got GoT [1/5] - gra oczekiwań
Nareszcie!
Kiedy w kwietniu przeczytałem Grę o tron wiedziałem, że na pewno będę o niej pisał. Choć korciło mnie niemiłosiernie, by już wtedy skrobnąć kilka słów o tym i owym, wstrzymałem się. Postanowiłem, że dopiero, gdy poznam całą Pieśń Lodu i Ognia, będę czuł się na tyle pewnie, by w ogóle ugryźć temat.
W końcu przeczytałem wszystkie dotychczas ukazane pięć tomów Pieśni (pominąłem za to Rycerza Siedmiu Królestw oraz Ogień i krew), a potem obejrzałem wszystkie osiem sezonów serialu. Materiał źródłowy jest tak obszerny, że nie mam najmniejszych szans zawrzeć wszystkich przemyśleń w tylko jednym wpisie. Stąd pomysł na miniserię.
Nie przedłużając…
Pieśń Lodu i Ognia to moloch. Olbrzymia opowieść pełna nietuzinkowych postaci, bogata w politykę, bitwy, intrygi i zbrodnie, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Skala opowieści jest przeogromna… A czas ograniczony.
W takim razie od czego lepiej zacząć: od książek czy serialu? Czy jeśli zacznę od powieści, czy serial mnie rozczaruje? A może na odwrót? Jak bardzo różni się oryginał od adaptacji? To skomplikowane.
Pierwsze dwa sezony są bardzo wierne książkom. Czuć ten sam klimat, a różnice wynikają głównie z ograniczonego (wtedy) budżetu. Potem fabuła serialu coraz bardziej rozjeżdża się z historią z książek.
No bo jak tu trzymać się kurczowo powieści, skoro w czwartym tomie Pieśni niemal w ogóle nie występują ani Tyrion, ani Jon, ani Daenerys? Niezbyt sobie wyobrażam cały sezon bez nich.
George R.R. Martin tak sobie to rozplanował, że w Uczcie dla wron (czwarty tom) przedstawia akcję głównie z perspektywy Cersei, Jaime’a oraz Brienne (choć jest też Sansa, Arya i Sam), a w Tańcu ze smokami pisze, co w międzyczasie działo się z Wielkimi Nieobecnymi i ciągnie akcję dalej, ale już z większością bohaterów.
Jeśli spodziewaliście się przeczytać, jak Jon radzi sobie w roli lorda dowódcy Nocnej Straży, albo dokąd uciekł Tyrion po zabójstwie ojca, to sorry. Jeśli czytaliście na premierę, poczekaliście sobie na to tak z dziewięć lat.
Za co się więc zabrać: książki czy serial? Odpowiedź brzmi: why not both?
Książki mocno stawiają na politykę. Duuuużo polityki. W pierwszych tomach jeszcze w miarę ciekawie się ją śledzi, ale po Nawałnicy mieczy (trzeci tom) autor pisze o tym, co się dzieje na Wyspach Żelaznych, gdzie najciekawszą postacią jest Asha Greyjoy, oraz w Dorne, gdzie… Nie dzieje się niemal nic, co dotyczy znanych nam bohaterów.
Wątek w Dorne obraca się wokół niemal udanego zamachu na księżniczkę Myrcellę w ramach odwetu za śmierć Oberyna Martella.
Ta część opowieści może i nie była zła, ale była tak oderwana od reszty akcji i pełna zupełnie nowych postaci, że ciężko mi się ją śledziło. W przeciwieństwie do serialu, nie zawarto w książkach misji ratunkowej z udziałem Jaimego i Bronna - jest to tylko i wyłącznie wymysł scenarzystów.
Serial również stawia na politykę, ale później dokłada całkiem dużo scen akcji, głównie z udziałem Jona. Przez ekran przewija się też mniej postaci, więc siłą rzeczy częściej widzimy znane twarze.
No i w porównaniu do książek, akcja serialu biegnie na złamanie karku. Nawet gdy dzieje się to samo, dzieje się to trzy razy szybciej niż w książce, a w ostatnich sezonach tempo jest tak wysokie, że można zawału dostać, byleby już, teraz, natychmiast doprowadzić kilka wątków do końca, czasem dość bezceremonialnie. Patrzę na was, sezonie siódmy i ósmy.
Jednak moim zdaniem rozczarowania da się uniknąć tylko wtedy, gdy zdecydujemy się poznać serial i nic poza nim.
Jeśli najpierw zgłębimy książki, dostrzeżemy, że serial kilka ciekawych wątków po prostu olewa. Dla miłośników śledzenia sytuacji politycznej w Westeros będzie to obraza inteligencji, ale tacy ludzie znają pewnie imiona wszystkich dzieci Spóźnionego Waldera Freya. Ja nie znam, ale trochę szkoda mi, że parę ciekawych postaci w serialu po prostu się nie pojawia.
Z kolei jeśli najpierw obejrzymy serial, książki wydadzą nam się po prostu nudne.
Dla mnie osobiście serial, ze wszystkimi jego zadami i waletami, jest lepszy od książek, ale to tylko moje zdanie. Jak każdy, ja również parę rzeczy bym zmienił – oczekiwałem nieco innego rozwoju wypadków, ale to samo mógłbym powiedzieć o książkach.
Martin bawi się z czytelnikiem, często nie dając mu tego, czego chce, albo nieprzyzwoicie długo odwlekając to w czasie. Pod tym względem podobny jest do Quentina Tarantino. Nigdy nie dowiemy się, co jest w walizce z Pulp Fiction, ani jak dokładnie nie udał się napad na jubilera we Wściekłych psach.
Moim zdaniem warto, mimo możliwych rozczarowań, najpierw przeczytać dotychczas ukazane pięć (z planowanych) siedmiu tomów Pieśni, a dopiero potem zabrać się za serial. Można wtedy w ramach ciekawostki poobserwować, które wątki serial odwzorował wiernie, a które porzucił na rzecz radosnej sieczki.
To, że Pieśń Lodu i Ognia jest dziełem wybitnym, jest tak pewne jak to, że Lannisterowie zawsze spłacają swe długi.
Edytowano przez Przemyslav
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia.