Skocz do zawartości

Czarna Biblia Pawlaka

  • wpisy
    63
  • komentarzy
    579
  • wyświetleń
    73960

No i masz panie efekt


pavlaq89

755 wyświetleń

  Teraz będzie trochę rozwolnie.... luźno, wakacyjnie. Historia zaczyna się pewnej soboty, kiedy to opuszczając Bydgoszcz popełniłem małą pomyłkę...

Jak zwykle wszystkie okoliczności zbiegły się dokładnie tak, żeby poprzestawiać mi szyki. Zostałem oddelegowany z domu z nadwyżką funduszy, co od samego początku wydawało mi się strasznie podejrzane (jechałem bowiem na niecały dzień). Równie dziwny wydawał mi się fakt, że tydzień wcześniej nie wydałem ani grosza na mangowym konwencie, na którym stoły uginały się od wszelkiego rodzaju dóbr. Po całej eskapadzie ruszyłem na PKS załatwić sobie bilet na godzinę 18:00. W tym momencie moja podświadomość już chichotała w zakamarkach pustej czaszki, ponieważ okazało się, że w soboty to połączenie nie kursuje. Ogólnie rzecz biorąc byłem gotów do powrotu tak wcześnie, bo nie wybraliśmy się z ekipą nad jezioro (jak się potem okazało, rozpętał się tam pożar i relaksowalibyśmy się w atmosferze spalenizny i wybuchających samochodów). Dlatego też musiałem czekać dodatkowe 20 minut. Postanowiłem zrobić coś z taką kupą czasu, do osiemnastej nieco brakowało, i przeszedłem się do pobliskiego centrum handlowego na kanapkę z Burdelkinga. Potem mimochodem ruszyłem pogapić się na półki w Zaturnie. Zaczęło się od muzyki i poprzez gry na playstation zawędrowałem do gier na blaszaki. Los chciał, że doszedłem do samiuśkiego końca półki, gdzie stał on... Pocieranie oczu nic nie dało. Szczypanie się w policzek ani wywracanie gał do wewnątrz również. W tym momencie całkowicie zgłupiałem. Całe szczęście nieopodal stał pan z obsługi, który rozwiał moje wszelkie wątpliwości.

- Yyy, przepraszam, czy to kosztuje tyle ile widzę, że kosztuje?

- Tak, to tyle kosztuje.

Oczywiście na półce stał
MASS EFFECT 2
z wielką, czerwoną nalepką, oznajamiającą, że
I-EJ
chce za niego jedynie
39 zł
. W tym momencie odezwał się rozsądek:
nie ma co się podniecać, bo najpierw przydałoby się mieć jedynkę
, ale jednocześnie poczułem, że moja ręka natrafiła w kieszeni na sztywne zwitki papieru...

I tak oto biedny pawlak stał się nagle w posiadaniu dwóch części Massz Effekta... 

Dzisiaj lista płac drugiej części gry zawędrowała w górę ekranu. Końca dobiegło ratowanie galaktyki (a raczej niewielkie opóźnienie jej unicestwienia), a mną miotają różne uczucia. ME najwyraźniej jest stworzony właśnie w tym celu. Ale przyjmując ton głosu elkora najpierw przejdę do kwestii technicznych, zwłaszcza do kluczowego w tym przypadku gameplayu.  

