, być!' Do tej pozycji dopisać można jeszcze Dead or Alive, dziejące się w tej samej rzeczywistości. Przez tę bijatykę tak przyzwyczaiłem się do płynnej walki Hand2Hand, że nie spodobał mi się Street Fighter 4.
BONUS:
Seria FEAR
Horror najwyższych lotów i jedna z najlepszych strzelanin, w jakie grałem. No, bo kto nie lubi słodziutkiej, ośmioletniej/szesnastoletniej dziewczyny w czerwonym wdzianku/bez wdzianka i z czarnymi, przykrywającymi twarz włosami? =] Mimo, iż fabuła nie wydaje się najwyższych lotów, detale i smaczki w niej umieszczone nie pozwalają przestać o niej myśleć. Jedynce nie można wiele zarzucić, może prócz powtarzalności poziomów, z kolei dwójka nie straszyła tak, jak jedynka (chociaż i tak udawało mi się na krześle skakać, gdy jakiś potwór wyskakiwał mi zza drzwi). Mimo to, gdy najpierw przeszedłem jedynkę, nie mogłem uwierzyć w zakończenie, które zresztą zrealizowano doskonale, otwierając furtkę do kontynuacji, a zakończenie dwójki zadziwiło i nieco sfrustrowało.
Polubiłem Bakera i porucznik Stokes. Momentalnie znienawidziłem Aristide.
Polecam każdemu, kto lubi strzelać i nie boi się - nomen omen - bać. Z niecierpliwością oczekuję na trójkę.
Siedem pozycji, każda dla mnie świetna w każdym calu. Aż ma się ochotę sprawdzić, jak Hayabusa i Ezio Auditore poradziliby sobie ze współczesną armią klonów i Almą, czy bracia McCall wyszliby z pojedynku z Samem Fisherem żywi i jak poradziliby sobie Dante i Nero w Fahrenheitowym uniwersum. Dla mnie te pozycje są niesamowite, zawsze będą miały swoje miejsce na półeczce z wybitnymi dziełami. Dla mnie te produkcje można opisać jednym słowem.
Epickie.
14 komentarzy
Rekomendowane komentarze