z życia npc Gry uczom
Korzystając z bardzo medialnego ostatnio tematu – strajku nauczycieli – pomyślałem, że warto byłoby się przyjrzeć „nauczycielom” w rozmaitych grach. Oczywiście, pomijam samouczki. (pun intended)
Jasne, teraz większość Bohaterów to samouki – nie potrzebują nauczycieli. Pomacha taki kilka razy mieczem albo przykucnie na trochę w krzaczorach i już wielki ekspert od wszystkiego. Ale o tym później.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że NPC-nauczyciele to w większości skrzyżowanie handlarza z questgiverem. Z większością wad i zalet tychże.
Przejdę jednak do rzeczy. Moim zdaniem (chyba) najbardziej jaskrawym przypadkiem jest seria Gothic, gdzie, poza znalezieniem nauczyciela i zdobyciem gotówki na niego, Bezimienny musiał mieć „punkty nauki”. Kiedyś wydawało mi się to dość dziwne – ale dziś dostrzegam zalety tego rozwiązania. Przede wszystkim – ze względu na ograniczoną ilość LP – Bezi nie był omnibusem i gracz musiał dokładnie przemyśleć każdą naukę. Inaczej powstawała dziwaczna postać.
Zupełnie inny typ nauczyciela pojawia się w Oblivionie i Skyrimie. Tutaj Bohater może odbyć pięć treningów na poziom, co jest zbliżone do rozwiązania od Pirania Bytes. Kłopot polega na tym, że skąd ten biedny NPC ma niby wiedzieć, że stojący przed nim Bohater już tyle trenował? Zmęczenie? Ork w ciężkiej zbroi z głodnym spojrzeniem w oczach i wystającymi wampirzymi kłami miałby być zmęczony?
Dodatkową uciążliwość widać w TES IV, gdzie tylko niektóre NPCe mogły nas uczyć powyżej pewnych własnych granic. Było to okej, szczególnie, ze aby trenować u Mistrza trzeba było wykonać jego zadanie… O ile akurat nie zginął, jak zdarzyło mi się z bodaj mistrzem łucznictwa.
Z kolei w Dragon Age Inkwizycji nauczyciele są jeszcze dziwniejsi – najpierw Inkwizytor musi ich odblokować (czyt. posłać po nich swoich ludzi) a potem wybrać jednego z trzech. Ich rola sprowadza się do wręczenia Inkwizytorowi listy życzeń questa. Po jego wykonaniu Bohater nie może nauczyć się niczego od dwóch pozostałych. To dopiero dziwne – skoro już przyszli i zajmują kawałek Twierdzy to mogliby być bardziej użyteczni, nie? Szczególnie, ze stoją tam aż do końca gry… A poza tym – Inkwizytor potem i tak musi wszystkie umiejętności sam odblokować.
I tu dochodzimy do kwestii „samouctwa”. Tego typu Bohaterowie nie potrzebują nauczycieli – i tak prosta prawniczka z Bostonu po kilku dniach od rozmrożenia 210 lat później może nie tylko celnie i skutecznie zabijać dzierżąc miniguna, ale także bez żadnego przeszkolenia pilotować Pancerz Wspomagany, a nawet dołączyć do „jajogłowych” mistrzów komputeryzacji z Instytutu lub świetnie wyćwiczonych żołnierzy z Bractwa Stali… Czy tylko moim zdaniem edukacja tak nie wygląda? No, chyba, że uznać każdego takiego Bohatera za jednostkę wybitną. Wtedy okej.
Formą pośrednią były nauki w World of Warcraft, gdzie (do czasu bodaj Mists of Pandaria) Bohaterowie musieli odwiedzać co jakiś czas swoich nauczycieli, by poznać ulepszone techniki walki oraz rozwijać swoje drzewka talentów. Niestety, od MoP pozostali tylko nauczyciele profesji (dobre i to).
Dodatkowo – dziwi mnie, że Bohater nie może nikomu przekazać swojej wiedzy. Chociażby swoim towarzyszom... W sumie to byłby fajny „ficzer”, gdyby do takiego Dragonborna w mieście podbiegał NPC prosząc o trening. Choć podejrzewam, że byłby to ktoś taki, jak „fan” Mistrza Areny w Oblivionie ;).
Pozostaje jeszcze sprawa samego szkolnictwa. W Fallout 4 sprawa jest jasna – dzieciaki z Diamond City idą do lokalnej szkoły, te z Krypty 81 na swoje lekcje, a te z Instytutu mają naukę na miejscu. W typowych fantasy RPGach z kolei albo nie ma dzieci, albo należy zakładać, ze są uczone w domu. Również gildie w TESie należy traktować jak swego rodzaju szkoły. O Wiedźminie nawet nie będę wspominał.
Niestety, istnieją też inne szkoły w grach – i to nawet nie w RPGach. W pierwszej Mafii Tommy Angelo musi nauczyć się włamywać do niektórych aut – jest to szczególnie widoczne na początku. Niby jest to okej, ale miałem wrażenie, ze ktoś sobie ze mnie drwi i każde auto i tak otwierało się tak samo.
Innym przypadkiem jest GTA: San Andreas. Zapewne wiecie, co mam na myśli – słynną szkołę latania. Boże, ile ja się z tym męczyłem! Mam wrażenie, że osoba, która wbiła we wszystkim złoto (bez cheatów) powinna z miejsca dostać zaproszenie do prawdziwej szkoły latania. A do tego doszła jeszcze szkoła jeżdżenia i pływania. Aż dziwne, że nikt wtedy nie pisał o „torturach” w GTA ;).
Na zakończenie warto wspomnieć o innych gatunkach. W serii Heroes of Might and Magic pojawiają się nauczyciele umiejętności… oraz istnieje frakcja Akademia, która jest, w zasadzie, jednym wielkim uniwersytetem. Z tą różnicą, że na uniwersytetach nie ma tytanów ani golemów :). W Empire: Total War można (a nawet - należało) budować uczelnie, by opracowywać nowe technologie... choć, osobiście, trzymałem je tylko tam, gdzie miałem wysoki poziom zadowolenia, ale to chyba oczywiste . Szkoda, ze w późniejszych częściach (tj. Shogun 2 i Rome 2) zrezygnowano z tego na rzecz samoopracowujących się "talentów". Za szkoły w RTSach można tez uznać poszczególne budynki "produkujące" jednostki. Ale tu, chyba, nie musze nic wyjaśniać .
Z racji Świąt Wielkiej Nocy wpisu za tydzień nie będzie. Życzę Wam pogodnych i Rodzinnych Świąt!
PS. Dla spostrzegawczych – ani razu nie użyłem słowa „trener”, bo byłoby skojarzenie z popularnymi „coachami”. A tego byśmy nie chcieli :P.
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze