Skocz do zawartości

GR3G0R14N

Akademia CD-Action [GAMMA]
  • Zawartość

    40
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

14 Neutralna

O GR3G0R14N

  • Ranga
    Goblin
    Goblin
  • Urodziny 15 Styczeń

Dodatkowe informacje

  • Ulubione gry
    Array
  • Ulubiony gatunek gier
    Array

Sposób kontaktu

  • Strona WWW
    Array

Informacje profilowe

  • Płeć
    Array
  • Zainteresowania
    Array

Ostatnio na profilu byli

2662 wyświetleń profilu
  1. Podzielam zdanie, też do tego ćwiczyłem, a gdy wchodziły refreny to zazwyczaj przy bieganiu rozszarpywałem tshirt i polowałem w pobliskim lesie na jelenie. A poważnie, ost pompuje adrenalinę jak nic innego - poza wspomnianym My Own Master, zawsze kosił The Only Thing I Know... ale to pewnie dlatego, że potyczka z Jetsream Samem mi się mocno wypaliła we wspomnieniach.
  2. Czym lepiej podkręcić absurdalnie szybkie tempo rozgrywki, w której główną rolę odgrywa jednooki-ninja-cyborg tnący przeciwników, w tym - należy to zaznaczyć - gigantyczne mechy, na kawałeczki doładowując swoje baterie ich wnętrznościami? Oczywiście mieszanką industrialu, elektroniki i metalu. Tego zadania podjął się Jamie Christopherson w ścieżce dźwiękowej spin-offu (nie boję się użyć tego słowa. I nie, nie przemawia przeze mnie uwielbienie) legendarnej serii Metal Gear Solid. Metal Gear Rising - z najbardziej pokręconym podtytułem w dziejach gier, Revengeance, który ewidentnie nie mógł lepiej wyłożyć zemsty i odwetu jak łącząc oba słowa w bombastyczną mieszankę zwiastującą intensywny kurs agresywnego siekania i szatkowania - śledzi losy znanego z MGSów Raidena. Dla przypomnienia Raiden pojawił się pierwszy raz w drugiej odsłonie cyklu i z miejsca stał się synonimem rozczarowania i wściekłości graczy. Twórca gry, Hideo Kojima zastosował ówcześnie swoją PRowską czarną magię i do czasu premiery nie ogłosił, że Solid Snake będzie jedynie grywalną postacią w prologu. Jeżeli nabyłeś grę w czasie premiery w 2001 roku to przepraszam za rozdrapywanie starych ran. Mi osobiście ten zabieg przypadł do gustu, bo z jednej strony radykalnie i bezpardonowo wprowadza do uniwersum nową postać, która miała być następcą Solid Snake’a - na chwilę obecną jedynie żółtodzioba, który wskoczył na głęboką wodę i nie ma do końca pojęcia co ma ze sobą począć. Z drugiej główny protagonista serii wciąż jest w grze obecny i pełni rolę mentora i głosu rozsądku. Bardzo fajne rozwiązanie. Także wracając do MGR - Raiden, jak już miałeś przyjemność widzieć w wydarzeniach z MGS4, nie jest już tym samym wymoczkiem. Stał się maszyną do zabijania, która w swojej solowej serii pracuje dla prywatnej firmy militarnej (PMC - private military company), której zadaniem jest stabilizacja objętych wojną domową regionów, po upadku reżimu Patriotów. Pech chciał, że niektóre frakcje PMC, uważają, że wojenna ekonomia to wciąż dojna krowa. Na taką trafia Raiden co w skutek kilku nieszczęśliwych zdarzeń (i pojedynku z Metal Gearem) prowadzi bohatera na skraj krwawego odwetu. Oczywiście sama gra to nie jedynie bezmyślna młócka - pojawiają się też elementy charakterystyczne dla serii - odrobina polityczno-społecznego dyskursu, trochę filozofowania o znaczeniu wolnej woli i przeznaczenia oraz nawiązanie do MEMów z MGS2. Wszystko okraszone porządną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Jamie’go Christophersona, która przynosi na myśl lepszą stronę industrialu i metalu z lat 90. Trzeba zaznaczyć, bo sama gra nosi znamiona inspiracji filmami akcji z owego okresu - cheesy one-linery (serowe docinki hehe), humor połączony ze scenami akcji, trochę kiczu, klisze na kliszach no i wspomniana muzyka. Oceny końcowe mówią same za siebie. Utwory są wypakowane adrenaliną, szybkie, agresywnie i przesadnie epickie. Tak, słucha się tego świetnie samodzielnie. Nie wspominając o wokalach wchodzących w decydujących momentach, gdy na ekranie lecą iskry, jucha, ekslozje, wnętrzności, gigantyczne mechy, więcej eksplozji. Bardzo odprężająca rozrywka. Numer rozpoczynający album Rules of Nature (Platinum Mix) koresponduje z potyczką z pierwszym bossem - gigantycznym Metal Gearem. Co ciekawe dzieje się to na 3 minuty po rozpoczęciu gry! Potem muzyka i akcja nabierają tempa. Mój fav to niewątpliwie I’m My Own Master Now przygrywający podczas pojedynku z Blade Wolfem. Na płycie udziela się gościnnie nawet John Bush z Anthrax/ Armored Saint (The Hot Wind Blowing (feat. Ferry Corsten)), także tempo jest zabójcze. Jedyna bolączka albumu to jego druga część, składająca się tylko i wyłącznie z instrumentali przedstawionych wcześniej utworów, które nie wywołują już takich emocji. Niemniej jako element pobudzenia się do pracy lub przeżycia kolejnego dnia - ost z MGR: Revengeance sprawdza się świetnie. P.S. Poniżej jeszcze trailer przygotowany przez samego Hideo. Bo podkład też był konkretny i klimatyczny.
  3. Z racji tego, że wczoraj Egmont udostępnił swój katalog wydawniczy na ten rok i znalazło się w nim miejsce dla Batman: Gotyk (i Batman: Rok Setny - oba warto znać) postanowiłem podrzucić tutaj kilka słów o tym tomie. Weź Batmana, postać przywdziewającą kostium kojarzący się z Panem Ciemności, każ mu patrolować ulice miasta, którego architektura zatrzymała się w XIII wieku (lub XVIII-XIX jeżeli mówimy o neogotyku), wplącz do tego faustowski pierwiastek, przykre dzieciństwo i moce piekielne i możesz mówić o scenariuszu Gothic. Historia pierwotnie ukazała się w serii Legends of the Dark Knight przedstawiającej wczesne lata działalności Batmana, w numerach 6-10. Tytuł jechał ówcześnie na popularności filmu Burtona i historii Year One Franka Millera. Kilku, głównie 3 i 5-cio zeszytowe historie gościły nazwiska pokroju Alana Granta, Chucka Dixona, Dennis O’Neila czy Archiego Goodwina i sprawdzały się jako przyswajalne dla niedzielnego czytelnika wejście w mit Mrocznego Rycerza. Co nie znaczy, że ich jakość pozostawała wiele do życzenia. Venom, Prey, Conspiracy (wczesny J.H. Williams III !) to zapomniane perły, które warto wygrzebać z antykwariatów lub poczekać na wznowienia (o ile te faktycznie się ukażą), tak jak doczekał się tego Gothic. W kwietniu 1990 roku do tytułu dołączył Grant Morrison i po pokrętnej psychoanalizie dostarczonej w Arkham Azylum i na kilkanaście lat przed redefinicją mitu Batmana wziął się za 5-zeszytową historię, którą z braku lepszego określenia można określić: detektywistycznym horrorem. Jednocześnie to jeden z łatwiejszych do śledzenia scenariuszy, jakie udało mu się spłodzić, ale nie wyciągaj pochopnych wniosków, jakoby musiał być prostacki i/lub łopatologiczny. Na potrzeby Gothic autor zmieszał elementy z kilku gatunków. Początkowy wątek poszukiwania przez mafiosów (rzekomo nieśmiertelnego) Mr. Whispera w celu jego definitywnego “uciszenia” przywodzi na myśl film noir M (M - A city looks for a murderer). Pakt pewnego zakonnika z Diabłem brzmi jak Faustowski układ z Diabłem. W komiksie przewija się Don Giovanni, opera Mozarta, która podobno służyła za główną inspirację do stworzenia historii. Podobno warto też zainteresować się gotycką powieścią “Mnich” Matthew Gregory'ego Lewisa. Imię głównego antagonisty może kojarzyć się z poematem Byrona, który chyba żywcem został przeniesiony do komiksu. Widzisz, nie masz się czego martwić. Mimo wszystko Morrison odrobił lekcję i dostarczył inspiracji wychodzących poza komiksowe medium. W każdym razie ten blend gotyckiego horroru dopełniają niepokojące sny Bruce’a i zdarzenia z jego przeszłości, o których wcześniej nie wspominano w komiksach. Po odpowiednim wczuciu się w tę atmosferę można poczuć zimne dreszcze. Ah, no i mamy tutaj jeszcze odwrócony znak nietoperza, który wyświetlają w chmurach mafiozi starający się pójść na ugodę z Mrocznym Rycerzem. Ten, jak przystało na swój modus operandi rzecze: “You and your kind have turned Gotham City in a hell. Now rot in it.”