Iudex Gundyr może i okazał się zaskoczeniem, ale mimo wszystko, to nadal pierwszy boss w grze, zatem po przełknięciu szoku związanego z dinozauro-ślimako-rycerzo-potworem, nie sprawił mi aż takich problemów i mogłem wyruszyć do growego huba - Firelink Shrine.
Tutaj małe wtrącenie odnośnie nomenklatury - gdzieś w trakcie przechodzenia drugich (a może i pierwszych?) Soulsów natknąłem się na jakiś pierścień którego polskie tłumaczenie było skopane i wprowadzało w błąd. Od tego momentu grałem już po angielsku. Przez co dalej będę nazw własnych używać właśnie w takiej wersji.
Tym co zwróciło moją uwagę, to odejście od koncepcji ilości użyć czarów i wprowadzenie paska many w postaci Focus Pointsów, które zużywają się także do wykonywania specjalnych ataków bronią (Weapon's Arts) oraz możliwość przeznaczenia części flaszek leczącego estusa na estus regenerujący wyżej wspomniane FP. Zmiana ta tylko mnie utwierdziła w supremacji mojego podejścia związanego z używaniem wielkich mieczy do przedzierania się przez Lothric.
Kolejną rzeczą był Ember, czyli odpowiednik człowieczeństwa z poprzednich części. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do dwójki gracz nie jest karany za częste ginięcie poprzez ograniczenie paska życia, ale nagradzany za pozostawanie w trybie online wydłużeniem tegoż paska o 30%.
W pierwszej lokacji przede wszystkim znalazłem Claymore, który to został ze mną dopóki w moje łapki nie wpadł jeszcze większy miecz. Przez początkową część gry, ku mojemu zdziwieniu nie miałem aż takich problemów. Korzystałem w najlepsze z możliwości bycia przyzwanym przez innych, przez co uczyłem się lokacji i zbierałem dusze, aby później móc już samemu przedzierać się przez przeciwników. Największą przeszkodą okazał się miniboss Boreal Outrider Knight - głównie dzięki nowemu statusowi wprowadzonemu do gry -mrozowi. Nawet jeżeli się blokowało, to mróz się zwiększał, a jak dostało się odmrożeń, to nie tylko dostawało się obrażenia (nie tyle ile w przypadku krwawienia, ale jednak) ale również spadało tempo regeneracji energii (chyba tak po Polsku nazwano staminę).
Bardzo dobrze bawiłem się w Cathedral of the Deep - i co ciekawe dość dobrze zapamiętałem walkę z bossem chociaż nie do końca zrozumiałem jej koncept. Na szczęście dla mnie miałem pierścień z duszy Bordta of the Boreal Valley, który przy wielu atakach w krótkim czasie (albo atakowaniu wielu przeciwników jednocześnie) odnawia trochę punktów życia. Ponieważ walka polegała (a przynajmniej tak mi się wydawało na tamten moment) na tłuczeniu wielu kapłanów równocześnie, ja miałem wyżej wspomniany pierścień i Claymore, którego podstawowy atak jedną ręką to szeroki horyzontalny zamach, to biłem wydawałoby się losowych wrogów tak długo, aż w końcu przeszedłem do drugiej fazy walki, gdzie pojawia sam szef tej ferajny i spuszczanie łomotu jemu już ma bezpośredni wpływ na długość czerwonego paska u dołu ekranu.
Następnie na mojej drodze stanęło, albo rozlało się zatrute bagno Farron Keep...
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia.