Skocz do zawartości

Hi-Fi Rush - Jak podbić scenę niczym prawdziwy Rockman


Vithar

516 wyświetleń

Branża gier jest dosyć przewidywalna. Najpierw jakiś tytuł jest zapowiadany – często z wieloletnim wyprzedzeniem. Później mamy teasery, trailery, nakręcanie hype’u i wreszcie następuje premiera, która, jeśli wszystko poszło po myśli wydawcy – nie zawiedzie graczy. Czasami jednak zdarzają się tytuły, które pojawiają się znikąd, robią dużo szumu, a na koniec zostają hitami. Tak właśnie jest z Hi-Fi Rush, które wdarło się na scenę znikąd, by z miejsca stać się jedną z ważniejszych premier początku roku.

 

Głównym bohaterem gry jest Chai. Z początku nie wiemy o nim nic ponad to, że zgłosił się do prowadzonego przez Vandalay Industries projektu Armstrong, by otrzymać cybernetyczne ulepszenia, które pozwolą mu (oczywiście jego zdaniem) zostać gwiazdą rocka. Niestety, coś idzie nie tak i nasz pewny siebie bohater kończy z wszczepionym przypadkowo odtwarzaczem muzycznym, przez co zostaje zakwalifikowany jako defekt, stając się niepożądanym przez korporację problemem do usunięcia. Na jego szczęście przypadek ten sprawia, że zaczyna dosłownie odczuwać rytm, według którego działa zarówno on, jak i cały świat wokoło.

Wokół rytmu zbudowano cały rdzeń gry. System walki i poruszania się działa w oparciu o dopasowanie do grającej aktualnie w tle muzyki. Na papierze może wydawać się to skomplikowane – w praktyce jednak wypada to niezwykle prosto i intuicyjnie. Do dyspozycji mamy ataki szybkie trwające jeden takt oraz silne trwające dwa takty. Możemy je łączyć w odpowiednie kombinacje, które kończy spektakularny finiszer. Z czasem repertuar ruchów Chai’a się powiększa i dochodzą różne dodatkowe manewry, a walka z korporacyjnymi robotami staje się jeszcze przyjemniejsza.

Naszymi przeciwnikami są w dużej mierze maszyny Vandalay. Różnorodność adwersarzy wypada naprawdę dobrze. Starcia są niezwykle angażujące, a gra stale próbuje nas czymś zaskoczyć i odsłania przed nami kolejne możliwości. A to nowy przeciwnik, którego musimy pokonać świeżo poznaną techniką, a to sekwencja wymiany ciosów oparta o kontrowanie oponenta zgodnie z poznanym chwilę wcześniej rytmem jego ataków. Jest bardzo dobrze, ale to nic przy pojedynkach z bossami. Starcia z wierchuszką firmy, która z pewnych powodów ma z Chai’em nie po drodze – to prawdziwy spektakl stanowiący arcydzieło na płaszczyźnie mechaniki, realizacji dźwiękowej i choreografii. Już pierwsze takie starcie w rytm 1 000 000 od Nine Inch Nails jest niesamowite – a dalej jest tylko lepiej.

 

Wspomniałem Nine Inch Nails, ale to nie jedyni świetni muzycy, którzy zagościli na ścieżce dźwiękowej gry. Oprócz nich usłyszymy tu m.in The Prodigy, The Joy Formidable, czy też Number Girl oraz Elsinore. Oprócz tego mamy również naprawdę solidny oryginalny soundtrack oraz przygotowane przez The Glass Pyramids zastępcze utwory dla licencjonowanych kawałków, na potrzeby trybu streamera, które świetnie oddają charakter tego co zastępują – mając jednocześnie swój własny styl. Znakomita robota. Ogółem muzyka w Hi-Fi Rush to ten element, który zasługuje na szczególne wyróżnienie i przynajmniej jedną nagrodę – którą moim zdaniem dostanie.

Gdy bojowy kurz opadnie mamy czas podziwiać piękno świata gry. Piękno nie tylko wizualne – Hi-Fi Rush wygląda wszak jak wysokobudżetowa animacja, a swobodne przejścia między dwuwymiarowymi (pozornie, gdyż też są zrobione na silniku gry) cutscencami, a właściwą rozgrywką zasługują na uznanie – ale przede wszystkim piękno wynikające z synergii obrazu i dźwięku. Tu wszystko – absolutnie wszystko współgra z grająca muzyką. Platformy, elementy otoczenia, czasem również NPC, a nawet sam interfejs – cały świat Hi-Fi Rush dosłownie tańczy i pulsuje w rytm przygrywającej w tle muzyki. Sam nieraz przystawałem na moment by popatrzeć jak to wszystko hipnotyzująco pląsa, stuka czy przesuwa się, a główny bohater przytupuje nogą i pstryka palcami co drugi takt. Wygląda to niezwykle zjawiskowo, ale jednocześnie pełni ważną funkcję gameplayową – mianowicie – pomaga trzymać rytm, który przydaje się nie tylko w walce.

