Magiczne gry sv3na: The Elder Scrolls
I tym oto dumnym wpisem rozpoczynam jeden i jedyny stały cykl wpisów na moim blogu. O grach magicznych, które brać graczy uwielbia, a (nie)koniecznie muszą być dopięte na ostatni guzik. Tą dumną chwilę poświęcam mojej jeśli nie ulubionej, to jednej z ulubionych serii, The Elder Scrolls!
Mamo, a skąd się biorą TES?
Serię wszyscy znają, ale mało kto kojarzy tytuł "Arena". Tak właśnie brzmiał podtytuł pierwszej części, i choć w 94 roku, kiedy wyszła, już egzystowałem, to na tyle świadomy by na komputerze grać, a nie gryźć go, czy w ogóle posiadać - nie byłem. Gra była wielka - ponad czterysta miast i wiosek mówią same za siebie. System awansowania był raczej standardowy - 8 współczynników, ot co. Fabuła opowiadała o Jagarze Tharnie, imperialnym magu bitewnym, który dzięki potężnemu artefaktowi uwięził cesarza Uriela Septima w innym wymiarze i przybrał jego postać. Nie zanudzając, strzelił sobie focha na różdzkę, pociął na 8 części i kazał nam, biednemu graczowi szukać ich po całym Tamriel. W Arenę zagrałem, porządna gra, trochę jak stare Might & Magic. Szkoda, że nie ukończyłem, ale akurat wymieniałem komputer.
Antyfani byli już wtedy.
Rewolucja Buggerfallska
Problem odnośnie Areny polegał na tym, że Bethesda wystawiła całe Tamriel, znany kontynent uniwersum gry. W tamtych czasach nie dało się tego fajnie zróżnicować, a i questy poboczne polegały tylko na odprowadzaniu kupców i poszukiwaniach artefaktów - dłuższe zwiedzanie świata gry nie miało sensu.
Ale Bethesda nadciągnęła z kolejną odsłoną, zatytułowaną "Daggerfall". Do jej konsumpcji przejdę dopiero w tym lecie (wcześniej nie miałem czasu, a dopiero gdzieś pod koniec roku się dowiedziałem o możliwości legalnego ściągnięcia), ale jako fan serii zdołam wam opowiedzieć co nieco.
Tym razem terenu było teoretycznie mniej, ale został wyraźnie zróżnicowany, a rozmiary były bodajże jeszcze bardziej imponujące od jedynki (przejście od jednego końca do drugiego w czasie rzeczywistym miało zajmować dwa tygodnie!). Zostały udostępnione królestwa Bretonów - High Rock (ze stolicą Daggerfall) oraz Redgardów, Hammerfell. Gracz trafił tam (po drobnych turbulencjach) jako agent Ostrzy - bractwa, które w owych czasach parało się odbudowywaniem takiego jednego słitaśnego golema, który mógłby zawładnąć całym Tamriel. Oczywiście, Numidium, bo tak się nazywa golem, będzie ważną częścią wątku głównego, ale na początku masz tylko ukoić duszę zmarłego króla Lysandusa, która straszy nocą na ulicach Daggerfall, a także przekazać wiadomość od samego cesarza. W grze został wprowadzony zupełnie nowy system rozwoju postaci, typowy dla The Elder Scrolls, z umiejętnościami głównymi i pobocznymi na czele i tak ważne dla cyklu gildie - mogłeś należeć do Zakonu, kultu któregoś z Bóstw, wróżek, gildii magów, gildii wojowników, gildii złodziei, Mrocznego Bractwa! Ale rozgłos wywołał też piękny jak na owe czasy silnik graficzny, prawdziwe 3D w ogromnym świecie. A miasta były po prostu ogromne, pełne ludzi - jakkolwiek pięknie to nie wygląda, to szczerze mówiąc mam jakiś żal, że Imperialne Miasto w Oblivionie nie umywa się nawet do miast z Areny, w których dało się zgubić, a spaceruje tam kilkudziesięciu NPC ledwo (phi, serce Tamriel). Ale nie na darmo gra zyskała przydomek Buggerfall. Pewnie wrócę do tematu, jak w wakacje zakosztuje odrobinę historii.
Zamiast mówić, że nie masz w co grać, i szukać rozpaczliwie gier flash, nie lepiej spróbować klasyki gier? I to wcale nie odnosi się tylko do TES!
Czasy nowożytne
Temat nieszczególnie głośnych i nieszczególnie chwalonych Battlespire (szczególnie "niechwalona") i Redguarda (z dużą dozą zręcznościową) pominę, nie grałem, a i tak mało kto grał. Przejdę do dwóch tytułów, za które serię znają współcześni gracze. Do Morrowinda i Obliviona.
Zacznijmy od pierwszego. Akcja gry przenosiła się do prowincji Dunmerów, a konkretniej do Vvardenfell z terenami Czerwonej Góry (którą odwiedziliśmy w Arenie). Gracz wciela się w więźnia na okręcie Legionu Cesarskiego, który zostaje zwolniony i skierowany bezpośrednio do agenta Ostrzy w pobliskiej Balmorze. Przez większą część gry jesteśmy karmieni wymówkami i tak na prawdę nie wiadomo "czemu my". W rzeczywistości sprawa dotyczy widma ponownego zagrożenia ze strony Czerwonej Góry i sprawy Neverejczyka, nowego wcielenia dunmerskiego generała, którego nadejście zapowiadają wierzenia. Skłócone rody szlacheckie, węsząca za tobą Świątynia Trójcy i poczucie niepewności o co w tym chodzi, to całkiem fajna otoczka fabularna. Morrowind rozbroił ludzi pod względem oszałamiającej oprawy graficznej. Ba, Bethesda czekała kilka lat, by mogli zrobić kolejny skok graficzny, jak w przypadku Daggerfalla. Czarowała - wielkim światem i jego otwartością (nawet do Balmory można było pójść przez góry przez miasto górnicze Caldera, albo nie iść wogóle, bo wątek główny robiłeś, jeśli chciałeś), pogłębionymi fabularnie gildiami (skorumpowanie na najwyższych szczeblach, otwarty konflikt z inną, to było coś!), ponurym, mrocznym klimatem z enigmatycznymi Dwemerami (quest dla szefa Gildii Magów, bezcenne), poczuciem zagrożenia za Upiorną Bramą czy piękną Wenecją Tamriel - Vivek i klasą zadań pobocznych (rytualne morderstwa w Vivek, biały guar). W dodatku Tribunal poznawaliśmy losy reszty czczonej przez Dunmerów Trójcy (Viveka poznaliśmy w podstawce, ale jest jeszcze Almalexia i Sotha Sil) i był po prostu średniakiem. Złą passę przerwał Bloodmoon, świetny dodatek wprowadzający znaną z poprzednika lykantropię (wilkołactwo) i śnieżną wyspę Solstheim, na której wilkołaki są ostatnio poważnym problemem.
Oblivion był szybszy, odrobinkę uproszczony i barwniejszy. Co nie znaczy, że zły, wcale nie! To też była dla mnie świetna gra, chociaż palmę zwycięzcy ma u mnie Morrowind. Zaczynaliśmy jako więzień (deja vu?) w Imperialnym Mieście. Na szczęście, akurat przez naszą celę prowadziły kanały ewakuacyjne dla Cesarza Tibera Septima (ten sam co w Arenie, dokładnie tak), którego prześladują tajemniczy skrytobójcy. Z początku kryjemy się przed Tiberem i jego gwardią, w końcu nie bez przyczyny byliśmy uwięzieni. Ale gdy władca ginie z rąk morderców, daje nam przed śmiercią amulet, mówiąc o jakichś wizjach. Ma on trafić w ręce jego nieślubnego dziecka, o którym nie wiedzą zabójcy. Wprowadzone zostało skalowanie potworów, szybsze tempo rozgrywki, minigierki przy niektórych umiejętnościach, ale spłycono niestety odrobinę gildie (było ich po prostu mniej i bez Legionu Cesarskiego ) i rozwój postaci. Jednak ponownie zatriumfował silnik graficzny, jeszcze lepsze questy poboczne i wielki świat (całe Cyrodiil, serce Tamriel). Świat poszerzyła niesławna zbroja dla konia, dodatek z Zakonem Dziewięciorga i świetną wyspą Sheogoratha, szalonego Boga!
Vivec - Wenecja Tamriel
Ale o so chodzi?
Jako ogromny fan, nie mogłem się nie wygadać o fenomenie The Elder Scrolls. A więc dla formalności. Seria zachwycała przede wszystkim wielkim, otwartym światem. Mogłeś robić co chciałeś, pójść gdzie chciałeś, dołączyć gdzie chciałeś, obić kogo chciałeś. Olej wątek główny, zostań wilkołakiem i terroryzuj wioski, aż w końcu zaatakujesz Vivek. Zostań sługusem Daedr. Whatever works! Zawsze cykl olśniewał grafiką, bez dwóch zdań. Ewolujące z gry na grę gildie i zadania poboczne też nie były bez znaczenia. Fajne uniwersum, nie zajeżdzające plagiatem, z własnym charakterem i pazurem, ciekawe (dobra, to nie Planescape, ale irytuje mnie porównywanie wszystkich RPG do tej skądindąd genialnej pozycji), a także odmienny system rozwoju postaci dopełniał efekt.
Seria jest też w pewien sposób magiczna, bo ten kto w nią zagrał, najczęściej ją uwielbia albo jej nie cierpi. Nie przypominam sobie opinii na temat Morrowinda albo Obliviona, że to "średniak" czy "solidna gra". Skoro powiedziałem już czym zachwyca, to powiem, czym odpycha. Odpycha przede wszystkim wolnym tempem rozgrywki - tutaj nie ma groty orków zaraz za miastem, nawet żeby spotkać kraba błotnego trzeba się chwilę przejść. Chociaż Oblivion jest odrobinę szybszy, to dalej nie jest to Two Worlds czy Gothic. Nie wszystkim musi przypaść unikatowy system rozwoju postaci (10 rozwinięć umiejętności głównej danej klasy = awans). Niektórzy mają po prostu wewnętrzne fuj przed tą serią.
Na koniec monumentalne Imperialne Miasto z Obliviona.
Wojny tamrielsko-gotyckie
Po premierze Obliviona i Gothica 3 na forach polskich wytworzył się zwyczaj konkurowania dwóch serii, chociaż konflikt ten był już obecny wcześniej. Fani na ogół nie cierpią przeciwnej serii, chociaż ja jestem chlubnym wyjątkiem. Uwielbiam The Elder Scrolls, ale dwa pierwsze 'gotyki' i Risen na pewno też się pojawią w Magicznych grach.
Przepraszam za opóźnienie artykułu, był gotowy w czwartek, ale przez przypadek wyłączyłem przeglądarkę i godzina przygotowywania poszła się kochać, a z mych ust padło kilka niecenzuralnych słów o zmarnowanym wieczorze. Zapraszam do komentowania, zarówno fanów Gothica jak i The Elder Scrolls, za co kochają, a za co nie cierpią TES. W końcu, jednoczmy się, fani Gothica i fani TES! Mamy wspólny cel: modlitwę, by kolejny The Elder Scrolls nie był chińskim MMO, a Gothic 4 uproszczonym RPG stworzonym pod kątem Zachodu.
11 komentarzy
Rekomendowane komentarze