Skocz do zawartości

MajinYoda

Zwycięzcy Smugglerków
  • Zawartość

    1155
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    94

Wszystko napisane przez MajinYoda

  1. Dziś miał być wpis o „mądrej książce”, którą niedawno wypożyczyłem z biblioteki, ale, niestety, jeszcze go nie skończyłem… Dlatego postanowiłem zamieścić recenzję drugiego anime, które obejrzałem w tym sezonie. Tym razem jednak byłem bardziej zadowolony, niż poprzednio. Jednak The Apothecary Diaries też osiągnęło całkiem niezłą oglądalność, choć mniejszą niż przygody Frieren. Ale do rzeczy. Źródło Pałacowe intrygi W fikcyjnych starożytnych Chinach tytułowa zielarka - młoda dziewczyna o imieniu Maomao -zostaje porwana i trafia do Pałacu Cesarskiego. Tam pokazuje swój geniusz, zarówno jako zielarka, ale i w innych aspektach. Sama postać jest dość ciekawa i intrygująca – wielu rzeczy dowiadujemy się o niej z czasem, jej postać jakoś się „rozwija”. Choć i tak po tych 24 odcinkach czuję, że jest tego więcej. Drugą ważną postacią jest Jinshi. Ten przystojny i młody mężczyzna jest zarządcą części pałacu, do której trafiła Maomao. Spodziewałem się między nimi wątku romansowego i pomyliłem się jedynie w 50%. To znaczy, wątek jest, ale jednostronny. Niemniej, ich interakcje są zwykle najciekawszymi i najbardziej zabawnymi w całym serialu. Jednocześnie, Jinshi skrywa jeszcze więcej tajemnic niż Maomao. Dość powiedzieć, że jego pozycja w Pałacu jest podejrzanie wysoka. Od czasu do czasu widzowie dostają drobne wskazówki, co do jego tożsamości. Wśród postaci drugo- i trzecioplanowych pojawiają się cesarskie konkubiny (jednej z nich już w pierwszym odcinku zaczyna służyć Maomao), wojskowi, inne służące i służący, a także „pracownice” lokalnych „domów uciech”… Przekrój i barwność tych bohaterów jest dość spora. I choć w większości stanowią tło, to dowiadujemy się o nich różnych rzeczy – o ile jest to potrzebne fabularnie. Musze przyznać, że twórcy całkiem nieźle balansują między poważnymi tematami a komedią. Choć nie jest też idealnie, ale o tym za chwilę. Podobały mi się tła, animacje i modele postaci. Szczególnie, gdy się „zmieniały” – a to „malały”, a to Maomao stawała się bardziej „kocia” (w końcu jej imię pochodzi od „miau miau”). Trochę standard dla anime, ale jednocześnie te „zmiany” powodowały każdorazowo uśmiech na mojej twarzy. Ciekawy też był odcinek pokazany z perspektywy osoby, która cierpi na prozopagnozję. W warstwie dźwiękowej nie mam zastrzeżeń do tej produkcji. Pałacowi idioci Mam jednak całkowicie inną uwagę – dlaczego w Pałacu Cesarskim pracują sami idioci? W pierwszej części sezonu jeszcze tak tego nie dostrzegałem (choć i wówczas pojawiły się już pewne oznaki), ale w drugiej twórcy trochę przegięli. Maomao, jak na zielarkę, jest zbyt genialna. W pewnym momencie czułem się, jakbym oglądał kolejne isekai z OP protagonistą, bo Maomao potrafi wszystko. I to dosłownie, bo nie mam tu na myśli tylko zielarstwa czy ziołolecznictwa, ale na przykład florystyki czy obróbki metalu. Miałem wrażenie, że przed przybyciem Maomao wszyscy w Pałacu Cesarza Chin biegali jak kurczaki z urżniętymi głowami. Cud, że pałac przetrwał tyle czasu. Pierwszy z brzegu przykład: protagonistka musiała pokazać jednemu z wojskowych, że nagromadzenie gazu w niewielkiej przestrzeni i zapalenie tam ognia może spowodować wybuch. Dlaczego ten idiota, ani najwyraźniej nikt inny w pałacu, o tym nie wiedział? Dlaczego dopiero nastoletnia zielarka musiała mu to uświadomić? Przecież to nie ma sensu! Twórcy zawalili też jeden z wątków, który chyba miał być tajemniczy i jego ujawnienie miało wywołać efekt „wow, tego się nie spodziewałem!”. Nie chcę zdradzić szczegółów, więc napiszę tylko, że pewna prawda została ujawniona tak nagle, że miałem takie „to już, tak szybko?”. Szkoda, bo można było wokół tego zbudować naprawdę ciekawą intrygę. A tu klops. Na koniec zostawiłem kwestię wspomnianego balansu. W pierwszej połowie sezonu jest on niemal idealny – wątki zabawne przeplatają się z poważnymi i tajemniczymi tak, że nie czuć przytłoczenia przez żaden z nich. Niestety, w drugiej twórcy nieco się pogubili i wątki te zestawili ze sobą nieco dziwnie. Ot, poważna sytuacja związana z utraconą miłością została dosłownie utopiona w zabawnej scence z pewną substancją Po czym, jakby nigdy nic, wrócono do „poważnego” wątku. Podsumowanie Osobiście uważam The Apothecary Diaries za najlepsze anime 2023/2024. Ma swoje wady, owszem, ale w ogólnym rozrachunku jest o wiele ciekawsze i lepiej przemyślane niż Frieren: Beyond Journey’s End. Dlatego postawiłem taką ocenę, jaką widzicie. 9/10
  2. Gdyby w Sèvres dodać kategorię „najbardziej przehype’owane anime 2023” to ta produkcja powinna się tam koniecznie znaleźć. Choć pewnie narażę się fanatykom tej produkcji to postanowiłem wyrazić swoją opinię w formie niniejszej recenzji. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że jest to jakieś bardzo słabe anime, bo tak też nie jest. Nawet początkowo porównywałem je z przygodami Kino, które swego czasu mnie urzekły. Jednak z każdym kolejnym odcinkiem zaczynałem dostrzegać mankamenty podróży Frieren: Beyond Journey's End. Ale po kolei. Źródło Po zakończeniu podróży… Główny wątek anime kręci się wokół ponadtysiącletniej elfki-maga Frieren i towarzyszącym jej osobom. Serial rozpoczyna się od celebracji ich zwycięstwa nad Królem Demonów. Zwykle w takim momencie dostajemy retrospekcje, ale nie w tym przypadku. Zamiast tego, Frieren rusza w dalszą podróż… A potem w następną, osiemdziesiąt lat później, już z nową ekipą. Generalnie, idzie po swoich śladach, wspominając co się działo za tamtym razem. Od początku jednak jest jasne, że podróż do tamtego miejsca jest „króliczkiem” i nie dotrą tam w 28 odcinków. To zrozumiałe. Niestety, praktycznie każdy odcinek w pierwszej połowie sezonu ma ten sam schemat: drużyna gdzieś dociera, Frieren przypomina sobie jak poprzednio tu dotarła (pierwsza retrospekcja), coś się dzieje związanego bardziej lub mniej z demonami i/lub poprzednią drużyną, retrospekcja uzupełniająca pierwszą, nowa drużyna coś robi, trzecia retrospekcja pokazująca, że poprzednio stało się coś bardzo podobnego. Ot, taki schemat fabularny. Rzecz w tym, że o ile w przypadku wspomnianego na początku Kino's Journey - the Beautiful World - the Animated Series dostawaliśmy jakieś informacje o miejscu, do której dotarła tamta protagonistka, tak tutaj tego mi brakowało. W większości nie interesowałem się co to za miejsce i kim są ci wszyscy ludzie. Szczególnie, że setting to standardowy świat fantasy. Nic nowego, ani nadzwyczajnego tu nie ma. Z kolei druga połowa sezonu całkowicie odeszła od wątku podróży. Przestój ten nazwałem „Turniejem Trójmagicznym”, choć z tym z Harry’ego Pottera ma niewiele wspólnego… Poza tym, że składa się z trzech części i dotyczy magów. Niemniej, taki arc ma sens, choć – jak na mój gust – był zdecydowanie zbyt długi. Jasne, nieco urozmaicił fabułę, ale też niewiele do niej wniósł. Do tego twórcy przepełnili go niepotrzebnymi fillerami. Podczas oglądania miałem wrażenie, że twórcy pozazdrościli Turniejowi