Obok obijania robotów istotnym elementem gry są sekwencje platformowo-eksploracyjne. W nich również gra korzysta z tego, że wszystko działa tu w określonym rytmie, choć nie aż tak spektakularnie jak podczas walki – dobrze, bo dzięki temu możemy złapać chwilę oddechu i pozachwycać się mnóstwem uroczych detali jak gibające się kamienie, czy w spokoju wypróbować kombinacje ataków na stojących niemal wszędzie skrzynkach z zębatkami, czy ładunkami zdrowotnymi. Możemy też rozejrzeć się w poszukiwaniu pozwalających rozwinąć możliwości Chai’a znajdziek oraz różnych sekretów. A tych jest tu naprawdę sporo. Część pozostawiono jako element swoistego „New Game+” do którego gra próbuje zachęcić zarówno ciekawskich, jak i tych lubiących bić rekordy.

Każdy etap składa się z przeplatanych sekwencji platformowych (zwrotki) i arenowych potyczek z siłami Vandalay (refreny) które są punktowane. Za każdy refren otrzymujemy oceny. Na ocenę wpływa punktacja, którą podbijamy dezintegrując wrogie maszyny różnymi kombinacjami jak najbardziej widowiskowych ataków; ogólne zgranie – czyli to jak nasze manewry i ataki są zgodne z rytmem muzyki; no i oczywiście czas – im krótszy tym lepiej. Choć można doskonale się bawić kończąc każdą walkę z mocno przeciętnymi notami i nie przejmować się robieniem co bardziej widowiskowych kombinacji, zdobywaniem premii za improwizacje czy przesadę, a nawet przejść grę nie wykonując nawet jednego ataku specjalnego (oprócz momentu, w którym gra uczy jak się ich używa) – miłośnicy bicia rekordów, szlifowania własnych wyników, czy poszukiwacze wyzwań z pewnością znajdą tu coś dla siebie.

 

Choć opowiadana tu historia jest stosunkowo prosta – jej siła tkwi w bardzo wyrazistych postaciach oraz sporym ładunku swobody i humoru. Chai jest jak typowy bard z D&D, który ma więcej szczęścia i charyzmy niż rozumu, co jest katalizatorem większości jego kłopotów, a jednocześnie wielu momentów, w których nie mogłem się powstrzymać, by się chociaż nie uśmiechnąć. Na jego drodze szybko pojawiają się towarzysze – jak mechaniczna kotka 808 (tak, można ją głaskać) oraz jej właścicielka Peppermint, która decyduje się pomóc naszemu bohaterowi realizując jednocześnie własny plan odkrycia sekretów Vandalay, które zupełnym przypadkiem dotyczą również Chai’a. Dialogi napisano naprawdę dobrze i świetnie zbudowano na nich charaktery postaci. Przekomarzanie się protagonisty z Peppermint, zmęczony i pozbawiony wyrazu głos (nawet jak na robota) mechanicznej sekretarki, którą spotykamy tu i ówdzie, czy w ogóle inni towarzysze, przeciwnicy, oraz spotykane po drodze istoty. Nie ma tutaj słabo napisanych i zagranych wypowiedzi – w najgorszym wypadku jest ok. Osobne wyróżnienie należy się twórcom polskiej wersji językowej. Jak zazwyczaj rodzimy dubbing w grach wypada w najlepszym wypadku poprawnie (chyba, że mowa o tytułach robionych w kraju), tak tutaj dążono do najwyższego standardu jaki reprezentują sobą polskie wersje kinowych animacji. Chylę czoła.

W pewnym stopniu Hi-Fi Rush jest taką animacją. To lekka, przyjemna, zabawna i niezwykle relaksująca – pomimo swojej sporej intensywności – gra. Projekt zaskakujący nie tylko przez wzgląd na nagłe pojawienie się na rynku, ale i dotychczasowe dokonania jego utalentowanych twórców z Tango Gameworks: Ghostwire Tokio, oraz serię The Evil Within (do której z resztą znajdziemy mnóstwo mniejszych, większych, oraz bardzo zabawnych nawiązań). Widać potrzebowali oni odskoczni od posępnych i mrocznych światów – dlatego też tworzyli po cichu takie dzieło. Dzieło będące odskocznią nie tylko dla nich, ale i dla całej branży. Gdy standardem stało się zapowiadanie gier z wieloletnim wyprzedzeniem, by później pompować balonik – często astronomicznych – oczekiwań; nagle ni stąd ni zowąd pojawia się takie Hi-Fi Rush. W towarzystwie zapowiedzi teaserów kolejnych sequeli jego twórcy ogłaszają, że pracowali nad taką grą. I ona wyjdzie. Teraz właśnie i możecie ją kupić lub ograć w ramach abonamentu Gamepass. Jest to też odskocznia od kolejnego nudnego otwartego świata pełnego znaczników, czy kolejnego generycznego shootera. Przypomnienie, że oryginalny pomysł i jego dobre wykonanie potrafią sprzedać się lepiej niż więcej tego samego. Swoistą ironią jest, że fabuła Hi-Fi Rush to uszczypliwa satyra na współczesną rzeczywistość korporacyjną, a grę wydała wielką korporację, ale w sposób zupełnie inny niż zazwyczaj. Takich właśnie gier sobie i wam życzę. A twórcom z Tango Gameworks dużego sukcesu komercyjnego (bo artystyczny już osiągnęli), by ich przykładem zainspirowali się inni, co z pewnością wyszłoby wszystkim na dobre.

Edytowano przez Vithar

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...