. Oczywiście nie jest to komiks, który nie ustrzegł się błędów. Rysunki Klausa Jansona lubię, ale niektóre panele były ewidentnie naprędce rysowane. Trochę koślawa anatomia tu, jakieś niedociągnięcia na twarzy tam, ale nie raziło to specjalnie, bo mimo wszystko pasowało do mrocznej historii, podszytej dodatkowo zimnymi kolorami nakładanymi przez Steve’a Buccellato. Ostatni akt fabuły trochę kulał, zwłaszcza gdy główny zły wyjawił Batmanowi cały swój misterny plan, by kilkanaście stronic dalej dać się obić bohaterowi. Ten, znając zamiary antagonisty, zamiast działać, stoi nad złoczyńcą czekając na rewanż. Te fragmenty były dość naiwne i czytając je można się krzywić, bo wyglądają jak zbędne wypełnianie przestrzeni, ale mimo wszystko całościowo nie psują odbioru komiksu. A ten, przynajmniej w moim przypadku, chodził po głowie jeszcze dzień-dwa po jego przeczytaniu. Batman: Gothic to dobry pretendent do wydania ciężko zarobionych pieniędzy. Jasne, nie jest idealny, ale jako historia z pogranicza horroru, który średnio kupuję z racji przyziemności Batmana (chyba, że to jakiś elseworld jak wampirza trylogia Douga Moencha i Kelleya Jonesa), plasuje się tuż za Milliganem. A to niezły wynik.
  4. Tekst pierwotnie opublikowano tutaj. Tsche-chu-chu-chu-tsche. To odgłos twojej obojętności transformujący się w zainteresowanie. Pewnie przeglądając bloga można było przeczuwać nadchodzącą kontynuację wątku Transformersów. Nie powinno to być dla Ciebie ogromnym zdziwieniem zwłaszcza przy zachwytach nad Ostatnim Bojem Wreckersów. Udało mi się przeczytać część z zakupionych podczas komiksowego bundla tytułów. 3 tomy by być dokładnym. I muszę ponownie potwierdzić pisarski kunszt Jamesa Robertsa, bowiem lektura trade’ów, choć faktycznie czasochłonna, przyniosła mi sporo satysfakcji. I to z kilku powodów. Akcja More Than Meets The Eye (jak i równoległego Robots in Disguise) rozpoczyna się po wydarzeniach mających miejsce na łamach serii Transformers. Event Chaos doprowadził do reformatu Cybertronu, czyli rodzinnej planety bohaterów. Koniec trwającej 4 miliony lat wojny domowej między Autobotami a Decepticonami pozostawił pustkę w Iskrach kombatantów.Weterani muszą na nowo zaprowadzić porządek i zapewnić bezpieczeństwo powracającym cywilom. By nie było tak kolorowo coś musi zazgrzytać. Pomimo, że z wojny zwycięsko wyszła frakcja Optimusa Prime’a, to mieszkańcy Cybertronu krytycznie się doń odnoszą – w końcu tak długie zmagania na domowym gruncie (które również przeniosły się na inne planety) doprowadziły do wyniszczenia ogromnych metropolii i zubożenia surowców naturalnych. Widząc rosnące głosy sprzeciwu bohater podejmuje decyzję o popełnieniu samobójstwa. Oczywiście symbolicznego. Optimus zrzeka się swojego tytułu (Prime) i powraca do pierwotnego imienia – Orion Pax, po czym odlatuje w siną dal pozostawiając sprawy ojczyzny w rękach swoich zastępców. Tak kończy się one-shot The Death of Optimus Prime, który dzieli wydawaną przez IDW serię na 2 nowe tytuły wspomniane wyżej. Jednocześnie historia ta rozpoczyna pierwsze wydanie zbiorcze MTMTE. Ale to nie tym się zachwycam przede wszystkim, choć mogę to uznać za powód bonusowy. Główna oś fabularna przeczytanych przeze mnie tomiszczy obraca się wokół załogi statku Lost Light, pod dowództwem Rodimusa (pamiętasz go jeżeli zachwycałeś się pełnometrażówką z 1986 roku), która wyrusza na poszukiwania legendarnych Rycerzy Cybertronu – potomków pierwszych cybertronian (tak się chyba to odmienia), bezpośrednio wywodzących się od Primusa, czyli takiego ichniejszego robo-boga, czy jak kto woli, Pierwszego Poruszyciela mechanizmów antropomorficznej rasy. Swoisty mit założycielski. Tutaj bardzo wyraźnie rysuje się również nawiązanie do greckiego eposu. Dla szybkiego przykładu - Rodimus poszukujący po rozległych układach planetarnych Rycerzy parafrazuje pod wieloma względami podróż Odyseusza do Itaki. To powód pierwszy. Każda historia pomimo wspólnego mianownika, przynosi więcej nieoczekiwanych zwrotów akcji, odnosi się do historycznych wydarzeń czy przedstawia starych-nowych bohaterów, co skutecznie angażuje do poszerzenia wiedzy o uniwersum. To dlatego tyle czasu zajęło mi przeczytanie zaledwie 500 stron. I choć zazwyczaj nie przepadam za ślamazarnym ślęczeniem w wiki i szukaniem odniesień, tak tutaj autentycznie sprawiało mi to przyjemność i satysfakcję, gdy potrafiłem rozpoznać imiona bohaterów czy zagłębić się w legendy pierwszych robotów zbytnio się przy tym nie gubiąc. Komiks nagradza uważną lekturę, zapewniam. To powód drugi. No dobrze, ale orbituję wokół głównej myśli zamiast ją bezpośrednio wyłożyć. Już przy The Last Stand of the Wreckers zachwalałem poważną tematykę i dojrzałe podejście autora do kwestii związanych z wojną i jej skutkami. More Than Meets The Eye, nie jest co prawda tak skompresowany jak miniseria, ale dużo uwagi poświęcono adaptacji do nowego statusu quo czy problemie PTSD. Trzeci tom dodaje do tych przemyśleń jeszcze politykę i nierówności społeczne. To na dobrą sprawę przekrój pokazujący ciemiężców i uciemiężonych w państwie policyjnym. Dodaj do tego działalność nielegalnych klinik skupujących części (organy) robotów i przeprowadzające przeprogramowywanie (pranie mózgu, zwane tutaj shadowplay), lub rytuał „empuraty”, czyli usuwanie głowy i zastępowanie jej defaultowym, bezwyrazowym obliczem. Kolejny raz zaskoczyłem się, że z pozoru niewinna seria o piorących się po gębach robotach ma do zaoferowania taką głęboką analizę ludzkiej psychiki. W serii, paradoksalnie, traktującej o robotach. To powód trzeci. I choć ostatnio „dark and gritty” jest na czasie i można to również wyczuć w powyższych wydaniach zbiorczych, to jednak silną stroną jest tutaj niewątpliwie humor – czy brytyjski jak przystało na scenarzystę? Ciężko mi powiedzieć, bo sam mam specyficzne poczucie humoru, ale zapewniam, przy większości gagów - zaśmiane na głos. Ot chociażby debata nad oficjalną nazwą dla załogi, która ewidentnie pokazuje samoświadomość tytułu i kolejny raz uzasadnia, dlaczego uwielbiam meta-żarty. To powód czwarty. Rysunki, choć bardzo kreskówkowe i z lekka karykaturalne, są bardzo plastyczne i od razu mi przypasowały. Nick Roche, jak podaje tfwiki, pochodzi z Irlandii, pisze głównie dla IDW (głównie Transformery) i jest przekozakeim. I absolutnie się z tym zgadzam. A i jeszcze jedna ciekawostka. Podczas publikowania kolejnych zeszytów serii Roberts jednocześnie przedstawiał soundtrack składający się z kilku utworów, które miały stanowić odpowiedni podkład pod lekturę. Zorientowałem się dopiero przy trzecim tomie, którego motywem przewodnim było Comforting Sounds od MEW (inni artyści to między innymi Joy Division, Beulah czy The National). Fajny motyw i przywołuje mi na myśl mixtape Declana Shalvey’a podczas pracy nad Moon Knightem. W tym miejscu pozostawiam Cię z decyzją o Twojej dalszej przygodzie z Transformersami. Jeżeli jeszcze się wahasz przed zakupem, to chyba nie czytałeś uważnie.
  5. Spoko ta aktualizacja 

  6. Oczywiście nie sposób w tym momencie jednoznacznie stwierdzić, czy to faktycznie nie są działania fanów (oby nie) i jestem w stanie poddać w wątpliwość (z bólem serca) elementy tej strony łącznie z najbardziej rzucającym się w oczy łączeniem obu marek (MGS+SH). Zastanawia mnie jednak fakt, że strona została utworzona przed nagłym usunięciem nazwiska Kojimy ze swoich produktów. Ktoś kto to zrobił musiał mieć silne zdolności prekognitywne P.S. W przypadku Kojimy i jego marketingowych gierek jestem - nic na to nie poradzę - zwolennikiem wszelkiej maści spisków
  7. Jak dobrze pamiętasz w marcu tego roku w szeregach Konami doszło do niebywale zastanawiających roszad, czego konsekwencją było zapadnięcie się twórcy Metal Gearów pod ziemię. O zniknięciu Kojimy z portali społecznościowych i stron internetowych pisałem w tym miejscu. Teraz powoli na Twoich oczach tworzy się historia. Dosłownie 2 tygodnie temu (11.05) na twitterze pojawił się profil z dość enigmatycznym zdjęciem (bliźniacy) i lakonicznym postem: ?ingsoc.org #KojimaLives?. Wiadomość przeszłaby bez echa, gdyby nie pojawienie się przed kilkoma dniami kolejnej informacji. Sam wpadłem na to dość niespodziewanie i bardzo możliwe, że tylko garstka ludzi (czyli te 400 osób z twittera) zdaje sobie na razie sprawę z tego co się szykuje. Jeżeli to czytasz, to możesz zaliczyć się do grona szczęśliwców. Oczywiście nie omieszkaj powiedzieć znajomym, bo po medialnej burzy z przeszczepem głowy jako elementem promocji Phanotm Pain (do dzisiaj uważam, że to szeroko zakrojona akcja, a nie tylko przypadek) wszystko należy poddawać w wątpliwość i śledzić dość uważnie od początku. Ale do rzeczy. Zacznę od adresu strony internetowej. Jeżeli śledziłeś materiały publikowane przez twórców, to siłą rzeczy widziałeś też trailery - Akcja gry będzie rozgrywać się w 1984 roku co nie od dziś wiadomo i o czym nie dawały zapomnieć wspomniane zapowiedzi. Ok, pierwsze skojarzenie z datą 1984? Tak, Orwellowski Rok 1984. Ingsoc (lub w polskim przekładzie Angsoc) to właśnie bezpośrednie nawiązanie do książki, a określające ustrój polityczny Oceanii, którego przeciwników nie likwidowano, lecz leczono. Czyli robiono pranie mózgu i usuwano część wspomnień, słów lub wyrażeń, które były sprzeczne z ideologią. Można na tej podstawie ostrożnie wnioskować, że podobny zabieg zastosowało Konami usuwając nazwisko Kojimy ze stron internetowych. Jakkolwiek daleko nie posuwać sie we wnioskowaniu - pewnikiem jest, że do jednoznacznych skojarzeń Phantom Pain z Orwellem dochodzi adres tejże witryny. Plus strona wyświetla się pod nazwą convene co można tłumaczyć jako zebranie lub zwołanie (czegoś). Kolejna sprawa to kod źródłowy strony, który skrywa wiadomość ?I will be coming back and I?m bringing my new toys with me" co jest bezpośrednim cytatem z P.T. czyli demo/teasera Silent Hills, nad którym grzebał Kojima z Guillermo del Toro przed ?cancellem? Konami. Czy mowa o SH czy hipotetycznie nowej odsłonie MGS też nie ma co gdybać, ale ziarnko konspiracji zostało zasiane. Do P.T. nawiązuje również karaluch (newtoy01) schowany u dołu strony. Klikając w niego przejdziesz do nowej podstrony z grafiką Big Bossa i wiadomością zakodowaną morsem. Jej treść to w wolnym tłumaczeniu ?Is there such a thing as an absolute timeless enemy?? co brzmi jak cytat The Boss ze Snake Eatera.Kontynuując brzmiał on dalej: There is no such thing and never has been. And the reason is that our enemies are human beings like us. They can only be our enemies in relative terms. (uwaga spoilery z Metal Gear Solid 3: Snake Eater i manly tears, sporo manly tears): Youtube Video -> <iframe width="560" height="315" src="https://www.youtube.com/embed/h3jKd6J36UY" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>" target="_blank">Oryginalne wideo ?version=3&hl=pl_PL">?version=3&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" width="420" height="315" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"> Ostatnia rzecz to licznik, który zatrzyma się 11 września. Premiera Phantom Pain przewidziana jest na pierwszego, więc ten dobór daty jest zastanawiający. Wiadomo, że MGSV ma przełamywać tematy tabu, a 9/11 jest oczywistym tabu (choć nie jestem pewien tego doboru słów - to nie tabu, a wciąż żywe wspomnienia) dla Amerykanów (jak i po trosze dla całego globu). Natomiast idąc tropem cytatów, którego trzymam się tutaj w głównej mierze - i ta data była wspominana na łamach serii tj. w spinoffie z Raidenem. ?Demand for PMCs is about to skyrocket. like the good ol? days after 9-11? - tako rzekł Sundowner jeden z przeciwników protagonisty, na temat przedwczesnego upadku wojennej ekonomii. Cóż, Big Boss w PP ma całe zaplecze PMC, których rekrutuje na Mother Base. Zakładając, że za wszystkim stoi Kojima nie zdziwiłbym się ogłoszenia jakiegoś projektu z uniwersum MGS - chociażby VI części? Dodałbym do tego zdjęcie bliźniaków z Twittera: można by uznać to za wskazówkę, że historia Liquida i Davida (Solid Snake) jeszcze pojawi się na łamach serii. P.S. Witryna została zarejestrowana 1 marca, czyli kilka dni przed burzą na linii Konami-Kojima. Tak tylko piszę. Na chwilę obecną to jedynie niepołączone ze sobą informacje, ale nie zdziwiłbym się, gdy jakaś dysponująca nadmiarem czasu głowa z reddita zacznie powoli łączyć kolejne fragmenty układanki. Będę czekać. Youtube Video -> https://www.youtube....h?v=D6wY0rT29zA" target="_blank">Oryginalne wideo ?version=3&hl=pl_PL">?version=3&hl=pl_PL" type="application/x-shockwave-flash" width="420" height="315" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true"> Paweł G. Więcej info będzie ukazywać się na poniższych stronach. Salutuję! Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
  8. Morrison to miłość. Morrison to życie. Przyznaję się, lubię jego twórczość, ale czytanie jego komiksów to masochizm. Ale co z tego? Trzeba czasami przyjąć kopa na klatę i poczuć twarde życie. W tym wypadku ciosy robią papkę z mózgu, chyba że patrzy się na opowieść trzecim okiem wytrenowanym w meandrach ontologii i symboli. Morrison nie kryje swojej fascynacji magią, a jego spirytystyczne wojaże w postaci Katmandu oświetliły mu drogę do prawdy o wszechświecie i synchroniczności wymyślonych przez niego hipersigli. Lwia część tego doświadczenia znalazła się w The Invisibles, gdzie Morrison popuścił wodze fantazji nadpisując się jako jednego z bohaterów (który notabene doprowadził go na skraj śmierci). Jednak ten tekst jest o Flexie Mentallo, człowieku o Muskularnej Tajemnicy, który po części również jest komiksem autobiograficznym. Ale zacznę od początku, czyli genezy postaci. Flex zadebiutował w 35 numerze Doom Patrol ? serii opowiadającej o grupie wykolejeńców, którzy częściej zmagali się z własnymi problemami niż z faktycznym zagrożeniem. Prawda, trochę to wyolbrzymiam, ale tylko w celu zasygnalizowania, że był to jeden z komiksów pisanych przez Morrisona, dlatego dawka surrealizmu i abstrakcji przyćmiewała swoim nagromadzeniem. Flexa Mentallo stworzono jako parodię Charlesa Atlasa z komiksowego paska ?The Insult that made a Man out of Mac?, który był jedną z bardziej rozpoznawalnych kampanii reklamowych dawno, dawno temu w latach 40. Poniewieranego Maca zaczepia tajemniczy typ z telewizorem zamiast głowy, który poleca mu wypełnienie kuponu, dzięki któremu dostanie instrukcję jak szybko przypakować. Tajemnicza książka ?Muscle Mystery for You? przerasta oczekiwania Maca. ?Nabity? Mac potrafi teraz siłą mięśni i intensywnym napinaniem zmieniać rzeczywistość, a nawet mieć wgląd w alternatywne światy (lub przetransformować Pentagon w okrąg). Nad jego głową pojawia się tak zwane ?Hero Halo? ? wielki napis ?Hero of the Beach?, gdy tylko korzysta ze swoich umiejętności. To tyle jeżeli chodzi o bardziej zrozumiałą część całej historii. Reszta zaczyna się tam, gdzie kończy racjonalność i logiczna struktura narracyjna. Ta z pozoru niepohamowana jazda bez trzymanki jest w rzeczywistości dziełem o walorach autobiograficznych i filozoficznych. Nie, poważnie. Komiksy takie jak ten, pokazują, że rysunkowe medium dąży w swoich eksperymentach do wpływania na emocje i ogólnie skłaniania czytelników do głębszej analizy. Stąd właśnie odniesienie do hypersigli ? neologizmu, stworzonego przez samego Morrisona, którego znaczenie zahacza o podstawowe elementy magii chaosu: to rozszerzone dzieło sztuki o magicznym znaczeniu; skłaniania do emocjonalnej więzi za pośrednictwem dzieła, tudzież własnoręcznie rozrysowanych sigli/ pieczęci. Wiem, że brzmi to bardzo po macoszemu, ale zdaje sobie sprawę, że temat magii w komiksach mógłby zająć osobny post. Tutaj koślawo mogę dodać, że jeżeli kojarzysz książkę Sekret, która mówi o prawie przyciągania, to wiedz, że jest to tak naprawdę element magii chaosu, ale ubrany w mniej ?okultystyczną?, a bardziej ?postępową? otoczkę. Swoją drogą Morrison zachęca do przekonania się na własnej skórze jak owo prawo przyciągania ? sigle ? działa. Na łamach The Invisibles opisuje procedurę krok po kroju. Pierwotnie 4 zeszytowa seria pojawiła się w 1994 roku, ale brak dodruków sprawił, że jedyne wydania komiksu sięgały ówcześnie 50 dolarów za sztukę. Dopiero w 2012 roku DC zdecydowało się na wydanie zbiorcze. Do tego czasu, kto miał przeczytać komiks, ten już to zrobił ? czy legalnie czy też nie do końca. Muszę przyznać, że przed rozpoczęciem tej podróży w głąb kreatywnego strumienia świadomości, wyczytałem, że nie jest to zwykły komiks i należy go studiować dokładnie. Dlatego z jednej strony czytanie go było katorgą ? dynamiczne panele Quietly?ego wręcz zachęcały do przejeżdżania po nich wzrokiem, jednak nieustannie powtarzałem sobie: ogarnij się człowieku, bo to nie zabawa. I miałem po części rację. To nie była typowa zabawa per se. To była zabawa konwencją i całą 60?letnią historią komiksu. Każdy z 4 zeszytów reprezentował inną komiksową epokę i tym samym w różny sposób przedstawiał wydarzenia dziejące się na kolejnych stronach. Wrócę jednak do tego za chwilę gdyż w tym momencie musiałem przystopować pisanie tekstu. Korciło mnie by streścić całą historię, oraz krok po kroku wyszczególnić metatekstowe treści i wszelkie analogie, ale zdałem sobie sprawę, że pozbawiłbym Cię wtedy radości i entuzjazmu, jaką daje pierwsze (i drugie, i trzecie?) podejście do lektury. Zamiast tego postaram się omijać główne wątki, ale tu i ówdzie wspomnę subtelnie o elementach, które na pewno pomogą dopasować kilka puzzli do całego obrazu. Główna linia fabularna wydaje się z pozoru dość prosta do ogarnięcia i rozgrywa się z perspektywy dwóch bohaterów. Pierwszym jest oczywiście Flex, który poszukuje jednego z członków dawnej drużyny. Drugim jest Wallace Sage, twórca Flexa Mentallo, który po zmieszaniu leków i narkotyków pozostawiony samemu sobie w ciemnej uliczce dogorywa dzwoniąc na linię samarytanów (nasz odpowiednik linii zaufania) by opowiedzieć o swoim życiu. Jednocześnie losy obu postaci przeplatają się tworząc wraz z zawiązującą się akcją idealnie skrojony komiks o komiksie. Historia dodatkowo funkcjonuje na kilku płaszczyznach. Jako hołd dla superbohaterów, którzy w komiksie zniknęli i opuścili zwykłych ludzi, kryjąc się w przestworzach lub cieniach podziemnych klubów. Flex spotyka na swojej drodze kilku nadludzi, ale jako jedyny stanowi centralny punkt superśrodowiska i pewnego rodzaju wzór jakim powinien kierować się archetypiczny bohater, którego nie dotknął pesymizm i mrok ówczesnej kultury (czyli Mroczny Wiek komiksu i jego fundamenty w prawdziwym świecie). Jako pewnego rodzaju krytyczna analiza kolejnych komiksowych er, wraz z ich kulturowym bagażem, Flex Mentallo, pokazuje w przekroju, jak dotarliśmy do obecnego punktu na komiksowej osi czasu i jak kolejne zmiany wpłynęły nie tylko na nas, ale na samych bohaterów (Flex zdaje się pamiętać każdy etap i każdą zmianę, co komentuje w komiksie, wspominając stare dobre czasy Złotej Ery). Jak wspomniałem każdy zeszyt reprezentuje inny wiek, a widać to już po samych okładkach. Pierwszy numer przedstawia Złotą Erę: można w nim wyczuć lekki ton i idealizm ówczesnego wieku wraz z kreskówkowym przerysowaniem. Muskularny Flex ubrany jest jedynie w długie buty i majtki w lamparcie cętki, stara się zatrzymać bombę zostawioną przez tajemniczego The Fact - jego dawnego kolegę z nieistniejącej już drużyny. Jednocześnie przedstawiono Sage?a, który w zabałaganionym pokoju trzyma szkice z przygodami Mentallo, co można łatwo odebrać jako marzenia o sławie każdego fana komiksów. Cały zeszyt zatytułowany ?Flowery Atomic Heart? przedstawia ideę zamaskowanych, kolorowych superbohaterów, o czym może świadczyć sam tytuł. Drugi, ?My Beautiful Head? to Srebrna Era. Wiele w nim zapożyczeń do science fiction, abstrakcji (Metallium Man), czy kosmicznej świadomości. Można też dostrzec tematykę różnorodnych bohaterów z równoległych rzeczywistości, co stanowi przebłysk przyszłych historii Morrisona, jak również wspomnienie takich komiksów jak Crisis on Infinite Earths. Trzeci to jak łatwo się domyślić Mroczna Era. Wiele w niej nawiązań do dzieł Franka Millera (okładka numeru) i charakterystycznej ponurości i seksualności. Wally jest na skraju śmierci, a Flex musi dotrzeć do ostatniego bastionu superbohaterów, przedzierając się przez nocny klub pełen orgii i uciech. Humorystyczny ton i pogoń przed nieznanym, reprezentowana przez The Fact z poprzednich zeszytów ustąpiła miejscu obawie przed nuklearną zagładą i mroczną stroną superbohatera. Czwarty numer reprezentuje erę, która miała dopiero nadejść. Według Morrisona miał nastąpić wiek, który łączyłby zapomniany dziecięcy entuzjazm z doświadczeniem dorosłości; pewnego rodzaju oświecenie. Struktura okładki zdaje się to potwierdzać ? spadający w nieznane Flex rekonstruowany jest przez zlepek paneli, bez jasnej, ostatecznej wizji. Kilka lat później kiedy nadszedł Modern Age okazało się, że miał rację. Poza wspominanymi płaszczyznami, Man of Muscle Mistery przedstawia tezę jakoby fikcyjni superbohaterowie oraz ich czyny były tak samo prawdziwe jak to, z czym zmagamy się na co dzień.Bohaterowie żyją w komiksie, ale również w nas samych, jako inspiracje i idee. Przykładem tego jest sam Willy Sage. Z jednej strony, jak wspomniałem, komiks jest autobiograficzny. Wiele sytuacji z życia Sage przydarzyło się Morrisonowi naprawdę. Kluczowe znaczenie dla tej postaci ma również fakt, że każdy czytelnik może się z nią utożsamiać. Tak, przyjmując ogólny punkt widzenia, Sage/ Morrison jest każdym czytelnikiem komiksów. Wally dotarł do punktu, gdzie każdy pisarz/artysta/człowiek chciałby dotrzeć ? był prawdziwą gwiazdą. Ale mimo to, był nieszczęśliwy, bo uświadomił sobie, że na szczycie nie ma przepisu na życie. W zasadzie, nie ma tam żadnego znaczenia. Dlatego przedawkował narkotyki w nadziei, że doświadczy podróży, która wyjaśni mu sens istnienia lub po prostu umrze w niewiedzy. Flex Mentallo uczy, że nie uda Ci się znaleźć sensu życia; musisz sam określić sens swojego życia, gdyż to Twoja własna decyzja, a nie społecznych wymogów. Wally zbłądził, wybrał strach nad odwagę do walki ze swoimi problemami. To Flex, jego własna kreacja przychodzi mu z pomocą, co symbolizuje wewnętrzną siłę każdego z nas. Nie wyprzedzając fabuły zatrzymam się w tym miejscu. Daleko mi do komiksowego krytyka, czy specjalisty, dlatego jeżeli należysz do szczęśliwców, którzy lekturę mają już za sobą, ale nie do końca ujmują fabularną objętość tych 128 stron polecam obejrzeć video poniżej, oraz zapoznać się z tym artykułem ? będzie to służyć jako kompletne uzupełnienie i rozwinięcie tego o czym starałem się napisać. Flex Mentallo, Man of Muscle Mystery jest wyjątkowym komiksem. Wielowątkowa fabuła Morrisona i świetne rysunki Franka Quietly (który uzyskał dzięki komiksowi międzynarodowe uznanie) stanowią hołd dla superbohatera w najczystszej, niezdeprawowanej postaci. Ten dziecięcy entuzjazm da o sobie znać, gdy przypomnisz sobie za co kochasz komiksy i co takiego przyciąga w sylwetkach herosów. Zrób sobie tę przyjemność i po prostu przeczytaj. Bo Flex to życie. Flex to miłość. Dla komiksów. Paweł G. Zachęcam też do zaglądania na poniższe strony, gdzie teksty pojawiają się w większych ilościach. Pozdro! Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook] 0
  9. The Authority zaczyna się tam gdzie kończy Stormwatch. Nie tylko pod względem fabularnym ale i ogólnej koncepcji. Bohaterowie, którym udało się przeżyć wydarzenia poprzedniej serii postanawiają wziąć los c a ł e j Ziemi w swoje ręce i stać się głównym Autorytetem w walce ze złem. Może i brzmi to trochę patetycznie, ale The Authority to przykład jak wyglądałby idealny team superbohaterów na miarę XXI wieku. Zniknęły kolorowe trykoty, ugrzeczniony wizerunek i tajne rządowe misje ? grupa dowodzona przez Jenny Sparks to nowa forma badassowania. Hawksmoor, Swift, Apollo i Midnighter, a także The Engeener i The Doctor to postacie o zachwianym kompasie moralności. Nie chodzi tu o jakiś ambiwalentny stosunek do dobra i zła. W mniemaniu Authority świat jest raczej czarno biały, więc by pozbyć się prawdziwych badguyów trzeba im prawdziwego, bezkompromisowego lania, które może, choć nie musi, zakończyć się krwawą jatką. W autorskiej serii Ellisa brutalności i odważnych działań nie zabraknie. Zresztą autor, choć sam przyznaje, że nie lubi pisać superbohaterów, znalazł świetną formułę by urozmaicić ich zestandaryzowany i przestarzały wizerunek: Niby nic, a w 12 zeszytowym runie sprawdziło się znakomicie. Wspomniałem, że The Authority, to grupa bohaterów na miarę XXI wieku. W dobie obaw przed przyszłością i wzrastającego asymetrycznego zagrożenia w postaci zamachów terrorystycznych, herosi musieli przejść rewizję. Zapoczątkował ją właśnie Ellis, który stawiał przed swoim zespołem iście epickie zagrożenia. Wiem, że słowo wydaje się wyolbrzymione (i wyświechtane przez lata wykorzystywania go przez rozkapryszonych i rozrzutnych małolatów, którzy nie potrafili znaleźć sensownego zamiennika do opisania wątpliwej jakości nocnych, klubowych eskapad), jednak jest ono w zupełności uzasadnione. Pierwsza czteroczęściowa historia The Circle pokazuje Moskwę zrównaną z ziemią. Ogrom zniszczeń jest niewyobrażalny, a wszystko wskazuje na to, że kolejnym celem będzie Londyn ? miejsce urodzenia Jenny. Za te terrorystyczne ataki odpowiada znany ze stron Stormwatch Kaizen Gamorra ? który chce pozostawić na ziemi swoje korporacyjne logo. Nikt nie zadziera z Jenny Sparks. Nowa grupa bohaterów pojawia się w Londynie i przystępuje do solidnego kopania tyłków. Walka dosłownie urywa głowy ? nikt się nie patyczkuje z zamykaniem przestępców ? to nie Justice League, czy Avengers, którzy będą godzinami analizować moralność swoich czynów, by w tym czasie dać złoczyńcom zrównać z ziemią całe miasto. O nie, bohaterowie Ellisa negocjują pięściami i to jest naprawdę świetne rozwiązanie, a przynajmniej świetne z punktu widzenia nowej ery komiksowych postludzi i spragnionych takich scen czytelników. Ja to kupiłem, bo wiesz, urywanie głów prawym sierpowym. Dosłownie. Jak można z tym dyskutować? Wypadałoby powiedzieć kilka słów o członkach teamu. O Hawksmoorze i Swifcie było w poprzednim wpisie, więc wystarczy tylko powiedzieć, że ich pierwotna rola w Stormwatch Black (grupa uderzająca) jest tutaj rozciągnięta do rozmiarów obrony całej planety. Wrócę do tego później. Apollo i Midnighter, również pojawili się w poprzedniej serii, jednak specjalnie czekałem na ten moment by rzucić na nich trochę światła. Obaj są oczywistymi analogiami Supermana i Batmana. Apollo czerpie swoją moc z promieni słonecznych (tak jak Superman), natomiast Midnighter w swoim czarnym płaszczu i z cynicznym humorem zbliżony jest do Bruce?a Wayne?a. Nie są jednak zwyczajną kalką i wystarczy przyjrzeć się ich interakcjom by dostrzec pełnowymiarowe postacie, które świetnie wpasowują się w wykreowany świat. Co ich jeszcze różni to fakt, że obaj są kochankami (wielu shipujących fanów DC pewnie puszcza w tym momencie oczko do Supka i Batsa), ale to tylko jedna z wielu różnic i złożoności jakie oferują obaj bohaterowie wraz z rozwojem fabuły. Nie chcę spolerować, ale pierwsza historia kończy się kapitalną akcją Midnightera, który pilotując statek Authority (The Carrier) wlatuje wprost w wieżę Kaizena obracając ją w ruinę i przy okazji wszystkich w środku ? jedynie dlatego, że chciał się dobrze zabawić. Twój ruch, Batmanie. Jenny jak już wspomniałem to klasa sama w sobie. Jeżeli nie poczujesz do niej sympatii to najprawdopodobniej jesteś pozbawionym emocji cyborgiem i w przeciągu kilku kolejnych chwil Authority zapuka do twojego mieszkania, bo nic z Ciebie dobrego nie będzie. The Engineer i The Doctor to nowi rekruci. Poznajemy ich już jako członków zespołu (których Sparks zwerbowała albo w trakcie wydarzeń w Stormwatch albo między seriami). Pomimo krótkiego stażu oboje są bohaterami niosącymi bagaż doświadczeń. The Engineer (Angie) jest drugim wcieleniem gościa, który pojawił się w serii Stormwatch, dlatego osoba nosząca ten pseudonim posiada całą jego wiedzę (downloadowaną do kostiumu). Natomiast The Doctor jest szamanem, a jak przystało na taką profesję ? może komunikować się ze swoimi poprzednimi wcieleniami i korzystać z ich wiedzy. Jest więc grupowym magiem, który zamiast many korzysta ze środków halucynogennych i robi to przy aprobacie reszty składu. Wspomniałem o epickich przygodach. Ellis stworzył historie, których głównym zadaniem było przedstawienie ogromu wyzwań z jakimi powinny zmagać się drużyny bohaterów o takim poziomie mocy. Poza mierzeniem się z szalonym biznesmenem, The Authority musi odeprzeć najazd brytyjskich imperialistów (zwanych Sliding Albion) z równoległego wymiaru lub dosłownie zabić pradawnego boga, który wrócił na Ziemię by sprawdzić jak rozwinęła się prawdziwa rasa planety. Robią przy tym kolosalną ilość zniszczeń, jednak głównym motywem przewodnim serii jest zmiana statusu quo na lepsze. Oczywiście nie da się tego dokonać będąc pasywną jednostką, jak mają to w zwyczaju bohaterowie Wielkiej Dwójki (do których nawiązuje komiks Ellisa) dlatego ofiary są wliczone w koszta. Na uwagę zasługuje strona graficzna, za którą odpowiada Brian Hitch. Już w Stormwatch autor miał okazję pokazać swoje charakterystyczne szeroko-panelowe i pełno-stronicowe ilustracje, jednak ich szczegółowość dopiero w The Authority nabiera rozmachu. Dwustronicowe krajobrazy pełne zniszczenia, inwazji i ultra-przemocy z latającymi kończynami i zdeterminowanymi bohaterami w roli głównej faktycznie zapadają w pamięć, zwłaszcza design Carrier, statku-HQ, którymi bohaterowie przemieszczają się po Bleed, czyli ?międzywymiarowej autostradzie?, o której wspomniałem przy okazji Stormwatch - obraz wielkiego pojazdu płynącego po bezkresach telepatycznych głów układających się w rafę koralową robi mega wrażenie. Duet utrzymał się przez 12 numerów. Może poczuć niedosyt, jednak te 3 historie Ellisa i Hitcha były prawdziwą frajdą. Po nich serię przejął Mark Millar, odpowiedzialny w przyszłości za odświeżenie Avengersów w imprincie Ultimate oraz Frank Quietly, który najczęściej pracował z Grantem Morrisonem (na przykład przy okazji All-Star Superman). Rozwinęli materiał wyjściowy jeszcze bardziej idąc po bandzie i realizując pomysły pierwszych autorów. Dzisiaj The Authority może i nie świeci takim blaskiem jak 15 lat temu; w branży zaczęły się pojawiać komiksy traktujące o przygodach zdeterminowanych bohaterów, lub przestępców, którzy nawrócili się na ścieżkę dobra, jednak należy pamiętać, że gdyby nie seria Warrena Ellisa i Briana Hitcha nie powstałyby takie komiksy jak The Ultimates Marka Millara. The Authority to grupa idealnie skrojona na realia XXI wieku, przejmująca władzę siłą, samodzielnie stojąca na straży Ziemi i zachodzących zmian. Absolutny must-read. Paweł G. Zachęcam też do zaglądania na poniższe strony, gdzie teksty pojawiają się w większych ilościach. Pozdro! Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
  10. Mroczna Era komiksów była przesiąknięta przemocą, seksem i brutalnością, ale były to zabiegi uzasadnione fabularnie i wkomponowywały się w tematykę dekonstrukcji bohatera i jego moralności. Tak było, a na poparcie tej tezy wystarczy siegnąć po Powrót Mrocznego RycerzaMillera czy Strażników Moore?a. Początek lat dziewięćdziesiątych też zwiastował zmianę. Czy to decyzją twórców kuszonych wizją osiągnięcia statusu gwiazdy (pokroju Millera czy Moora) czy czytelników domagających się jeszcze większej dawki komiksowej akcji, ciężko mi w tym momencie powiedzieć (ale jest to temat warty zgłębienia). W każdym razie przemoc i brutalność zaczęły odgrywać główną rolę, spychając fabułę (o ile taka faktycznie występowała) na bardzo odległy plan. Tak było, a na poparcie tej tezy wystarczy sięgnąć po Stormwatch, aż do numeru 36. Stormwatch był grupą bohaterów wydawnictwa Wildstorm (1993), którzy tworzyli zbrojny oddział sponsorowany przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, składał się on z samych twardzieli i zabijaków. Na ich czele stał Henry Bendix, tak zwany ?The Weatherman?, który z satelity dyrygował poczynaniami grupy. Dość powiedzieć, że te 36 numerów można podsumować jako bezsensowną i ogłupiającą papkę z tonami strzelającego testosteronu i nieskończoną ilością zużywanych naboi. Ogólnie, zgodnie z obowiązującym ówcześnie trendem był to niewypał (pomimo tych wystrzeliwanych naboi). Seria zjeżdżała nieuchronnie po równi pochyłej, aż z 37 numerem na fotelu scenarzysty zasiadł Warren Ellis. Facet miał to coś, co (jak Morrisona, Moore?a, Ennisa czy innych członków Brytyjskiej Inwazji) wyróżniało go na tle innych scenarzystów. W postępującej erze komiksowego rekonstrukcjonizmu (nieudolnego w przypadku Stormwatch) Ellis był rewizjonistą. Jego reinterpretacja grupy pozwoliła na wprowadzenie do serii elementów politycznej konspiracji, psychotycznych bohaterów i tematów społecznych na spół ze stereotypową dawką brutalności mrocznej ery. Odświeżony Stormwatch zyskało aprobatę czytelników i krytyków. Fabularnie komks nabrał rumieńców ? Henry Bendix dokonał rewaluacji członków organizacji i podzielił ją na 3 teamy ? każdy do innych zadań. W ramach każdej zwerbował nowych bohaterów ? Jacka Hawksmoora, który zyskał umiejętność komunikacji z metropoliami za sprawą eksperymentów jakimi poddawali go obcy; Jenny Sparks ? stuletnią kobietę o urodzie 20-latki, która włada elektrycznością i jest nazywana Duchem XX Wieku (wątek tych drugich pojawił się w innej serii autora - Planetary); oraz Rose Tattoo, której przeszłość miała zostać dla reszty członków grupy tajemnicą. Seria działań z ramienia ONZ, doprowadziła do zaostrzenia konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi, które w konsekwencji zakazały działań Stormwatch na ich terytorium pod groźbą aresztowania. Później okazało się, że USA prowadzi potajemnie eksperymenty w celu stworzenia swojej własnej armii nadludzi. W komiksie działo się dużo i działo się dobrze. Pierwszy Wolumin zwieńcza 3 odcinkowy Change or Die, w którym grupa samozwańczych dobroczyńców chce stworzyć pokojowy świat, bez ingerencji rządów (i tym samym organizacji międzynarodowych). Twist jest zaskakujący, bowiem Henry Bendix chce wcielić w życie własną wizję perfekcyjnego świata ? w pejoratywnym znaczeniu. Początek vol. 2 przedstawia nowy status quo. Ellis przedstawia nowych bohaterów, którzy będą tworzyć główny trzon jego przyszłej serii The Authority ? Apollo i Midnightera. Rozwija przy tym własny koncept Bleed ? przestrzeni między równoległymi wszechświatami, która w przyszłości zostanie bardziej rozwinięta na łamach Planetary i innych komiksów Wildstorm ? w historii, która przedstawia Hawksmoora jako nowego Weathermana (w opozycji do obecnego dyrektora Stormwatch - Jacksona Kinga). Historie były intrygujące i po części to zasługa nowego rysownika. Brian Hitch, który wraz z Ellisem pociągnął jeszcze pierwsze 12 zeszytów The Authority przedstawił w Stormwatch nową formę narracji. Opierając się na szerokich kadrach i fotograficznych referencjach panele nie wymagały słów. Ba, słowa grzęzły w gardle gdy podziwiało się jego arty. Co nie znaczy, że poprzedni rysownik, Tom Raney, był do kitu. Nic z tych rzeczy. Choć wielu osobom mogły się nie podobać jego blokowate, przypakowane, lekko asymetryczne designy, mi bardzo przypadły do gustu ? oddawały klimat superbohaterskich teamów z lat 90. bazujących na popularności X-Men, a przecież każdy lubił team X-Menów z lat 90. Koniec serii zwiastował crossover WildC.A.T.s/Aliens, również napisany przez Ellisa. Warto tutaj odnotować, że było to pierwsze spotkanie z Obcymi, które poziomem nie obrażało ortalionowych rycerzy i jednocześnie było kanoniczne. Chciałbym tutaj uniknąć spoilerów, ale raczej będzie to ciężka misja, gdyż zakończenie crossa stworzyło podwaliny pod The Authority. Czytelniku zamknij oczy, bowiem Ellis dokonał czegoś zaskakującego. Wybił w pień praktycznie cały team (a w zasadzie zrobiły to dla niego xenomorfy i to jeszcze poza kadrem!) zostawiając z oryginalnego składu jedynie Jenny Sparks, Hawksmoora, Swift (oraz Apollo i Midnighter jak również Jackson King i Christine Trelane i Flint). Wieńcząca serię rozmowa trójki przy grobach swoich kolegów z drużyny służyła jako wprowadzenie do konceptu The Authority. Pomimo nierównego, lekko przydługiego początku runu Warrena Ellisa w Stormwatch, opowieść o niegdysiejszych brutalnych bohaterach, nabrała rozpędu i pozwoliła rozwinąć skrzydła herosom, którzy byli skazani na porażkę. Rewizja koncepcji superbohaterskiego teamu okazała się w Stormwatch sukcesem i służyła jednocześnie jako pewnego rodzaju wprowadzenie do kolejnych serii autora. Zwłaszcza wspominanego przeze mnie The Authority, o którym najprawdopodobniej będzie kolejny wpis. Paweł G. Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
  11. Już wiesz co, jak i skąd pochodzi, dlatego tytułem wstępu po prostu jeszcze raz zarekomenduję zaopatrzenie się w Velvet. To świetny komiks. Velvet Vol. 1: Before the Living End Velvet Templeton nie jest do końca osobą, za jaką się podaje. Jej sekret poznasz dopiero pod koniec pierwszego zeszytu, jednak już teraz możesz wymienić kilka pewnych informacji z przeprowadzonych przez siebie obserwacji. Velvet jest dojrzałą kobietą z pasemkiem białych włosów zsuwających się na lewy policzek. Velvet jest sekretarką w tajnej szpiegowskiej organizacji Arc-7 mieszczącej się w Londynie. Velvet otrzymała poranny telefon, z którego wynika, że jeden z agentów został zamordowany. Był on jednym z wielu, z którym Velvet łączył przelotny romans, jednak jako jedyny nie powinien zginąć. Wiesz, że Velvet zdaje sobie z tego sprawę. Velvet korzysta ze swojej fotograficznej pamięci, by przeanalizować raporty zmarłego agenta. Velvet sprawdza znaleziony trop. Velvet wpakowuje się w poważne tarapaty. Velvet ujawnia swój sekret. Owe obserwacje tworzą mapę pierwszego numeru, jednak jak sam widzisz akcja od samego początku nabiera tempa. Nie zwalnia też przez kolejne zeszyty, w których główna bohaterka przemierza kolejne europejskie miasta w poszukiwaniu prawdy unikając jednocześnie osób czyhających na jej życie. Siatka tajemnic z każdą kolejną poszlaką staje się bardziej przejrzysta, ale czy ta pogoń faktycznie kończy się wraz z rozwiązaniem ostatniej zagadki? Ed Brubaker słynie ze świetnych kryminalnych historii. Zeszłoroczny Fatale czy nadchodzący The Fade Out dla Image Comics, Criminal dla Icon lub Sleeper dla Wildstorm ? autor potrafi nakreślić wiarygodny i pełen przemocy świat, wyjęty żywcem z filmu noir. Nie inaczej jest w przypadku Velvet. Brubaker na potrzeby serii zgłębił literaturę dotyczącą historii siatki szpiegowskiej Cambridge jak i kobiet-szpiegów, co pozwoliło mu uwiarygodnić wizerunek głównej bohaterki. Czas akcji przypada na lata 70., co jak dobrze pamiętasz, jest okresem zimnowojennego wyścigu zbrojeń. Taki zabieg pozwala w pełni wczuć się w sytuację bohaterki ? zaszczutej, uciekającej i będącej na celowniku. Jak stwierdził sam Brubaker takie realia trzymają czytelnika w napięciu, bo żaden z bohaterów nie ma komórki czy innego gadżetu, który pozwoliłby na szybki kontakt i wyjaśnienie nieporozumienia, co w konsekwencji zepsułoby narastające emocje. Ciężko się z tym nie zgodzić. Co nie znaczy, że autor nie wykorzystuje komiksu jako miejsca realizacji pomysłów jakie pozwoliły mu odnieść sukces w serii Captain America jak i pomysłów, których nie udało się umieścić we flagowym komiksie Marvela (z racji ich brutalności lub nieodpowiedniego contentu). Zresztą motyw szpiegowskiego thrillera to nie jedyny powracający element. Za oprawę graficzną odpowiada Steve Epting, którego dynamiczne i mroczne kadry świetnie wpasowują się w przyjętą konwencję. Zresztą, to jego arty sprawiły, że sięgnąłem po przygody Kapitana, gdy jeszcze nie orientowałem się kim jest Brubaker. Co jeszcze warto wiedzieć o Velvet? Bardzo rzadko się zdarza by głównym bohaterem komiksu robić dojrzałą kobietę, jeszcze rzadziej, robić z niej prawdziwego badassa. Silnych i wyrazistych kobiet w komiksie jest jak na lekarstwo, dlatego warto z tego względu zapoznać się z komiksem. Zwłaszcza, że Velvet Templeton można śmiało porównać do Nancy Wake, Mata Hari czy rodzimej Krystyny Skarbek. Paweł G. Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