Czyli po kolei - to, co nie podobało mi się w jedynce, to szczegóły, na które wścibski pawlak zwraca uwagę. Najmniej z całej gry lubiłem eksplorowanie planet pojazdem Mako. Łazik wlókł się niemożebnie, miał słabe bronie i sterowało się nim tragicznie. Cały tryb eksploracji planety jest moim zdaniem po prostu zbędny. Ile przecież można badać pustkowia? Zdziwilibyście się, bo tak upływa nam większość czasu gry. Na planetach, które szło zwiedzać, jedyne co wyrastało ponad poziom gruntu, były wraki, złoża surowców i rachityczne zabudowania baz i ośrodków badawczych. Woda? Obce formy życia? Wysoka roślinność? Zapomnij! Organizmy żywe na wolnych planetach ograniczają się do glonów i porostów, które orze się kołami. Czasami zdarzają się robale, idiotycznie nazwane 'miażdżypaszczami', które, zdaje się, potrafią podróżować w przestrzeni kosmicznej z prędkością światła i żywią się piachem, bo spotykamy je nawet w światach bez atmosfery. A nieprzyjazne życiu światy są bogato usłane... górami. Strome granie skutecznie ograniczają manewrowość i trzeba się nieco napocić, żeby dostać się w jakieś trudno dostępne miejsce naszym łazikiem-pierdzikiem. A najcenniejsze rzeczy leżą właśnie w takich miejscach. Najdziwniejsze jest to, jak z całej planety można wybrać kilometr kwadratowy, na którym szczęśliwym trafem znajdzie się kilka złóż rzadkich pierwiastków, artefakt zaginionej rasy, wrak obcego statku, satelity oraz miejsce, powiązane z jakąś mało istotną misją poboczną. Które to misje, przyznać trzeba, gryzą glebę. Większość z nich polega na zwiedzeniu budynku (każdy jest zbudowane na jeden z kilku identycznych wzorów) i wyrżnięcia wszystkiego po drodze, ewentualnie kliknięcia kilku terminali żeby dowiedzieć się co się stało oraz co i z jakiej racji właśnie wyrżnęliśmy.

  Kolejnym mankamentem jest sam wygląd planet. Na mapie galaktyki wszystko prezentuje się fajnie, mgławice są po części oryginalnymi zdjęciami, wizerunki planet też są niczego sobie. Ale kiedy już na jakiejś wylądujesz, to masz przed sobą brzydkie jałowe pustkowie. Mało tego, patrząc w niebo można doznać małego szoku - na nieboskłonach dwóch różnych planet widzimy bowiem... tarczę Marsa. Perfidnie zerżniętą, jedynie odwróconą bądź odbitą. Tak samo większe gwiazdy - w układzie binarnym widać, że obydwa słońca są tym samym zdjęciem, bo nawet plamy mają identycznie rozłożone. Jak już przy gwiazdach jesteśmy to najbardziej zawiódł mnie błękitny nadolbrzym. Zajmował ponad połowę powierzchni nieba i prezentował sobą niesamowity widok, tyle że fałszywy. Gwiazdy tego typu mają to do siebie, że świecą
dziesiątki tysięcy razy
jaśniej niż nasze słońce. Spróbuj spojrzeć w niebo na naszą żarówkę (bo tak wypada w porównaniu z błękitnym nadolbrzymem) to będziesz wiedzieć o co mi chodzi.

  Kolejną sprawą są minigierki, a raczej minigierka, bo wszystko, od hackowania poprzez rozbrajanie do identyfikacji robimy za pomocą tej samej, wtórnej do bólu sekwencji. W pewnym momencie odechciało mi się zbierać dodatkowe surowce i bronie z zamkniętych pojemników (do tego dochodzi fakt, że otwierać/hackować mogłeś dopiero jeżeli miałeś przy sobie specjalistę w elektronice/rozszyfrowywaniu). A ekwipunek też pozostawiał wiele do życzenia. Pomijając fakt, że była to najzwyczajniejsza, konsolowa lista przedmiotów, to nigdy nie dało się jej posortować i sprzedając przedmioty w sklepie nie do końca wiedziałem ile sztuk mam w plecaku, a był on ograniczony do 150 miejsc. Do tego dochodzi bzdurne 'zróżnicowanie' przedmiotów, które różniły się tylko... kolorem. A nawet jeśli miały inne statystyki, to mogły być po prostu egzemplarzami innego poziomu, ale tego samego modelu. I tak kasa w grze leciała ciurkiem, aż licznik zablokował mi się na samych dziewiątkach, co w połowie rozgrywki starczyło na sprzęt z najwyższej półki dla całej drużynki.

  Co do postaci - nie podobał mi się Kaidan. Był nieciekawy, bezbarwny i nudny. Nigdy nie brałem go na misje, a kto grał ten wie jaki los go spotkał. Tak samo nie podobała mi się defaultowa
, bo twarzą tego nie nazwę. Całe szczęście, że dało się to naprawić i mój Volken wyglądał bardziej ludzko. Samo nazwisko to zalatuje parafiną i
.

  Graficznie jedynka prezentowała się fajnie, ale na moim archaicznym kompie (z jednordzeniowym prockiem) rzadko kiedy wyciągała więcej niż 18fps. A poniżej standardu Obliviona grać nie będę, zwłaszcza, że ME w gruncie rzeczy prezentował głównie zamknięte pomieszczenia (oraz najdłuższe windy we wszechświecie). Ogólnie rzecz biorąc to świat Mass Effecta był bardzo mały i ciasny. Kilka planet w kilku układach w kilku gromadach. I tyle, bo w przypadku większości światów (w tym naszej Ziemi) interakcja kończyła się na przeczytaniu opisu planety, ewentualnie zbadaniu jej z orbity jednym kliknięciem. Nie czułem się jak malutkie ziarnko piasku w olbrzymim wszechświecie, co przytłaczało mnie w Homeworldzie czy X3. Nie czułem kosmosu, tylko sztuczne węzły skromnych lokacji. Dlaczego nie wykorzystano potencjału grawitacji? Na przykład lądowanie na planecie o 1,5-krotnie większym przyciąganiu - walka na jej powierzchni byłaby nie lada przeżyciem. A co z nieważkością? Co ze spacerami w otwartej przestrzeni, naprawiając poszycie statku, albo penetrując wraki bądź asteroidy? A co z błądzeniem w próżni? Do dziś tkwi mi w pamięci moment z FFVIII, kiedy ratowaliśmy Rinoę, dryfującą w dal. Co do łazika wspomnę, że Mako zachowuje się dokładnie tak samo na planecie (o nieco większej grawitacji niż ziemska), jak i na zaledwie 22-kilometrowym kawałku kosmicznego kamlota.

  Dlaczego tak się rozpisałem o takich, dla niektórych mało istotnych, rzeczach? Bo boli mnie, że ta gra nie jest idealna, a zasługuje na to. Nie zasługuje na dobre noty, nie zasługuje na uznanie, a powinna. Dlaczego więc powinna być idealna, pozbawiona jakichkolwiek błędów i pomyłek? Ponieważ jest jedynym w swoim rodzaju przeżyciem. Pomijając fakt, że to strzelanka, która udaje RPG, że ma do bólu schematyczne dialogi, pomijając nawet patetyczną, wyniosłą atmosferę kosmicznej krucjaty, ma to coś, co powoduje, że graczowi los galaktyki i żyjących w nim osób nie jest obojętny.

  Szepart nie dowcipkuje - jest albo wyniosłym obrońcą prawa i moralności, albo zimnym sukinsynem, chociaż jakby się postarać może być i tym i tym, cierpiąc na rozdwojenie jaźni. To, co czyni kapitana, to jego statek i załoga. A dorównują oni tym z One Piece (co - mówiąc niewtajemniczonym - jest komplementem ostatecznym). Najbardziej polubiłem Garrusa oraz Wreksa - właśnie z takimi przyjaciółmi mógłbym być zrzucony we wnętrzu bazy wroga, po której podłodze pełzają jadowite węże, a zasadzki ustawiane są jedne na drugich. Polubiłem też... nie, to coś więcej niż zwykła przyjaźń - Tali Zorah jest jedną z najbardziej niesamowitych dziewczyn w historii gier komputerowych. Emanuje
, pomimo, że nawet nie wiadomo jakiego koloru są jej oczy.
quarianka mówi tak miłym głosem (pani Lizy Sroki), że chciałoby się słuchać jej gadki na okrągło. Jej dziwny, obcy (żeby nie było wątpliwości -
angielski
) akcent tylko podkreśla nietypową osobowość. Niestety, wątek romantyczny nie jest niczym szczególnym (kto grał chociażby w Jade Empire, ten wie), a wybór mamy niezbyt ciekawy.

talizorah.jpg

  Fabuła, pomimo, że krótka, jest całkiem niezła i wciągająca. Finał każe nam sądzić, że to dopiero początek większej kabały, w którą wpakował się nasz protagonista. Już na pierwszy rzut oka widać, że misje fabularne (jak i te związane z towarzyszami) są bardziej starannie przygotowane niż standardowe przynieś/zabij/pozamiataj. Vemire daje graczowi niezłego kopa w tyłek, rażąc intensywnością, a Ilos rozpościera mistyczny klimat. W obydwóch przypadkach swój udział w budowaniu nastroju ma muzyka, która jest doskonale skomponowana i wpada w ucho przy każdej nadarzającej się okazji. 

  No dobra, skopawszy blady tyłek pewnemu jegomościowi, obejrzawszy końcowe scenki z wybuchającymi rzeczami, wsłuchawszy się w ładną piosenkę przy napisach końcowych, zabrałem się od razu za drugi odcinek. Tak, odcinek, ponieważ jedynka zajęła mi zaledwie 30 godzin, z czego 3/4 tego czasu rozbijałem się łazikiem po piaskach pustkowi. I już podczas instalacji gra wypięła się na mnie, bo nigdzie nie było opcji zmiany wersji językowej, a polskich głosów słuchać nie miałem zamiaru. Więc musiałem pobawić się w podmienianie nazw plików, żeby uzyskać normalne, kinowe, spolszczenie. Samo tłumaczenie złe nie jest, ale kiedy człowiek słyszy tysiącpińcsetny raz te same, mówiące bez przekonania głosy, to aż się niedobrze robi. Tak więc przebrnąwszy przez instalację i odkopawszy sejwa z pierwszej części, byłem gotów do gry.

  Zaczęło się niewinnie, bo

ZNISZCZENIEM NORMANDII I ŚMIERCIĄ SZEPARTA

, a przedstawienie wgniotło mnie w fotel tak głęboko, że mój zadek wystawał z drugiej strony oparcia. Potem budzimy się na stole operacyjnym i dochodzimy do wniosku, że to nie jest ten sam Masz Efekt, który znamy. Broń nagle zaczęła potrzebować amunicji (a raczej chłodziwa) i celuje się z niej tak jakoś podejrzanie lepiej. Karta postaci ma mniej statystyk, zniknął ekran ekwipunku... WHAT THE...? Strzelanka, oto co jest grane. Cieszy mnie, że ME2 przestał silić się na udawanie rasowego cRPG i zaczął być po prostu strzelanką TPP z elementami cRPG. Więc co? NAPIER***Ć!! Jakby to pewien znany kapitan powiedział, ale tym razem nie jest tak łatwo. Nie można już polegać na statystykach postaci i broni, tylko trzeba główkować, kryć się, pauzować, wydawać polecenia, używać mocy i specjalnej amunicji, co rusz zmieniając taktykę. Tak, walki w ME2 stały się bardziej zróżnicowane (ale nie przesadnie wymagające). Wcześniej gracza gilało czy przeciwnik ma barierę biotyczną, czy silne tarcze - wystarczająco mocna spluwa przebijała się przez wszystko (pod koniec jedynki biegłem na rambo, puszczając świszczące rakiety mimo uszu). To uproszczenie zasad i utrudnienie rozgrywki bardzo zdynamizowało walkę, ale też przyniosło ze sobą pół kilo steku bzdur. Dzięki różnym częściom, ulepszeniom, zdolnościom postaci zyskujesz premie, wyrażane w procentach. Sęk w tym, że nie wiadomo do czego się one dodają. Na przykład perk daje ci +25% do obrażeń... czyli ile? Twórcy nie raczyli poinformować gracza ile bronie zadają obrażeń, ile życia ma przeciwnik ani jak mocno bije, a jedyne co można poznać to ilość punktów życia postaci (co w ogóle nie odzwierciedla jej skuteczności w walce). Więc pozostaje kalkulowanie "na oko" i pakowanie w co popadnie, bo statystyki są w dwójce jedynie dla picu. Jeżeli mają być liczby, to niech będą wszystkie, albo niech nie będzie żadnych. 

  Rzuciły mi się w oczy również wkurzające menusy, w których (zgodnie z konsolową modą) nie można było poruszać się za pomocą klawiszy (enter ni spacja nie dawały effectu), przez co zmuszony byłem co i rusz chwytać za mysz i nią merdać, żeby zmienić ustawienie, dodać punkty postaci, przeczytać coś w dzienniku, czy dobrać części i kolor pancerza, co było strasznie upierdliwe!

  Jak już mówiłem ekwipunku jako takiego nie ma, ale nadal zdobywamy kasę a w miastach są sklepy. Ale tutaj kupuje się w nich ulepszenia (zdobywane również w trakcie misji), które potem można zainstalować w laboratorium na statku. Myk jest taki, że musisz poświęcić na nie pewne surowce (pierwiastek zero, platynę, iryd, pallad), które (o zgrozo!) wydobywa się na planetach. Tym razem nie musimy jeździć tym przeklętym rosomakiem, a przeskanować CAŁĄ powierzchnię planety z orbity i wysyłać (jednorazowe) sondy na pobór, sugerując się odczytami z wykresu. Pierwsze kilkanaście planet mogłem jeszcze przeżyć, ale potem już najzwyczajniej minigierka zaczęła nudzić. Najgorsze jest to, że sond na pokładzie jest ograniczona ilość i zanim nie dokonamy stosownego ulepszenia musimy zapierniczać w tę i nazad po nowe. Paliwo też kosztuje, a jeżeli paliwa zabraknie, to - nie zgadniecie - marnują się nasze ciężko uciułane zasoby! I tym oto sposobem twórcy ciągają nas po różnych układach i spędzamy 1/3 czasu macając kursorem planety wzdłuż i wszerz. Drobny tip: opłaca się skanować jedynie skalne planety, bo gazowe giganty są zbyt duże (przez co skan zabiera zbyt dużo czasu) i ubogie, a ja dziękuję niebiosom, że mam przycisk przełączania czułości na myszy, bo jeszcze więcej czasu by mi to zajęło. I tutaj znów wychodzi ułomność liczb - zdobywając surowce nabijamy ich liczniki... punktów, bo nigdzie nie jest powiedziane czy to są mole, kilogramy, litry, sekundy, metry czy pierdziakryle trójkwadratogrzylowe. Twórcy najwyraźniej nie mieli fizyki w szkole.

  Ostatecznie skanowanie planet można sobie odpuścić, bo od pewnego momentu nie potrzebujemy już żadnych surowców i możemy się skupić na tropieniu anomalii na planetach, co wiąże się z lądowaniem i rozwiązaniem problemu na piechotę przy użyciu żelaznych argumentów. W trakcie takich wypraw, praktycznie nie ma z kim rozmawiać, bo albo idziemy po nadgnitych trupach, dowiadując się kto ich tyle nasłał, albo sami eksterminujemy wszystko co się rusza. W dwójce większość misji bowiem rozgrywa się dookoła ważniejszych skupisk ras inteligentnych, czyli miast. I tutaj kolejny zgrzyt - nie można przerwać misji w trakcie, bo toczy się ona jako zamknięty epizod, pod koniec którego dostajemy doświadczenie i nagrody. O ile zadania dla napotkanych mieszkańców są zróżnicowane, lekkie i krótkie, o tyle główna oś fabuły daje nam najbardziej soczyste kawałki. A są nimi członkowie naszej załogi, których zwerbowanie jest częścią scenariusza, ba!, jest wymagane do rozegrania finału. Na swojej drodze spotykamy starych druhów, zapoznajemy nowych, pomagamy im uporać się z ich problemami, zyskujemy lojalność. Wszystko po to, żeby jak najlepiej przygotować się do samobójczej wyprawy w samo serce kosmicznego cyklonu! Fakt, można rzucić się tam wcześniej, jednak nikłe są nasze szanse na utrzymanie przy życiu kompanów jak i siebie. Jeżeli nie chcemy na wszystkich postawić krzyżyka, lepiej poświęcić więcej czasu grze i przy okazji dowiedzieć się sporo wartościowych rzeczy o świecie, za który przychodzi nam ginąć.

  A świat ma potencjał i ciekawą historię, rozwiązujemy sporo zagadek, idziemy szlakiem galaktycznych spisków i poznajemy najciemniejsze sekrety otaczającej nas ciemności. Jak już wspomniałem, każdy kompan jest uwikłany w jakąś sprawę, którą przyjdzie nam rozwiązać, jednak brakuje mi tego samego, co w jedynce - prawie w ogóle nie ma interakcji pomiędzy nimi podczas misji (np kiedy wziąłem Grunta na misję Mordina) oprócz jednozdaniowych komentarzy, za to są jakieś na pokładzie Normandii - głównie kłótnie. Wyobrażam to sobie na przykładzie odmienności poglądów, kiedy jeden z członków teamu nie wytrzymuje i musi powstrzymać drugiego, albo jeden ma za zadanie zabić najlepszego przyjaciela tamtego - scenariusze tego pokroju. Same dialogi są nadal strasznie schematyczne - lewa strona kółka to informacje, kolorowe kwestie rozwiązują sprawę z odpowiednim bonusem, górna prawa opcja to przyjaciel, dolna to niemiluch. Rozmowy jednak warte są wysłuchania ze względu na głosy postaci, które dodają im głębi. Znów mamy podobny podział moralny bohatera, ale tym razem jest on bardziej subtelny, nie ma czarno-białego rozwiązania każdego problemu i czasem trzeba zyskać punkty w drugiej stronie mocy. Do tego dochodzą działania podczas rozmowy, wynikające z dobrych, lub złych pobudek Szeparta. A to kogoś uratuje, a to komuś innemu sprzeda kulkę w łeb zanim ten zdąży powiedzieć "homogenizowany hanar".

  Parę linijek wcześniej napisałem, że świat ma potencjał, jednak teraz zauważyłem jego poważną wadę - unifikację. Droga Mleczna w ME jest wypełniona schematami, typowymi dla ludzi. Większość inteligentnych istot ma dwie ręce, dwie nogi i głowę, mówi ustami, ma oczy, uszy i nos, oraz wszystkie rasy są praktycznie jednakowego rozmiaru. A co gdyby w kosmosie była rasa inteligentnych gigantów wielkości wieloryba? Albo międzyplanetarna społeczność centymetrowych ludków? Dobrze, że przynajmniej niektóre nie są przystosowane do warunków życia homo sapiens, a takie warunki we wszystkich ważniejszych miastach można usprawiedliwić potrzebami wszędobylskich Asari. Język angielski też można wytłumaczyć tym, że jest najłatwiejszy w galaktyce, ale w takim razie jak się rasy dogadywały ze sobą zanim na scenę wkroczyli ludzie? I dlaczego w ogóle nie odzywają się po swojemu (jak to miało miejsce chociażby w KOTORze)? Co do unifikacji, podejrzanie wszystkie obce rasy mają takie same rodzaje broni co ludzie (z którymi wszak weszli w kontakt dosyć niedawno), a bawi mnie widok Kroganina, ściskającego w wielkich łapskach malutki karabin. Nikt też w galaktyce nie słyszał o broniach białych ani walce wręcz. Za to wszyscy lubią upijać się alkoholem ze swojego świata oraz oglądać niebieskie babki, wywijające tyłkiem. A klubów nocnych w ME nie brakuje - to ma podkreślać 'dorosłość' i 'powagę' gry, która ma znaczek 18+. Równie dobrze wątek miłosny mógłby rozwijać się tylko w dialogach, albo w ogóle, a kluby zastąpić mogłyby restauracje i kosmiczne karczmy.

  W pewnym momencie byłem mile zaskoczony, że ktoś inny zauważył paradoks błękitnego olbrzyma i w jedna z misji toczyła się na planecie, opiekanej przez starzejącą się gwiazdę - radiacja była tak silna, że przegrzewała tarcze i paliła wszystko do gołej skały. Ogólnie rzecz biorąc większość mankamentów z jedynki została poprawiona - można poderwać Tali, planety wyglądają ładniej, lokacje są bardziej dopracowane, strzały w głowę zabierają więcej życia, do hackowania i deszyfracji są dwie oddzielne minigierki, które są bardzo dobrze przemyślane, lokacje nie muszą doczytywać się co chwila, nie brakuje humoru, możemy hodować rybki w akwarium, a co najlepsze - pomimo, że grafika jest zdecydowanie ładniejsza niż w jedynce, to silnik jest lepiej zoptymalizowany, przez co dwójka utrzymywała u mnie solidne 50fpsów. Owszem trafił mi się jeden śmieszny bug, który możecie zobaczyć w filmiku poniżej, ale to był tylko jednorazowy wybryk. Tak samo jak wykrzaczanie się gry w pierwszym lepszym ekranie ładowania - pacz załatwił sprawę.

  Podobnie jak w jedynce, nadal gra jest dosyć ciasna jak na mój gust. Cytadela została jeszcze bardziej okrojona, a reszta miast to po prostu kilka wąskich korytarzy, połączonych ze sobą. W oddali widzimy jedynie płaską teksturę. Nikomu nadal nie przyszła na myśl możliwość skakania, bądź latania jetpackiem. Co do latania, to nowa Normandia prezentuje się okazalej od pierwszej, co daje więcej komfortu pomiędzy misjami. Gra serwuje nam też pyszne widoki, czy to miast, stacji, nieba i różnych na nim obiektów. Najbardziej podobał mi się czerwony nadolbrzym (oczywiście przefiltrowany do mocy kilku żarówek) za plecami Człowieka Iluzji, symbolizujący nieuchronną śmierć oraz spektakularny koniec. 