  12. Poniższy tekst oryginalnie pojawił się na hobbistycznym blogu Thousand Hi-Fives, który powstał z potrzeby posegregowania wiedzy o komiksie i muzyce, ale pewnie już o tym wiesz, jeżeli zapoznałeś się z poprzednim wpisem. Niemniej równie serdecznie zapraszam do zapoznania się z treścią, bo powoli sięgam też po inne popkulturowe kategorie. W dzisiejszym wpisie kilka słów o kosmicznym wydarzeniu, które wskrzesiło ten słabo prosperujący przez ówczesne lata zakątek uniwersum Marvela. Tak, mam na myśli Annihilation. Kosmiczna część uniwersum Marvela to jednak całkiem ciekawe zjawisko. Nie dość, że pozwala autorom swobodniej podejść do konwencji superhero i mocniej zacieśniać wątki sci-fi, to jeszcze jest miejscem, które zaskakuje odważnymi rozwiązanymi w strukturze historii, włączając w to wspomniane w Magus Saga poukrywane metafory. Annihliation było pierwszym, po wielu chudych latach, eventem, którego rozmach i powagę dawało się poznać już po pierwszych stronach komiksu. Dodatkowo była to historia, która pozwoliła Abnettowi, Lanningowi i Giffenowi przejąć piecze nad kosmosem w wydawnictwie i stworzyć z niego wciągający świat, w którym zaroiło się od (nareszcie) rozpoznawanych bohaterów pokroju Novy, czy Guardians od the Galaxy (tak, to wciąż oczko puszczone w stronę widzów filmu). Co prawda Ci ostatnii jako grupa nie pojawiają się w crossoverze, jednak rozpoznasz znajome twarze działające w pojedynkę. Pierwszym z nich jest Drax, którego historia traktuje jako swoisty prolog do Annihilacji. Bohater odsiadujący wyrok w statku-pace wraz z innymi kosmicznymi przestępcami rozbija się w małej mieścinie na Alasce, na Ziemi. Tam spotyka 10 letnią dziewczynkę o imieniu Cammi, która nie dość że nie jest zaskoczona przybyszami z kosmosu, to jeszcze targuje się z jednym z więźniów (Skrullem Paibokiem) o ciało Draxa, który kilka chwil wcześniej doświadczył przyspieszonej lobotomii. Drax wraca z martwych, jako mniej potężny, jednak zdecydowanie inteligentniejszy i cwańszy osobnik. Jasnym punktem tej 4 odcinkowej historii są humorystyczne interakcje Destroyera i Cammi ? dziewczynka ani myśli odstępować obcego o krok, ba, chce się nawet z nim zabrać na drugi koniec galaktyki. Na dodatek ma zaskakująco dużo do powiedzenia jak na 10-latkę. Rysunki Mitcha Breitweiser przykuwają uwagę, zwłaszcza nowy wygląd Draxa. Drax The Destroyer #1-4 stanowi jeden z komiksów wchodzących w zbiorcze wydanie pierwszej księgi Annihilation. Kolejnymi są Annihilation: Prologue i Annihilation: Nova #1-4. Oba komiksy traktują o śmiercionośnej Annihilation Wave, która niczym szarańcza niszczy wszystko na swej drodze. W Prologu przedstawiono głównych bohaterów, którzy będą przewijać się przez cały crossover we własnych mini-seriach. Jest to również miejsce, gdzie pokazano ogrom zagrożenia z jakim przyszło zmierzyć się protagonistom, a zwłaszcza członkom Nova Corps, którzy za wszelką cenę starają się odbić natarcie skierowane na ich siedzibę, Xandar. Heroiczna bitwa rozgrywająca się na kilkunastu stronach trwała zaledwie kilka minut i pozostawiła po sobie jedynego Richarda Ridera, mieszkańca ziemi, jedynego ocalałego Falę Anihilacji. Kosmiczny event doczekał się kosmicznego w skali kataklizmu. Tę niemoc można niema odczuć czytając Annihilation: Nova. Rider jako ostatni przedstawiciel Nova Corps musi nie dość, że pomścić swoich pobratymców (bo tak nakazuje mu sumienie) to jeszcze chronić Wordmind ? żywą bibliotekę przechowującą całą historię Xandaru (bo tak nakazuje mu Wordmind). W miniserii pojawia się Drax, który pomimo swojej niechlubnej reputacji staje się mentorem Ridera. Nova postanawia stawić czoło nie tylko postaci odpowiedzialnej za ludobójstwo, (jest nią, ku zdziwieniu czytelników, którzy nie skojarzyli tytułu z pewnym złoczyńcą ? Annihilus) ale również samemu sobie - a konkretniej musi zapanować nad nową mocą, która przyszła w parze z ochroną Wordmindu. Druga księga Annihilation (lub jak kto woli, drugi trade) to już zdecydowanie mniejsze w swojej skali mini-serie traktujące o poszczególnych uczestnikach eventu: Ronanie, Super-Skrullu i Silver Surferze, którzy zostali wplątani w wir wojny i zniszczenia. Muszę przyznać, że z trzech głównych części, to właśnie te historie wypadły najsłabiej, głównie z powodu oderwania od głównej osi fabularnej. Nie znaczy to jednak, że są one kompletnie nieczytelne i warte ominięcia. Historia Ronana jest tutaj najsłabszym ogniwem. Bohater utracił swój status Oskarżyciela, został wydziedziczony i generalnie wygnany przez swoich pobratymców. Wściekły przemierza galaktykę w poszukiwaniu krzywoprzysięzcy, którego zeznania skazały bohatera na tułaczkę. Gdzieś w fabule przewija się Gamora, której przyszło zmierzyć się z Ronanem, jednak koniec końców 4 zeszytowa seria nie wniosła nic nowego do narastającego głównego konfliktu, a samemu poszukiwaniu odpowiedzi ?dlaczego?? zabrakło końcowego szlifu i jakiejś iskierki emocji. Następnie kolej przyszła na Super-Skrulla, co do którego miałem również spore obawy. W końcu rzekomo najsilniejszy ze swej rasy i posiadający połączone moce całej Fantastycznej Czwórki nigdy nie dorastał do swojego przydomka. O dziwo identycznie opinie o nim miała księżniczka Skrulli, która zarzuca mu w twarz niekompetencje i plamienie jej honoru. Był to pierwszy element, który mnie zaskoczył. Drugim był bunt Kl?rta, jego ucieczka do Negative Zone i próba powstrzymania machiny mającej zniszczyć jego rodzinną planetę. Historia dobrze napisana z interesującym twistem między numerami, nie rokowała nic dobrego po Ronanie, jednak koniec końców zaskoczyła. Najlepiej wypadł moim zdaniem Silver Surfer. I od strony graficznej i fabularnej, gdyż najsilniej odnosi się do głównego eventu. Annihilus, do spółki z Thanosem (tak, Szalony Tytan powrócił tutaj po swojej tułaczce) polują na Heroldów Galactusa, by napędzić ich Kosmiczną Mocą swoją szarańczę i wykończyć resztę istniejących światów. Surfer przemierza miejsca dotknięte Falą Annihilacji i rozważa swoją posługę dla Pożeracza Światów co daje ciekawy moralny kontrast. Ostatecznie jednak, Galactus wzywa swojego pierwszego Herolda do siebie, by ten pomógł mu stawić czoła bytom tak starym jak sam wszechświat. Surfer przystaje na jego propozycję i znowu staje u boku swojego stwórcy. Ostatecznie drugi tom Annihilation jest tylko dobry i widać, że pewne wątki można było rozwinąć lepiej. Mimo wszystko warto po niego sięgnąć by widzieć pełny obraz tego co dopiero ma nadejść? ? w głównym wątku, w samym Annihilation #1-6. Science Fiction ma to do siebie, że można na kartach takich opowieści zamieścić wiele odniesień do rzeczywistości. Niekiedy opowiadania sci-fi są jedynie pretekstem do wymyślania co bardziej wymyślnych technologii czy kosmicznych ras. Annihilations pokazuje, jak wygląda piekło wojny. Wojny rozgrywanej w kosmosie. W serii spotykają się wątki poprzednich mini-serii, a wraz z nimi wszyscy wymienieni bohaterowie. Wszyscy z dnia na dzień w obliczu nieznanej dotąd fali destrukcji musieli stać się weteranami swojego fachu. Armią ocalałych przewodzi Richard Rider, Nova, jego doradczą jest Peter Quill, niegdysiejszy Starlord (jednak sam nie chce mówić o swojej przeszłości). Sytuacja wydaje się tragiczna, gdy siepacze Annihilusa pozbawiają życia kolejnych żołnierzy zjednoczonych sił galaktyki. Gdyby nie rozkazy Ronana status quo wyglądałaby znacznie gorzej. Gamora pokazuje, dlaczego zwą ją Najniebezpieczniejszą Kobietą w Galaktyce, a Drax, jak to kroi przeciwników bez większego entuzjazmu, gdyż jego głównym celem jest Thanos. Na domiar złego, to właśnie Thanos sprzymierzył się z Annihilusem i w czasie gdy wszyscy zajęci byli przeżyciem, ten pokonał Galactusa i Silver Surfera by wykorzystać ich do wywołania jeszcze większej skali zniszczeń. Sam widzisz w jak tragicznym momencie znajdował się kosmos Marvela. Ziemscy bohaterowie nie mogli pomóc, bo sami postanowili stanąć przeciwko sobie w Wojnie Domowej (Richard w związku z Civil War daje upust swoim emocjom, mówiąc, że nie chce stać się kimś takim jak obecnie Avengers ? mocne słowa, Nova). Komiks czyta się jak rasową relację z wojennego frontu. W pewnym momencie możesz złapać się na tym, że pomimo tego, że fabuła posuwa się do przodu, Ty skupiłeś się na zmaganiach kolejnych bohaterów. Są oni bowiem tak wyraziści, że z łatwością można do nich poczuć empatię. Nic w tym dziwnego, bowiem Giffen napisał wielowymiarowe postacie, które przejawiają autentyczne obawy o swój własny los wciągając w rozmyślania czytelnika, który z kolejnymi stronicami sam czuje się jak jeden z anonimowych żołnierzy walczących o wolność. Kulminacja historii jest pełna emocjonujących zwrotów akcji, dobrze rozpisanych scen i zaskakującego rozwiązania, które na długi czas zapadnie Ci w pamięć. Poważnie, do teraz mam przed oczami 2-stronicową rozkładówkę, na której? Nie tak prędko, to by popsuło całą zabawę. Napiszę tylko, że finał jest epicki, żeby nie powiedzieć k o s m i c z n y. W komiksie nie zabraknie kilku innych ?wow? elementów, które faktycznie zaskakują swoim rozwiązaniem. Zdecydowanie polecam zapatrzeć się w wydania zbiorcze wszystkich 3 części (w ostatniej księdze pojawia się jeszcze 2 częściowa mini seria traktująca o Herolda Galactusa, będąca niejako mini-epilogiem crossover), lub w jakiś omnibus zawierający wszystkie historie w twardej oprawie. Annihilation to lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów Marvela, ale również dobrej literatury wojennej. Paweł G. Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
  13. Kłaniam się nisko po dłuższej (dłuuuuuuższej) przerwie. Mam nadzieję, że dobrze się trzymacie, a wasze wpisy i zainteresowania nabierają kolorów. Poniższy tekst oryginalnie pojawił się na hobbistycznym blogu Thousand Hi-Fives, który powstał z potrzeby posegregowania wiedzy o komiksie (spowodowanej tonami reserachu przy pracy dyplomowej) i muzyce. Serdecznie zapraszam, bo powoli sięgam też po inne popkulturowe kategorie. Niemniej, dzisiaj kilka słów o bohaterze, który ma szansę pojawić się w filmowej kontynuacji Strażników Galaktyki. Zaraz obok Kaczora Howarda rzecz jasna. Na fali Guardians of the Galaxy (nie oszukujmy się, film był całkiem niezły) zdecydowałem się niczym Silver Surfer posurfować po bezkresach kosmicznego zakątka Marvela. Na dobrą sprawę kosmos rozwinął się dzięki Danowi Abnettowi, Andy?emu Lanningowi i Keithowi Giffenowi, którzy w 2006 roku odświeżyli tematykę w crossoverze Annihiliation. I to będzie właśnie temat mojego kolejnego wpisu. Najprawdopodobniej. Tytułem wstępu poprzestałbym na tym, jednak coś mnie podkusiło do zrobienia rachunku sumienia i przemyślenia kosmicznej tematyki drugi raz. I dobrze zrobiłem, gdyż do swojej listy dopisałem klasyk z lat 70, który do dzisiaj jest idealnym przykładem jak powinno pisać się ambitne, kosmiczne opowieści. Tą serią był Warlock i poprzedzające go Strange Tales, historią natomiast ? ponadczasowa Magus Saga. Oczywiście Marvel wydał też takie perełki jak Kree-Skrull War, Infinity Gautlet czy Dark Phoenix Saga, jednak chcę się skupić na mniej wyeksploatowanych bohaterach uniwersum (o czym może również wspomnę w niedługim czasie). Adama Warlocka przedstawiono w Fantastic Four #66-67 w roku 1967 autorstwa Lee i Kirby?ego wtedy jeszcze nazywanego Him i będącego jedynie humanoidalną formą (jakkolwiek to nie brzmi), która sprzeciwiła się swoim stwórcom i uciekła, niszcząc laboratorium, w którym powstała. Większe znaczenie bohater zyskał 1972 roku (w Marvel Premiere) gdzie już odważniej przedstawiano go jako pewnego rodzaju kosmicznego mesjasza (stąd wiele religijnych alegorii w pierwszych historiach). Rewolucję wizerunkową bohatera wprowadził Jim Starlin, czyli człowiek bez którego kosmos Marvela były tylko kolejną ?zapchaj(czarną)dziurą? ? scenarzysta powołał do życia Gamorę, Draxa, czy Thanosa, którzy nie dość, że byli głównymi osiami fabularnymi w wielu eventach (zwłaszcza Thanos i wspomniany Inifnity Gautlet, ale również świetny The Thanos Imperative), to jeszcze bez nich gorzej byś się bawił przy kinowych Strażnikach Galaktyki. Tak samo było w przypadku Warlocka, którego historie nabrały charakteru opowieści science-fiction z przeplatającą się tu i ówdzie obecnością kosmicznych bytów, oraz, co najważniejsze wewnętrznymi demonami, które nękają popadającego w szaleństwo bohatera. Okej, ale wróćmy do fabuły. Magus Saga rozgrywa się w komiksach Strange Tales #178 ? 181 iWarlock #9-11. Zaczyna się od potyczki protagonisty z wysłannikami tajemniczego Universal Church of Truth, któremu przewodzi równie tajemniczy Magus. Bohater sprzymierza się z trollem Pipem (troll w kosmosie? O dziwo całkiem dobrze się to zgrało) oraz Gamorą (jej debiutancki występ w komiksach) by poznać tożsamość fanatyka. Nim przejdę do konkretów warto napisać kilka słów o oprawie graficznej, która jak dobrze pamiętasz nie stroniła w latach 60. Czy 70. od pstrokatych barw i z lekka psychodelicznych wizji. Strange Tales i Warlock nie są w tym wypadku wyjątkami, jednak kosmiczna intryga i wszystko co ją otaczało ? łącznie z miejscami i bohaterami ? świetnie wpasowuje się do takiej konwencji. Zresztą popatrz na kadry, które wyglądają jak roller coaster na kwasie (fun fact: sam Starlin nie ukrywał, że w młodym wieku miał styczność z substancjami psychoaktywnymi). Wreszcie Adam staje twarzą w twarz z Magusem gotów by wreszcie złoić mu skórę i ponownie uratować świat i zbierać podziękowania od wszystkich uciśnionych i ściganych przez Kościół. Standardową mordobitkę odwraca do góry nogami wiadomość, że Magus to w istocie? Warlock, podróżujący z przyszłości, by kierować poczynaniami protagonisty aby tym samym urzeczywistnić swoją alternatywną przyszłość w teraźniejszości (może to brzmieć zawile i czytając komiks pierwszy raz faktycznie można mieć problem z połączeniem wszystkich wydarzeń, jednak gdy obejrzy się całość z szerszej perspektywy następuje efekt: ?wow, ale jazda?). Potyczka z Magusem to metafora, która kontynuuje mesjanistyczną narrację Roya Thomasa. Warlock przechodzi przez młodzieńczy okres egzystencjalnego buntu, odrzuca zorganizowaną religię (odzwierciedlając tym samym odczucia Starlinga do kościoła katolickiego) i kieruje się na drogę zniszczenia, która może się zakończyć jego autodestrukcją ? w końcu przyszło mu walczyć z samym sobą; Bruce Banner może się schować. Ta psychodeliczna podróż znalazła również swoje odzwierciedlenie w postaciach, które pojawiają się na drodze Warlocka. Bohater staje przed zdeformowanym sądem, któremu przewodniczy ogromna głowa, oskarżycielem są ogromne usta, obrońcą gigantyczne, zaspane oko, natomiast ławę przysięgłych wypełniają plastikowe manekiny. Skazany za działanie przeciwko Kościołowi Uniwersalnej Prawdy odbywa karę indoktrynacji przez nie-do-końca-zabawne klauny - uwięziony we własnym umyśle musi stoczyć pojedynek z fioletowym wrestlerem Madness Monster, by uwolnić się spod wpływu Magusa. Warto również wspomnieć, że w czasie swojej przygody Warlock jest zmuszony korzystać z jednego z Klejnotów Nieskończoności, tak zwanego Soul Gem, który niczym wampir, wysysa dusze z ciał swoich przeciwników (Infinity Gem to jeden z ?prezentów?, które Adam otrzymał od High Evolutionary w jednym z pre-starlingowych komiksów) dodając kolejną cegiełkę do szaleństwa głównego bohatera.Jakby tego było mało w komiksie pojawia się też Thanos. Całe szczęście nie jako przeciwnik, lecz jako sprzymierzeniec Warlocka. Obecność Szalonego Tytana służy jako równowaga dla działań Magusa. W komiksie zresztą przedstawiono ich jako dwie przeciwstawne moce: Życie (Warlock/Magus) i Śmierć (Thanos). Zakończanie sagi jest zaskakujące, ale też satysfakcjonujące, dlatego pozostanie ono tajemnicą do czasu, aż sam nie sięgniesz po lekturę. Najlepsze historie sci-fi to takie, które stanowią metaforę spraw mających znaczenie: podróż bohatera przez czeluście kosmosu i swojej jaźni, walka z ścieśniającymi organizacjami i w ostateczności z samym sobą nabiera podwójnego sensu gdy patrzysz na Sagę Magusa z szerszej perspektywy. Paweł G. Thousand Hi-Fives [tumblr] Thousand Hi-Fives [facebook]
×
×
  • Utwórz nowe...