  O Mass Effect 2 z całą pewnością można powiedzieć "SPEKTAKULARNY". Sceny ryją kratery w pamięci, a całość ma formę wysokobudżetowego interaktywnego filmu sci-fi, który ogląda się z przyjemnością. Głosy są świetnie dobrane, muzyka epicka, sceny bardzo dobrze wyreżyserowane, pomimo, że większość z nich jest renderowana na silniku gry. Do kompanów przywiązujemy się niczym do prawdziwych ludzi, utożsamiamy się z Shepardem i jego przekonaniami. Losy galaktyki nie mogą być nam obojętne, kiedy jest o co walczyć. Tym razem ME bardziej zbliżyło się do stanu ideału ambitnego shootera roleplayowego i naprawdę niewiele mu brakuje. Tym samym mam coraz większe oczekiwania co do trójki - spodziewam się prawdziwego majsterszytku, połączenia niesamowitej przygody, szlifu techniki, piękna przekazywanej wizji oraz satysfakcji, która będzie napełniać nasze piersi po dokonaniu niemożliwego. Myślę, że powinienem zakończyć mój nudny wywód. Jeżeli oczekiwaliście, że tak jak w recenzji podsumuję to w kilku myślnikach, po czym wystawię ocenę to grubo się mylicie. Jeżeli nie obeznaliście się jeszcze z Mass Effect, to po przeczytaniu tego tekstu powinniście wyciągnąć swoje wnioski i ewentualnie zmienić swoje podejście do gry, która z resztą wywołała u mnie taki napad pisaniny o późnej porze. A mojej autobusowej pomyłki wcale nie żałuję.

A na koniec kilka skrinszotów :

oraz kawałków z gry:

See you next time, space redeemer

9 komentarzy


Rekomendowane komentarze

To teraz skomentuję tekst: ME faktycznie cierpi na wiele niedoróbek. Najbardziej irytującym jest fakt, że zdecydowana większość ras to stworzenia humanoidalne, i że wszystkie używają języka angielskiego. Widać niedociągnięcia twórców w kreowaniu uniwersum w porównaniu do np. Gwiezdnych Wojen.

Właściwie to moja opinia pokrywa się z twoją. No, może poza tym, że mi nie przeszkadzała kupa itemów w pierwszej części gry - wolałem takie rozwiązanie, niż 2 karabiny do wyboru przed misją. Ogólnie Mass Effect w wersji "more RPG" przypadł mi bardziej do gustu, niż ten "more shooter" - parę skillów na krzyż to nie jest to, czego oczekiwałem. Chociaż druga część pod względem fabuły była bardziej epicka.

Link do komentarza

Jak zwykle świetny tekst. A pro po tego angielskiego jako języka urzędowego. Wszystko zostało wyjaśnione w leksykonie. Po prostu każdy w galaktyce ma przy sobie elektroniczny tłumacz, który sprawia, że odbieramy głos naszego rozmówcy w taki sposób, jakby przemawiał do nas w naszym języku. W przypadku ludzi jest nim angielski, ponieważ już na chwilę obecną jest to praktycznie najważniejszy język na naszej planecie (co jest znamienne, ponieważ wynika z tego, że przedstawiciele innych ras też w galaktyce posługują się głównym językiem swojej planety, co nie wyklucza dialektowej różnorodności w kulturach niektórych ras).

Link do komentarza

Ha, a ja z zaskoczeniem znalazłem niedawno w Empiku Antologię Warhammera 40k(podstawka i dwa dodatki) za 15 zł, bo promocja ucięła połowę ceny. :) Niestety, muszę czekać, aż CDP pomoże mi z serialem, który akurat został uszczuplony o 4 ostatnie znaki... :/ Ciekawe, gdzie jeszcze znaleźć można ME2 za taką cenę, ciekawe...

Link do komentarza

a morał z tej bajki jest krótki i niektórym znany

kupujcie Mass Effecta, jak chcecie być graczami

Z ME 2 najbardziej podobał mi się moment, w którym w Cytadeli, czy tam innej kosmicznej mieścinie sprzedawca gier komputerowych oferował coś bardzo podobnego i widocznie naśmiewającego się z reklamowanego w mediach second life. Do gry długo podchodziłem z rezerwą, jednakże wraz z miażdżącym, angażującym finałem gra wiele dla mnie zyskała.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...