Mocy z DBS i próbowali zrobić coś podobnego… Tyle, że skondensowali to w 10 odcinkach. ...należy zebrać drużynę. No dobrze, omówiłem z grubsza fabułę, pora pomyśleć nad postaciami. Sęk w tym, że praktycznie wszystkie są płaskie i brak im charakteru. Dotyczy to także protagonistów, między którymi brakuje także jakiejś chemii. Frieren, jak napisałem, ma ponad tysiąc lat, jest elfką i magiem. I w zasadzie tylko tyle mogę o niej napisać, ale nie będę taki. Z całą pewnością jest pełna sprzeczności. Z jednej strony stała się znana, ponieważ pomogła pokonać Króla Demonów, po czym przez jakieś 80 lat podróżowała samotnie po świecie. Z drugiej strony, jej bezmyślność (np. wpadanie ciągle w tę samą pułapkę, co zakrawa o głupotę) i różne wady (np. lenistwo czy kupowanie zbędnych rzeczy) sprawiają, że nie mam pojęcia jak tego dokonała. A, jej hobby to zbieranie dziwnych przedmiotów, eliksirów oraz zaklęć i ten wątek przewija się gdzieś w tle, najczęściej jako element humorystyczny. Druga osoba z drużyny, czyli nastolatka o imieniu Fern, także jest magiem. Mimo różnicy wieku, to ona jest tą „rozważną” w drużynie i często „matkuje” Frieren. Z grubsza, Fern ma 3 nastroje: 1. jest neutralna lub szczęśliwa, 2. jest o coś wkurzona lub obrażona, 3. żre lub wybiera żarcie na poprawę swojego nastroju. Oczywiście, ma też swoje momenty „powagi”, ale są dość rzadkie. Właściwie jej rolą jest bycie przy Frieren, choć między nimi nie widać żadnej konkretnej relacji. Niby ma być uczennicą elfki, a tak naprawdę tylko kilka razy jest to jakoś widoczne. Uzupełnieniem trio jest czerwonowłosy chłopak imieniem Stark, który jest wojownikiem. O jego osobowości mogę napisać jeszcze mniej. Poza tym, że jest tchórzem, który potrafi zebrać się na odwagę… Stark jest tu tylko po to, by pojawił się jakiś wątek romantyczny między nim a Fern. Innej roli dla niego nie widzę. Niestety, przez taki dobór postaci w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy faktycznie są one potrzebne. Równie dobrze można było wykreślić ze scenariusza Frieren i puścić w świat tylko Fern i Starka… Albo wykreślić ich oboje i co jakiś czas dawać elfce tymczasowego kompana… Albo zrezygnować z wątku romantycznego i opisać podróż jedynie Frieren i Fern. Każde z tych rozwiązań nieco Warto też kilka słów poświęcić innym ważnym postaciom, czyli poprzedniej ekipie Frieren. Króla demonów pokonali: Himmel – typowy bohaterski bohater, do tego zakochany w Frieren (przypominam: ponadtysiącletniej elfce); Heiter – kapłan-pijak oraz Eisen – krasnolud-wojownik (a jakże). I to, w sumie, tyle ile jestem w stanie o nich napisać. Tylko Himmel ma jakąś osobowość, odgrywa jakąkolwiek większą rolę i czuć chemię między nim a Frieren. Heiter niby też jest na początku nieco lepiej przedstawiony, ale wciąż przez większość czasu ekranowego jest pijany. Niemniej, ta ekipa byłaby dużo ciekawsza i wolałbym obejrzeć ich wspomnienia z podróży i walki niż perypetie Fern i Starka. Co do pozostałych postaci to, cóż, jak pisałem nie bardzo przejmowałem się tymi, które protagoniści mijali po drodze. Jednak druga połowa, ta z „Turniejem Trójmagicznym” jest pod tym względem inna. Tutaj dostajemy kilkunastu magów, którzy mają własną historię, cele i pragnienia. Nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że mają osobowość. Ale co z tego, skoro ani wcześniej ich nie ma, ani nie wiadomo czy pojawią się później. Innymi słowy – kompletnie nie interesowałem się nimi. Warto też przyjrzeć się kwestiom technicznym. Podobały mi się animacje i efekty wizualne, zwłaszcza podczas walk lub po prostu używania magii. Podobały mi się także tła i wygląd miejsc odwiedzanych przez bohaterów. Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o twarzach postaci. Szczególnie od boku wyglądały dziwnie. Do tego praktycznie jeden i ten sam zestaw min dla wszystkich (choć z drobnymi wyjątkami). W kwestii udźwiękowienia nie mam żadnych zastrzeżeń. Podsumowanie Mimo moich narzekań, przygodę Frieren i spółki oglądało mi się całkiem nieźle. Jednakże, jestem daleki od zachwytów, które pojawiły się w świecie anime. Uważam ten serial za solidnego średniaka, stąd ocena, którą widzicie. 6,5/10
  3. Ostatnio publikuję niewiele treści o „życiu NPCów”. Najwyższa pora to nadrobić ;). W grach komputerowych zwiedzamy różne światy. Jedne wydają się nam bardziej niebezpieczne niż inne. Smoki, trolle, bandyci, mutanty, policja – wszystko zdaje się chcieć wyrządzić krzywdę Bohaterowi. No właśnie, a co z przeciętnym NPCem? Żeby było jasne, nie mam tu na myśli questgiverów czy kowali albo sklepikarzy, lecz szarych, bardzo często bezimiennych NPCów, którzy są po prostu statystami. Standardowo, nazwijmy takiego gostka Stanley i przyjrzymy się jego życiu. Wydaje się, że światy z typowego RPGa są najbardziej niebezpieczne dla naszego Stanleya. Nic bardziej mylnego. Jeśli ma gdzie spać to wstaje rano (jeśli nie to po prostu jest cały czas na nogach), idzie zrobić swoje i wraca do domu lub błąka się bez celu po mieście/wiosce. Bandyci go nie interesują, bo ci trafiają się na szlakach. Smoki? Jeśli nie zaatakuje miasta to też go nie obchodzą. Jedynym zagrożeniem może być Bohater. Jednakże, z powodu swojej ogólnej bezużyteczności, Stanley może co najwyżej zostać okradziony przez początkującego Bohatera. No, chyba, że ten akurat zrobił quicksave i chce sprawdzić czy da się zabić wszystkich Stanleyów na mapie… Ale po quickloadzie wszystko wraca do normy, więc można się przyzwyczaić. O wiele bardziej niebezpieczne wydają się być gry z serii GTA. Tutaj faktycznie, taki Stanley nigdy nie wie kiedy Bohater postanowi zacząć strzelać na lewo i prawo. I nie ma tu quickloada (albo bywa bardzo rzadko), więc taki Stanley jest zagrożony w każdej chwili. Jasne, policja prędzej czy później zneutralizuje Bohatera… ale ten, w przeciwieństwie do biednego Stanleya, trafi do szpitala/aresztu i wyjdzie szybko. A Stanley? Jeśli ma szczęście to załoga karetki go uratuje. Jeśli ma pecha, zniknie jak wielu innych wokół niego. Ktoś mógłby powiedzieć, że Stanley nie ma się czym przejmować w RTSach i one są dla niego najbezpieczniejsze. Otóż nie. Bowiem tam Stanley nawet nie ma swojej cielesności. Jest zaledwie cyfrą, określającą wielkość państwa lub (w niektórych przypadkach) miasta. W przypadku wojny nikt nawet się nie przejmie czy taki Stanley zginął czy nie. Co ciekawe, jednymi z najbezpieczniejszych światów dla Stanleya są te z serii Assassin’s Creed. Jedyne co może go w nich zabić to nuda i monotonia, bowiem Bohaterowie mają najczęściej zakaz mordowania postronnych. Stanley może zatem łazić bez celu po mieście i liczyć, że nie zabije go skrypt lub jakiś złoczyńca. Choć światy z AC i tak ustępują jeszcze innym – z gier sportowych. Ot, Stanley jest zaledwie jednym z kibiców, spędzającym cały swój żywot na trybunach. Jego jedyną rolą jest podrygiwanie i zakładanie odpowiednich koszulek. W czasie meczu nikt nawet nie zauważy, że Stanley zmieni strój i stronę trybun w zależności od tego, kto akurat wygrywa. A który świat według Was jest najlepszym miejscem dla NPCa? Do zobaczenia za trzy tygodnie!
  4. Dziś miał być zupełnie inny wpis. Jednakże, wczorajsza informacja wydała mi się ważniejsza. W zeszły piątek, 1 marca, w wieku zaledwie 68 lat zmarł Akira Toriyama, twórca Dragon Balla, a. Ponieważ mam ogromny sentyment do tej serii – szczególnie do „Zetki” – uznałem, że muszę napisać kilka słów. Choć lepiej nazwę to „wspomnieniami”. Pierwszą styczność ze stworzonym przez Toriyamę światem miałem gdzieś w 1998 roku. Nie był to jeszcze DB, lecz Dr Slump, który także jest całkiem znanym anime. Jednakże, niewiele z niego pamiętam, prawdopodobnie nie zaciekawiło mnie (w końcu miałem już wtedy na swoim „koncie” m.in. Daimosa ;)). Jeśli chodzi o DB to na początku, oczywiście, oglądałem go na RTL7. Co ciekawe, zacząłem oglądać dopiero od „Zetki”, z pierwszą serią zetknąłem się dopiero po jakimś czasie. Niemniej, od razu polubiłem bohaterów tej produkcji – Goku, Vegetę (który, jak widać po moim awatarze i połowie mojego nicku, szybko stał się moją ulubioną postacią), Bulmę, Trunksa, Gohana, Piccolo… I poszło ;). Obejrzałem także GT (tak, wiem, że nie do końca stworzył je Toriyama, ale świat był jego, nie?) oraz Super. Jednakże, nigdy nie przeczytałem mangi. Próbowałem wielokrotnie, ale jakoś mnie nie pociągała… Jednak, co też muszę dodać, zawsze najbardziej podobała mi się logika nadawania imion postaciom. Jasne, w większości pochodzą od jedzenia (Kakarotto, Vegeta, Gohan itp.), ale są też wyjątki. Mam tu na myśli przede wszystkim Videl (czyli anagram słowa „Devil”, jakby ktoś nie wiedział :P) i Pan (czyli po japońsku chleb, ale także grecki bóg-satyr). Oraz, oczywiście, pochodzące od nazw bielizny Bulma, Trunks czy Bra… Mógłbym tak wymieniać bez końca ;). Nie bardzo wiem co napisać na koniec wpisu o takiej informacji. Chyba najlepiej będzie prosto i od serca – dziękuję Ci, Mistrzu, za stworzenie świata, który towarzyszy mi od dzieciństwa.
  5. Trochę dziwnie się czuję z tym, że zdominowałem tutejszą blogosferę :P. Wcale mi to nie przeszkadza ;). Do tego, najwyraźniej, ktoś z CDA dokonał zmian na Forum i wreszcie jest jakaś nawigacja do strony głównej 😮
  6. Jakiś czas temu, przy okazji jakiegoś MSMa, obiecałem, że pojawi się tu publikacja prezentująca przeciwne stanowisko. Sądzę, że wreszcie nastał czas, by tak się stało :). Przed Wami książka „Komputer a rzeczywistość” autorstwa Marty Koplejewskiej z 2023 roku. Sama pozycja skupia się na wykorzystaniu gier komputerowych do rozwijania zdolności poznawczych dzieci z „niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym”. Co oznacza, że jest kierowana głównie do nauczycieli i rodziców, czyli osób mających styczność z takimi dziećmi. Tym bardziej uważam, że warto pochylić się i – w pewnym stopniu – promować tę pozycję. Ale po kolei. Rozdział 1, podrozdział „Zalety gier komputerowych w pracy z dzieckiem neurotypowym”: Po części zgadzam się tu z Autorką (czy raczej, z osobą, na którą się powołuje ;)). Niemniej, jak wynika z moich doświadczeń, traktowanie gier jako coś najgorszego nie jest jedynie domeną „cyfrowych imigrantów”. Najlepszym przykładem jest opisywany przeze mnie jakiś czas temu artykuł dziewczyny urodzonej pod koniec lat 90. Ponownie, jest w tym sporo prawdy. Ale też nie oszukujmy się - czego mógł nauczyć taki Pong? Nie zagłębiałem się w historię gier edukacyjnych, więc mogę jedynie przypuszczać, że nie od razu stały się dość popularne, by przyciągać uwagę badaczy. Co o tym sądzicie? Źródło Tutaj, choć wiem, że Autorka chciała dobrze, muszę się przeczepić doboru literatury. Pierwsze zdanie pochodzi z 2003 roku, z kolei reszta z 2000 (!) roku. Przydałyby się nowsze badania… Szczególnie, że mam teraz kontakt z osobami urodzonymi na początku XXI wieku, które – choć mogłoby się wydawać inaczej – mają problemy z czymś takim jak rozpakowanie pliku zip… I mam tu na myśli także graczy… W tym miejscu Autorka daje przypis do tekstu z 2015 roku, więc jest lepiej :). Niestety, w kolejnym fragmencie, który pominę, Autorka opisuje badania, ale nie daje żadnego źródła… Szkoda, bo chciałem się z nimi zapoznać. Przejdę teraz dalej, do właściwego badania. Autorka poświęca cały rozdział („Opis podstaw metodologii badań własnych”) na opisanie czego użyła i dlaczego. Trzeba przyznać, że to, niestety, rzadkość w tego typu badaniach (spychologowie nie lubią zdradzać szczegółów ;)). Dowiadujemy się między innymi, że: I ma to jak najbardziej sens. Oczywiście, przez to skala badania się zmniejsza. W tym przypadku badanych było 70 dzieci (32 chłopców i 38 dziewczynek) z klas I-III, przy czym podzielono je na równe grupy: eksperymentalną i kontrolną. Cóż, moim zdaniem, jest to niewielka liczba i nie można przekładać tych wyników na ogół uczniów z umiarkowaną niepełnosprawnością intelektualną. Szczególnie, że wszystkie dzieci chodziły do tej samej szkoły. Kilka słów o wybranych grach: Pewnie spodziewaliście się „DOOMa”, co? A tak serio, z ciekawości zacząłem szukać tego producenta gier… Niestety, nie udało mi się znaleźć nawet jednej, a ich strona na Google Play jest pusta. Jednak z tego, co czytałem, są to produkcje na tablety przeznaczone dla dzieci z autyzmem. Za jedno konto trzeba zapłacić 150 złotych. Jak ktoś miał styczność z ich produktami to proszę dać znać ;). Dalej Autorka dość szczegółowo opisuje wyniki. Jednakże, nie bardzo mam co napisać na ich temat – po prostu badanie zostało dobrze przeprowadzone, choć na niezbyt dużej grupie. Dlatego przejdę do rozdziału 10, czyli „Podsumowania badań własnych”, w którym, z jakiegoś powodu, Autorka pisze więcej niż tylko o swoich badaniach…: Ten fragment jest bardzo ciekawy. W przeciwieństwie do typowego MSMa, Autorka przy każdym z tych punktów dała przynajmniej jeden przypis! Wręcz zastanowiłem się nad jakością tekstów, które do tej pory czytałem, skoro ucieszyła mnie tak podstawowa rzecz ;). Jedyną kwestią jest to, że najstarszy tekst pochodzi z 2004 roku – jednakże, dotyczy obsługi komputera, więc mogę to przyjąć. Choć, jak pisałem, przydałoby się powtórzyć takie badania. Czas na faktyczne omówienie wyników badań: W tym miejscu znowu warto to, moim zdaniem, podkreślić – gry muszą być odpowiednio dobrane. Sam się, oczywiście, często śmieję, że po zagraniu w GTA nie staję się mordercą. Ale zdaję sobie sprawę, że produkcje dla dzieci (szczególnie tych o specjalnych potrzebach edukacyjnych) spełniają określoną funkcję w uczeniu, a nie tylko są traktowane jak rozrywka. O czym wielu spychologów nie wie, zapomina lub wciska ludziom ciemnotę ;). I pojawił się zgrzyt – „większość”… Muszę, niestety, Autorkę zganić za ten fragment z jeszcze jednego powodu – nie wiem co ma na myśli pisząc o „indywidualnych cechach dziecka”. Czy ma na myśli nabyte wcześniej zdolności? Czy może chodzi o przejawiane przez nie zachowania trudne? A może oba te czynniki? Zabrakło dosłownie kilku słów… A szkoda, bo, moim zdaniem, jest to bardzo ważna pozycja nie tylko z punktu widzenia „obrony gier komputerowych”, ale także edukacji. Wiem, że wcześniej się czepiałem, ale to są drobnostki, które po prostu nie pasują do całości. Bowiem widać, że Autorka włożyła sporo pracy, przyłożyła się do researchu oraz samych badań. Do zobaczenia! PS. Przez jakiś czas wpisy mogą pojawiać się nieregularnie.
  7. Cóż, zdaję sobie sprawę, że pewnego dnia forum zniknie razem z moimi blogami. Trudno ;). Jednak, jak już kiedyś pisałem, nie chcę być tym, który "gasi światło" tutejszej blogosfery. Wciąż też czuję pewien sentyment do "starego" CDA i Forum Actionum. Więc, póki forum istnieje, będę tu publikował choćby dla archiwum czy garstki ludzi, którzy tu zaglądają ;). Jednocześnie szukam jeszcze innego miejsca, poza PPE, gdzie mógłbym się przenieść
  8. Niedawno postanowiłem odświeżyć sobie Dragon Age Inquisition. Ogrywając, przypomniałem sobie o mechanice, która już wcześniej mnie zastanawiała – Bohater, który zostaje przywódcą. Uwaga – spoilery! Skoro już zacząłem od DAI to zostanę na chwilę przy tej produkcji. Dość szybko Bohater zostaje tu przywódcą inkwizycji, czyli dość siły militarnej i politycznej w krainie. Jak na taką potęgę przystało, wpływamy na to, co się dzieje wokół. A to na przywództwo w Cesarstwie Orlais, a to na wybór nowej Boskiej. Do tego działania przy Stole Narad gdzie-tam wpływa na stosunki Inkwizycji z postaciami, których najczęściej potem nigdzie nie ma... Innymi słowy, zrobiono to świetnie… z jednym wyjątkiem. Tak naprawdę i tak 90% rzeczy Inkwizytor musi robić sam. I nie mam tu na myśli nawet biegania po krainie, bo jest to jakoś wyjaśnione (w końcu tylko bohater może zamknąć te „dziury”, nie?), ale właśnie te działania przy Stole Narad. Przecież Cullen, Josephine i Leliana większość z tych decyzji mogą podjąć samodzielnie. Tymczasem, Inkwizytor musi przyjść, pochylić się nad tym i podjąć decyzję, choć tak naprawdę na nic nie wpływa. Ale, jak napisałem, DAI jeszcze nieźle do tego podchodzi. Dlatego zastanowiłem się – co z innymi produkcjami? I tu jako pierwsze przyszło mi na myśl zaginione Fable 3, w które udało mi się zagrać tylko raz, niestety… Ale do rzeczy. Bohater w pewnym momencie zostaje królem. Jako władca, musi podjąć pewne decyzje, które wpłyną pozytywnie lub negatywnie na jego odbiór… I tu pamiętam, że były schody. W większości przypadków ograniczeniem był budżet, który – ponownie – samemu trzeba było zdobyć. Oczywiście, władcą możemy też zostać w Mount & Blade: Bannerlord. Jednak nasze pole manewru bardzo często jest ograniczane przez naszych lenników. Wielokrotnie trzeba przystąpić do wojny, bo uznają, że walka na dwa albo trzy fronty jest świetna. Oczywiście, możemy próbować powiedzieć „nie!”, ale mogą się obrazić na nas… Skoro już mowa o władzy to zastanowiłem się jeszcze nad grami, w których przejmujemy władzę nad pomniejszymi frakcjami. Ale i tutaj nie jest zbyt kolorowo. W każdej znanej mi grze Bethesdy, poprzedni dowódcy mają o wiele większą kontrolę nad tym, co się dzieje, niż Bohater. Zawsze mnie to zastanawiało. Weźmy taki Instytut z Fallout 4. Shaun ma tam praktycznie nieograniczoną władzę, może decydować o każdym aspekcie działania frakcji. Jednak, gdy Bohater zostaje jego następcą nie może zrobić absolutnie nic. Jasne, nie mamy doświadczenia, jakim dysponował Shaun. Ale chociaż kilka wyborów (typu: przestańcie porywać ludzi, bo ludzie nie lubią, gdy nagle znikają ich znajomi) byłoby wskazanych. A tu nic z tego. Źródło Na koniec zostawiam RPGi, bo jest jeszcze jedna, trochę niesłusznie porzucona produkcja, w której też gracz przejmował władzę – The Godfather The Game. Dotarcie na szczyt Rodziny Corleone jest tam bardzo wymagające, ale klimatyczne. Jednak, gdy już zostaniemy donem… nic się nie zmienia. Nadal jesteśmy „chłopcem na posyłki” i nie mamy na nic wpływu. Nie dostajemy nawet głupiego ochroniarza… Na szczęście nie grałem w „dwójkę”, bo tam podobno jest jeszcze gorzej… A jakie Wy znacie gry, w których bohater staje się władcą? Do zobaczenia za tydzień!
  9. Wprawdzie drugi sezon Spy X Family nieco mnie zawiódł, ale nie oznacza to, że nie było w tym samym czasie lepszych anime. Dziś przedstawię Wam jedno z nich. Naturalnie, Tearmoon Empire pod żadnym względem nie może równać się na przykład z wciąż trwającym Apothecary Diary (recenzja po premierze ostatniego odcinka ;)), ale i tak oglądało mi się to całkiem przyjemnie. Szczególnie, gdy zacząłem się zgłębiać w fabułę i zastanawiać nad tym, czego twórcy nam nie pokazali bezpośrednio, a jedynie zasugerowali. Ale po kolei. Płacz, głupia, płacz Według opisu, który sprawił, że zainteresowałem się tym anime, serial opowiada o głupiej, leniwej i samolubnej księżniczce imieniem Mia Luna Tearmoon. Zgodnie z opisem, fabuła zaczyna się od jej śmierci w wieku 20 lat (sprawcą nie jest truck-kun, lecz guillotine-chan). Jednak zamiast trafić do jakiegoś isakei’owego świata, protagonistka budzi się 8 lat wcześniej, otrzymując od losu drugą szansę i swój zakrwawiony pamiętnik. Czas, który otrzymała, Mia postanawia poświęcić na uniknięcie ścięcia, bo jest to zbyt bolesne. Tyle dał mi sam opis fabuły i w większości zgadza się to ze stanem faktycznym. Ale, jeszcze podczas oglądania, zrozumiałem, że nie jest to w 100% prawda (no, chyba, że w mandze wygląda to inaczej). Przede wszystkim, nie nazwałbym Mii głupią. Jasne, nie jest zbyt bystra i niekiedy udaje jej się coś osiągnąć przez łut szczęścia albo nieporozumienie. Jednakże, sam fakt, że próbuje nie powtórzyć swoich dawnych błędów świadczy o tym, że nie jest tak głupia, jak można sądzić na początku. Dodatkowo, potrafi się czegoś nauczyć, o ile ją to interesuje. Leniwa to też nie jest dobre słowo, by ją określić. Raczej jest to kwestia rozpieszczenia przez ojca-króla. Nawet w kilku retrospekcjach jest pokazane w jaki sposób przebiegało jej wychowanie. Po prostu zabrakło jej dobrych wzorców do naśladowania. Jej egoizm wynika dokładnie z tego samego. Przy czym, wraz z biegiem wydarzeń (zarówno tych obecnych, jak i przeszłych/przyszłych) zacząłem jej współczuć. Ale szczegółów nie podam, bo to byłby spoiler ;). Napiszę jednak, że fabuła ogólnie mi się podobała. Choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że więcej tu śmiechu, to jednak sama wspomniana rewolucja, jej przyczyny i skutki jednak czasem dają do myślenia. Także w kontekście prawdziwych rewolucji. W moim odczuciu, twórcy bardzo dobrze zbalansowali te różne motywy. I za to należy im się plus. Współpłaczący O protagonistce i historii obudowanej wokół niej mógłbym jeszcze trochę napisać, ale trzeba napisać kilka słów o pozostałych postaciach. Tych jest całkiem sporo, choć nie bardzo umiałem przywiązać się do większości z nich. Tak naprawdę interesuje nas tylko Anne – zaufana pokojówka Mii. Nawet wspominany w opisach Ludwig – zajmujący się finansami – w anime pojawia się dość rzadko i miejscami o nim zapomniałem. Oczywiście, poza nimi pojawia się całe mnóstwo postaci, które w ten czy inny sposób wpłynęły na protagonistkę w tym i poprzednim czasie. Są tu „przyszli” przywódcy rewolucji, uczniowie Akademii, do której uczęszcza Mia, szlachcice, nowobogaccy, kupcy… Przekrój jest spory, ale raczej tylko w górnych sferach społecznych. Aczkolwiek, dla postaci z „nizin” też jakieś miejsce się znalazło. Pod tym względem nie mogę serialowi nic zarzucić. Choć, niestety, w większości te postacie są mocno płaskie i pozostają w swoich sztampowych rolach przez cały czas. Z drugiej jednak strony, wspomniani „przyszli” przywódcy rewolucji pokazani są tak, iż zastanawiałem się jak doszło do tego, że stanęli na czele rebelii przeciwko protagonistce i jej rodzinie. Serio, jak na mój gust, niewiele się od niej różnią. Ciekawą rolę pełni też narrator. Pojawia się dość rzadko, ale jego komentarze (zwykle złośliwe dla protagonistki) mocno podbijały komediowy aspekt serialu. Normalnie bym o tym nie wspominał, ale po prostu lubię, gdy narrator jest (w pewnym stopniu) wredny dla bohatera/ki ;). Na koniec tej sekcji warto wspomnieć o antagonistach. Ci się tu pojawiają, choć nie są tak oczywiści, jak mogłoby się na początku wydawać. Przez większość czasu rolę „głównego wroga” pełni wspomniana na początku guillotine-chan, pojawiając się głównie w wyobrażeniach Mii. Oczywiście, są tu także inni „złoczyńcy”, ale, ponownie, nie chcę spoilerować. Dodam tylko, że ich obecność rzuca nowe światło na pewne wydarzenia. Twórcy też płakali Generalnie, graficznie i animacyjnie serial nie jestem w stanie się niczego przyczepić – ładne tła, normalnie wyglądające postacie… Szkoda, że nie zawsze jest tak kolorowo. W kilku miejscach pojawiają się paskudne sekwencje 3D CGI. Gdy takowa została zaprezentowana po raz pierwszy, miałem flashbacki z drugiego sezonu BOFURI. Sprawdziłem i okazało się, że miałem rację – Tearmoon Empire jest produkcją tego samego studia (SILVER LINK.). Już tam wyglądało to sztucznie, ale tutaj przebiło wszystko. Jeszcze rozumiem, że użyli tego w scenie pędzącego powozu - trudno to zanimować „tradycyjnie” i wspomogli się w ten sposób. Ale scenę tańca można było po prostu inaczej zmontować. Bo tutaj zamiast postaci pojawiają się „manekiny” z nałożonymi teksturami ubrań. Skojarzyły mi się z mini-gierką, w którą grałem gdzieś we wczesnych latach 2000 – symulatorem spadania ze schodów. Tyle, że tam miało to sens… Przechodząc do kolejnego problemu tego anime, muszę wspomnieć o dziurach fabularnych. Są to w zasadzie drobiazgi, ale czasami dość widoczne. Niestety, nie mogę ich opisać zbyt dokładnie, ale jeśli chcecie poznać przykład to macie pod spoilerem: Na koniec napiszę jeszcze kilka słów o moich doznaniach dźwiękowych. Nie będę się rozpisywał, więc zaznaczę jedynie, że podobał mi się zarówno opening, jak i ending. Głosy postaci także zostały świetnie dobrane. I tzw. „mafia antydubbingowa” powinna być zadowolona, bo, póki co, to anime nie ma angielskiego dubbingu :P. Podsumowanie Cóż mogę napisać, Tearmoon Empire jest całkiem niezłym anime. W większości lekkim, nastawionym głównie na komedię, ale zawierającym elementy, nad którymi trzeba się zatrzymać i pomyśleć. Do tego o wiele lepiej się to ogląda niż SxF sezon 2 – ale to nic nadzwyczajnego... Dlatego uważam, że wystawiona ocena jest słuszna. I liczę na kolejny sezon (pewnie ze 2 lata poczekam, patrząc po BOFURI). PS. Za tydzień wpisu nie będzie. 8,5/10
  10. Doskonale to rozumiem. Fora jako takie umierają i nie da się z tym nic zrobić...
  11. To dość normalne w spychologii :D. Spisz, zmanipuluj, podpisz się ;). W którymś z MSMów spotkałem się nawet z przepisaniem całego zdania, słowo w słowo, z innego tekstu. Oryginał i "plagiat". Ale najwyraźniej spychologom to pasuje, skoro takie ewidentne spisania są przepuszczane na etapie recenzowania i sprawdzania programami antyplagiatowymi, a następnie puszczane w obieg bez jakiejkolwiek żenady. W sumie, mnie też to zastanowiło. Zwykle jest jakiś porządek w tych tekstach, a tu jest on mocno zachwiany. Nie pisałem jednak o tym, bo Autor najwyraźniej taki ma styl pisania ¯\_(ツ)_/¯
  12. Przyznam szczerze, że szukając kolejnych materiałów na MSMy znajduję ich coraz mniej. Nawet mnie to cieszy, bo będę mógł skupić się na tekstach „chwalących” gry. I taki tekst pojawi się za jakiś czas na blogu ;). Niemniej, na dziś przygotowałem tekst spychologiczny, choć nie jest jakiś bardzo tragiczny. Przed Wami dr hab. Piotr Zawada z artykułem pt. „Uzależnienie od internetu jako wyraz patologii społecznej”, który został opublikowany na łamach czasopisma „Seminare. Poszukiwania naukowe” w 2020 roku. Mam nadzieję, że jesteście gotowi. Zacznę od fragmentów „Wstępu”: Cóż, skoro internet pojawił się na przełomie XX/XXI wieku to nic dziwnego, że nie rodził problemów na przykład w XIV wieku, prawda? Choć bez wątpienia wtedy mieli inne patologie i problemy ;). Źródło Trochę tego nie rozumiem – dlaczego spadek czytelnictwa miałby być zrównywany (jako patologia) na przykład z narkomanią? Autor w tym miejscu powołuje się na tekst z 2011 roku. Wierzę, że tak tam napisano. Jednakże, w raporcie Biblioteki Narodowej za rok 2019 możemy wyraźnie przeczytać, że: Tego jednak Autor nie zechciał zauważyć, bo by mu do tezy nie pasowało. Mnie to, oczywiście, nie dziwi. Choć Autor wielokrotnie jeszcze będzie wracał do tej kwestii. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić, że raport mógł powstać po wysłaniu przez Autora tekstu do druku. Od razu napiszę – nie, ponieważ Autor powołuje się także na raport z badania CBOS, opublikowanego w lipcu 2019 roku. A to oznacza, że wstępny raport BN także mógł bez problemu znaleźć, ale tego nie zrobił. Cóż, jako zwolennik gier powinienem się zgodzić z większością tez stawianych w tym fragmencie przez Autora. Jednakże, mam pewne wątpliwości, bo Autor nie dał tu jakiegokolwiek przypisu. Null, zero. Zatem nie wiem czy faktycznie tak jest. Dodatkowo, przydałoby się napisać w jaki sposób gry edukacyjne mogą stać się źródłem uzależnienia od gier. Autor pisze tu trochę na zasadzie „domyśl się”. Szkoda. Tak wiele mądrych słów, by napisać, że napisało się artykuł na podstawie tekstów znalezionych u innych autorów… Naturalnie, nie ma w tym nic złego, ale można by było jednak napisać wprost, a nie kluczyć ;). Choć w 2021 roku tekst w tym czasopiśmie był wart 40 punktów, więc może jakaś dokładniejsza analiza by się przydała? A przynajmniej lepszy dobór źródeł, co wykazałem podając pominięty przez Autor raport. Pora na pierwszą część artykułu: „Nadmierne i niekontrolowane korzystanie z Internetu”: Tu z kolei zrobiło się całkiem ciekawie. Bowiem Autor powołuje się na badania ponoć przeprowadzone przez firmę Nokia, ale daje przypis do książki prof. Spitzera z 2016 roku. Tak, tego samego prof. Spitzera, którego nie tak dawno temu na blogu określiłem mianem technofoba i w dwóch wpisach wykazałem jego manipulacje (link do 1 części wpisu). I teraz mam zagadkę – dlaczego Autor powołał się na artykuł, a nie bezpośrednio na te badania? I się nie pomyliłem. Zaciekawiony znalazłem książkę prof. Spitzera (w PDF), odszukałem odpowiedni fragment i co się okazuje – sam technofob odniósł się do artykułu ze strony Phone Arena. Według tego tekstu, Tomi Ahonen z Nokii stwierdził, że przeciętna osoba gapi się w telefon 150 razy dziennie (tylko nie wiem czym jest "statistic fist?" - ktoś-coś?). Nie ma tam ani słowa o młodych ludziach, więc nie wiem skąd prof. Spitzer i Autor to wzięli. I dlaczego Autor nie zweryfikował słów techonofoba, tylko wziął je za pewnik. Ba, spójrzcie sami, jak opisał to niemiecki „badacz”: Mogę to skomentować tylko w jeden sposób: Ten tekst Autor wziął z… 2002 roku! Najwyraźniej nie wie, że 18 lat w technologii to wieczność. Istnieją sposoby zabezpieczania - ot, choćby Google Family Link. Oczywiście, to tylko aplikacja i może okazać się niewystarczająca. Dlatego najlepszym zabezpieczeniem jest właściwa relacja rodzic-dziecko… ale i przetestowanie rożnych opcji nie zawadzi, nie? BTW – ktoś testował tego typu aplikację? Jestem ciekaw czy działają/mają sens i czy w tej materii jest jakiś postęp od tego 2002 roku ;). Są to pierwsze mądre słowa, które Autor napisał. Czemu nie zbudował swojego tekstu wokół nich? Byłoby o wiele lepiej i sensowniej. Co do zagrożeń – dzieci mogą w internecie trafić na przykład na teksty spychologiczne i potem powielać to, myśląc, że uprawiają „naukę” :D. Czytam ten fragment (oraz wyciętą przeze mnie część) i oczom nie wierzę. Autor zaczyna pisać z sensem! Ale… nie pasuje do do tytułu tej części artykułu. Zatem ten fragment powinien trafić na przykład do wstępu… W sumie to mniejsza z tym, pora na drugi punkt: „Ambiwalentne oblicze Internetu”: Czyli jakie, Autorze? Proszę o konkrety. No, chyba, że faktycznie chodzi o teksty spychologiczne :P. Kafejki internetowe? Coś takiego jeszcze istnieje? Pytam serio, bo już dawno żadnej nie widziałem… Oczywiście, widzę ludzi, którzy siedzą w kawiarniach czy restauracjach z laptopami, ale trudno to określić mianem „kafejki internetowej”. Co gorsza, Autor nie dał tu żadnego przypisu. Więc nie wiem czy skądś wziął ten tekst czy nadal żyje na początku lat 2000… Źródło (przepraszam, że to Kwejk :D) Wyczuwam tu… wyczuwam tu… hipokryzję. Przecież Autor sam na początku zaznaczył, że prowadził „badania” metodą „zza biurka”. Do tego korzysta z zasobów internetowych. Nie wspominając już nawet o wrzucaniu niemal 1 do 1 fragmentu tekstu innego autora. Z przypisem, ale jednak. Nie ładnie Autorze, oj, nie ładnie. Chętnie bym się dowiedział ska Autor wziął tę mądrość. Bo nie dał tu żadnego przypisu. Czy to jego widzimisię? A może akurat spojrzał przez okno i zobaczył scenę rodem z GTA? Czy ktoś ma jakiś pomysł? Te fragmenty następują bezpośrednio po sobie, ale nie ma między nimi żadnego związku. Przechodząc do samej treści – Autor nie dał tu przypisu, więc nie wiem kto szacuje i na jakiej podstawie. Ale bez kozery powiem, że „800% spychologów nie zna podstaw uprawiania nauki”. A co! Dlaczego w takim krótkim fragmencie Autor skacze sobie bezmyślnie między grami a internetem? Czy ktoś może mi to wyjaśnić w jakiś sensowny sposób? Co ciekawe, dalej Autor pisze całkiem sensownie o różnych zagrożeniach, które można napotkać w internecie (np. utrata danych osobowych, wirusy itd.). Jednak pod sam koniec tej części tekstu musiał cały dobry wizerunek zepsuć: Tu niby nie jest tak źle – wiadomo, uzależnienia (od używek, filmów, książek, gier itd.) wpływają na życie jednostki w bardzo negatywny sposób. Tu jednak o wiele ciekawszy jest przypis do badań CBOSu „Dzieci i młodzież w internecie – korzystanie i zagrożenia z perspektywy opiekunów”. Autor odwołuje się do stron 8-9, ale tam nie ma nic, co by potwierdzało słowa Autora… A wręcz przeciwnie, bowiem: Więc czemu to znalazło się w przypisie? Nie mam zielonego pojęcia. Autor prawdopodobnie założył, że nikt nigdy nie zajrzy do źródła, więc może wstawić byle co… Na tym zakończę dzisiejszy wpis. Generalnie, gdyby wyciąć lub mocno zmodyfikować przytoczone powyżej fragmenty to tekst byłby całkiem niezły i ominąłby MSMa. Niestety, Autor nie przyłożył się zbytnio i wyszło to, co wyszło. Link do całości. Do zobaczenia za tydzień!
  13. Jest to, niestety, smutna prawda. Forum Actionum (i razem z nim blogi) są już praktycznie martwe. Sam wrzucam tu wpisy już tylko na zasadzie archiwum, bo niewiele osób tu publikuje, czy choćby zagląda
  14. Witajcie po przerwie zimowej ;). Swego rodzaju tradycją staje się już dla mnie pisanie recenzji kolejnych odcinków Spy X Family na początku mojego powrotu do blogowania. Nie inaczej jest także teraz, po 12 odcinkach 2 sezonu tego anime. Trzeci raz to samo Miałem problem, by napisać całkowicie nową recenzję, skoro twórcy dali nam właściwie to samo. Mamy zatem szpiega o pseudonimie „Twilight” (udaje dr. Loida Forgera), jego adoptowaną (na potrzeby misji) córkę o imieniu Anya Forger (nadal ukrywa, że jest telepatką) oraz udawaną żonę – Yor Forger (z zawodu zabójczynię). Plus jest jeszcze pies Bond (ze zdolnością do przewidywania możliwej przyszłości), ale o nim możemy praktycznie zapomnieć, bo jakąkolwiek rolę pełni w zaledwie dwóch odcinkach. W poprzednich 12 odcinkach poznaliśmy bliżej otoczenie szpiega, więc teraz twórcy zaserwowali nam postacie związane z Yor. Nie chcę spoilerować, ale pojawiają się jej szefowie – ten oficjalny, z urzędu oraz „Shopkeeper”, czyli człowiek, który zleca jej zabójstwa. Niestety, twórcy postanowili pokazać jak ten drugi wygląda i byłem mocno rozczarowany. Wolałem go jako tajemniczy głos w słuchawce. A tak cała jego tajemniczość prysła. Poza nimi nie pojawia się nikt nowy, kto by nas w jakikolwiek sposób obchodził. I to jest chyba największy mankament tego sezonu. Ship is Not Enough W przeciwieństwie do poprzednich odcinków, fabuła zmieniła się nieznacznie. Niestety, na gorsze. Najważniejszym wydarzenie tego sezonu – czyli arc na statku wycieczkowym. Przyznaję, te pięć odcinków (6-10) ogląda się świetnie i autentycznie czekałem na kolejne. W ich trakcie możemy przyjrzeć się bliżej działaniom Yor oraz jej zdolnościom walki i przetrwania. Niestety, choć te odcinki niewątpliwie lśnią, to byłoby o wiele lepiej, gdyby pozostałe trzymały jakikolwiek poziom. Tymczasem, są one jedynie obudową dla tego arcu i niczym więcej. Szkoda, bo liczyłem, że dowiem się czegoś więcej o pracy, którą wykonuje Yuri, brat Yor. Albo jak Anya radzi sobie w szkole. Albo chociaż o tym jak Frankie podrywa kobiety na Bonda… A tu nic z tego. Ale miałem takie przeczucia po pierwszym odcinku tego sezonu, który chyba najlepiej oddaje pozostałe 11 odcinków. Yor pokazuje w nim, że nie dość, że nie jest zbyt bystra to jeszcze jest nieprofesjonalna. Związany jest z tym gag (dostała z pistoletu w tyłek i teraz ją boli), który staje się ograny w połowie odcinka. I normalnie powinien właśnie tyle trwać, ale twórcy go sztucznie przeciągnęli. Po co? Nie mam pojęcia. Potem jest różnie, nadchodzi arc na statku… i wracamy do średniactwa. Plus dostajemy kontynuację wątku z „miłością” sześcioletniej (!!!!) Becky to Loida. Czułem się bardzo niekomfortowo oglądając tę abominację. Przynajmniej mam nadzieję, że konkluzja tego odcinka definitywnie zakończy ten pogrzany wątek. W tym miejscu napiszę jeszcze o utworach początkowych i kończących. Cóż, moim zdaniem są najsłabsze z dotychczasowych. Każdy z nich zobaczyłem raz i nie miałem zamiaru oglądać ich ponownie. Podsumowanie Poprzedni sezon otrzymał ode mnie (choć w kawałkach) ocenę 7/10. Podtrzymuję tamten werdykt. Jednocześnie, ze względu na ogólną słabość, drugiemu sezonowi Spy X Family muszę dać ocenę zdecydowanie niższą. Szkoda, bo sam arc na statku zasługuje na co najmniej 9. Ale oceniam całość. 5.5/10
  15. Zbliżający się czas świąteczno-noworoczny kojarzy się głównie z Kevinem ze spotkaniami w gronie rodzinnym. Żeby wczuć się w klimat, postanowiłem napisać recenzję gry mobilnej. Omawianą produkcją jest Family Tree – Logic Puzzles i jest właśnie tym, co można wywnioskować z nazwy – grą logiczną przeznaczoną na smartfony. Sam testowałem grę na telefonie z systemem Android. Produkcja jest bardzo prosta w swoich założeniach. Ot, mamy puste (lub prawie puste) drzewo genealogiczne, grupę ludzi i opisy, na podstawie których mamy umieścić właściwą osobę we właściwym miejscu. Zwykle nie są to opisy typu „X jest synem Y”, lecz coś w stylu „Syn X jest szwagrem osoby adoptowanej przez Z”. I choć wygląda to dość prosto to niekiedy tracimy „życie” – albo dlatego, że czegoś nie doczytamy (np. Anne i Anna to dwie różne osoby :D), albo pojawi się błąd w opisie. Obrazek, który widzicie powyżej pochodzi z dziennego wyzwania, do tego podczas grudniowego eventu (stąd „laski”). W trybie „zwykłym” wygląda to bardzo podobnie – jedyną różnicą jest to, że drzewo genealogiczne jest wtedy podzielone na mniejsze kawałki, które uzupełniamy tak, by stworzyć całość. Ale, tak szczerze pisząc, bardziej podobają mi się daily. Ale dla tych „lasek” zrobiłem też trochę zwykłych plansz. Do tego dochodzą „bossowie”, czyli poziomy wyglądające jak normalne, ale z limitem czasowym i gwiazdkami. Są także poziomy specjalne, wzorowane na znanych rodzinach – rzeczywistych (np. brytyjska rodzina królewska) oraz fikcyjnych (np. związki z How I Met Your Mother – oczywiście nazwa została zmieniona ;)). Warto wspomnieć o kwestii nagród. Tych są dwa rodzaje – złoto oraz „młotki”. Za te pierwsze kupujemy rzeczy kosmetyczne jak obramowanie portretów czy tło. Te drugie z kolei są używane do budowania „miasteczek”. Polega to na tym, że za „młotki” kupujemy mieszkańca – dostajemy trzy osoby do wyboru (w tym jedną, lepszą, za dodatkowe reklamy) i umieszczamy je w wyznaczonym miejscu „miasteczka”. Po wypełnieniu go możemy postawić budynek. Planszę przechodzimy, gdy wszystko jest zbudowane… i zaczynamy od początku w innej scenerii i z innymi wymaganiami. Cóż, mnie to zbytnio nie pociąga, więc buduję cokolwiek tylko, gdy mam odpowiednią ilość „młotków” przez logowanie lub jako nagrodę za wyzwanie. W tym miejscu wspomnę o błędach. Najbardziej irytujące są wspomniane nieścisłości w opisach. Gram po angielsku i mam wrażenie, że oryginalny język gry jest inny… Niestety, przez niewłaściwy opis traci się „życie” i trzeba kombinować, by trafić gdzie ta postać pasuje. Na szczęście, takie sytuacje są rzadkie, ale warto to odnotować. Problemem są też reklamy, choć nie tak dużym, jak w wielu innych produkcjach na smartfony. Ot, po każdym poziomie trzeba obejrzeć 10 sekundowy przerywnik, by po nim chcieć obejrzeć 30 sekundowy, by dostać podwójną nagrodę. Generalnie, nie mam problemu z wywoływanymi reklamami – o ile dostaję jakiś bonus za to. Niestety, te krótsze mają irytujący zwyczaj trwać dłużej niż obiecane 10 sekund, ale to także standard. Oczywiście, oznacza to, że bez internetu nie pogramy... Generalnie, całkiem nieźle się bawię przy Family Tree – Logic Puzzles. Jako gra logiczna jest zdecydowanie do polecenia. Nie jest może w tym wybitna, ale daje radę i warto ją przetestować. Jednocześnie chciałbym Wam życzyć, by ten czas minął Wam w rodzinnej i spokojnej atmosferze oraz, by nadchodzący rok był jeszcze lepszy niż mijający :). Do blogowania wrócę pod koniec stycznia lub na początku lutego. 8/10
  16. Szaleństwo chyba wynika z tego, że R* kazał nam czekać 10 lat na ten zwiastun :). Jednak patrząc na serię AC to może i dobrze, że nie wydają jednej gry na rok-dwa?
  17. Nie spodziewałem się, że to stanie się jeszcze za mojego życia. Na szczęście, Rockstar w końcu oficjalnie podał konkrety dotyczące szóstej części serii GTA. Nie byłbym sobą, gdybym nie skomentował tutaj tego wiekopomnego wydarzenia. Przyznam szczerze, że wcześniejsze doniesienia traktowałem z przymrużeniem oka. Aczkolwiek, swoje „życzenia” dotyczące zawartości zamieściłem na tym blogu – do tego był to mój pierwszy wpis na PPE :). Niemniej, teraz, gdy dostaliśmy konkrety od twórców, mogę napisać o tym moje zdanie (nie, nie czytałem newsów z innych stron – chciałem sam wyrobić sobie opinię). Myślę, że chyba wszyscy go już widzieli, ale na wszelki wypadek zwiastun możecie zobaczyć tutaj: Moje wrażenia z tego zwiastuna są całkiem pozytywne. Vice City jest ciekawym wyborem, choć osobiście wolałbym coś nowego (ale jak się nie ma co się lubi to się kradnie co popadnie, nie? :D). Niemniej, wygląda na to, że miasto, po którym Tommy Vercetii zostanie tu poszerzone o pobliskie tereny. Akurat Rockstar świetnie radzi sobie z takimi sprawami (vide Los Santos), więc nie mam co do tego większych obaw. Zastanawia mnie kwestia protagonistów. Tym razem będzie to para… gangsterów? Ten pomysł przywodzi mi na myśl Bonnie i Clyde’a, ale oklepane schematy najlepiej się sprawdzają, nie? Ciekawe tylko, czy Rockstar pozwoli nam przełączać się między nimi (jak w GTA V), czy rozwiążą to inaczej? Byle nie wymuszali na nas ogrywania sekwencji konkretną postacią (jak Ubi w AC Syndicate). Oczywiście, póki co niewiele wiemy o tych postaciach, och motywacjach i kim właściwie dla siebie są. Z trailera wynika, że kochankami, ale Rockstar może wymyślić w tej kwestii coś całkiem innego (Sweet Home Alabama?). Swoją droga, jestem ciekaw fabuły. Jak pisałem te niemal 2 lata temu – chciałbym zobaczyć coś poważniejszego. I skoro wracamy do Vice City to mogłoby się pojawić jakieś nawiązanie do poprzedniej odsłony z tym miastem. Na przykład słynna willa Tony’ego Montany [skreślić] Tommy’ego. Na podstawie tego, co zobaczyliśmy, mam za to nadzieję na rozbudowanie skoków. W GTA V było ich stanowczo za mało (GTA Online się nie liczy – tylko singleplayer :D), a jednocześnie stanowią całkiem sporą cześć filmiku… Zdecydowanie jednak nie chcę żadnego krokodyla-zwierzątka. To jest GTA, a nie jakiś tam Far Cry 6, więc to tu nie pasuje. Kończąc ten szybki wpis, muszę napisać coś, co pewnie wkurzyło sporo osób, a mnie nawet nie zaskoczyło – platformy, na których pojawi się gra. Jako PC-towiec przywykłem do tego i nie spodziewam się premiery GTA VI na mój sprzęt przed - bo ja wiem – 2030. Szczególnie, że pewnie data 2025 dla konsol i tak nie jest ostateczną datą, jak znam życie ;). A co Wy sądzicie o tym zwiastunie? I czy czekacie na GTA VI? Do zobaczenia za tydzień! PS. W tym momencie chciałbym serdecznie podziękować wszystkim 10 osobom, które wypełniły moją ankietę za poświęcony czas :). Wasze opinie są dla mnie ważne i część z pomysłów na pewno wdrożę ;).
  18. Poniższy wpis jest nieco nietypowy, ponieważ zamiast jednego artykułu opisałem dwa. Miałem ku temu dość ważny powód – w obu pojawiają się treści spychologiczne, ale stanowią zaledwie ułamek całości tekstu. Mimo to, uznałem, że warto je przytoczyć. Pominę zbędne fragmenty i przejdę od razu do tych dotyczących gier (choć nie tylko, żeby było ciekawiej ;)). Oczywiście, zachowałem oryginalną pisownie, więc wszelkie błędy są dziełem Autorów ;). Zacznę od artykułu pt. „Hodujemy agresorów w domu, przedszkolu i szkole?”, autorstwa dra Edwarda Wiktora Radeckiego został opublikowany na łamach „Zeszytów Naukowych Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu OKOŁO PEDAGOGII” w 2021 roku. Tradycyjnie zapytam – jesteście gotowi? Śródtytuł brzmi: „Media „wspomagaczem” hodowli agresorów”: Ten fragment niby jest okej, ale zastanowiłem się nad nim głębiej. Czy nie było tak zawsze? Odkąd tylko powstały media, pojawiają się w nich także treści „krwawe”. Dlaczego? Bo ludzie najwyraźniej to lubią ;). Czy jest to „konsekwencja godna lepszej sprawy” nie jestem pewien. Po prostu jest na to popyt ;). Pewnie zastanawiacie się jakie filmy Autor ogląda, że widzi tylko takie rzeczy. Cierpliwości, dojdziemy do tego. Póki co pomyślałem o Tomie i Jerrym oraz Power Rangers. Ale te produkcje mają już swoje lata, więc nie wiem czy Autor je ma na myśli :P. Czyli gry to tylko FPSy i akcji? Innych gatunków nie ma? No, chyba, że Autor dopatrzył się tych elementów w – bo ja wiem – Cities Skylines. Ale, jest tu przypis, więc zajrzyjmy do niego: Byłem mocno zaskoczony, że Autor nie powołał się na jakiegoś DOOMa albo Duke’a, lecz na grę z 2016 roku. Brawa dla Autora. Szkoda tylko, że dobrał tę produkcję wyłącznie po opisie. Nie dodał też, że gra ma oznaczenia PEGI 18 i „przemoc”, czyli zdecydowanie nie jest skierowana do najmłodszych. Ale w głowie Autora gry to coś dla dzieci, więc takimi szczegółami nie zaprząta sobie głowy… Źródło Wróćmy do tekstu: Może Autor jednak przestałby chodzić po dziwacznych stronach? Albo chociaż czymś poparł tezy, które głosi? Tu ponownie nie ma żadnego przypisu… Ot, Autor rzucił kilka frazesów z Wielkiej Księgi Spychologicznych Frazesów (tom 8, poprawiony) i sądzi, że uprawia naukę. Aż sprawdziłem – Autor, niestety, jest z wykształcenia pedagogiem… Nie mam zielonego pojęcia o jakim filmie mowa, choć po opisie można się domyśleć: Czyli to musiała być któraś część Harry’ego Pottera. Pytanie tylko – która? Może ostatnia, bo tam dużo walki jest? Ale trudno określić HP mianem filmów przygodowych… Fantasy – tak, ale przygodowe? No nie wiem, zależy jak na to spojrzeć… Wielu to znaczy – ilu? Choć po co ja pytam, skoro w tym miejscu jest przypis do tekstu dr Ulfik-Jaworskiej. I wszystko robi się jasne ;). Jakby kto pytał to te międzynarodowe badania pochodzą z książki z 2001 roku („Agresja”, autorstwa Barbary Krahe). Autor mógłby sięgnąć po coś nowszego (np. po tekst opublikowany przez The Royal Society w 2019 roku), ale do tezy by nie pasował, więc po co sobie zaprzątać czymś takim głowę, nie? Jak do tej pory Autor zapoznał się z opisem jednej gry z PEGI 18, więc z tą dokładnością to bym nie przesadzał… Poziomów? Przepraszam bardzo, ale w co Autor grał? 😮 W pierwsze GTA? Ale tam nie dało się niszczyć obiektów… Może Autor miał jakieś wizje? Albo zmyślił na poczekaniu, bo nigdzie nie podaje żadnego tytułu. Jak myślicie? Tu mnie Autor mocno zaciekawił. Wprawdzie nadal nie podał żadnych tytułów gier, ale przynajmniej dał namiary na współczesne bajki, pełne krwi, flaków i – zakładam – mordowania na lewo i prawo. A potem sprawdziłem te tytuły. Autorze – oszukałeś mnie! I wszystkich innych czytelników, rzecz jasna. Pierwszy filmik możecie obejrzeć tutaj. Robicie to jednak na własną odpowiedzialność, bo to ma być „edukacyjne”, a wygląda jakby Walaszek dał z siebie 10%, ale wziął paru studenciaków, by podłożyli głosy. Oczywiście za darmo. Źródło Druga produkcja to z kolei dramat filmowy z 2002 roku! W MPAA otrzymał oznaczenie R, czyli jest przeznaczony dla osób 17+! Z kolei trzeciej produkcji nie jestem pewien. Być może chodzi o film „Słoń” z 2003 roku, opowiadający o strzelaninie w Columbine. On też otrzymał oznaczenie R. I teraz się zastanawiam – kogo Autor oszukuje lub chce oszukać takimi kłamstwami? Przecież potrzebowałem zaledwie 15 minut, by to wszystko sprawdzić. Aż mam ochotę napisać mu maila co o tym myślę. Ale nie zrobię tego, bo nie jestem aż tak wredny ;). Dlatego lepiej pójdę dalej, bo czeka jeszcze drugi tekst: Autor, naturalnie, nie daje żadnych źródeł tych badań. Bo i po co? Jak kłamać to do końca. Tu z kolei Autor odzyskał nieco w moich oczach. Niewiele, fakt. Szkoda, że wcześniej nakłamał i naoszukiwał. Gdyby rzetelnie podszedł do swojego tekstu to nie byłoby problemu. Z drugiej strony – nie miałbym ciekawego materiału do MSMa. Zatem wypada mi Autorowi podziękować za jego zdolność do kłamania i pisania bzdur ;). Ten artykuł znajdziecie tutaj. Drugi tekst pochodzi z 2022 roku i nosi dość długi tytuł „Wpływ popkultury na kształtowanie temperamentu choleryka na przykładzie substancji psychoaktywnych”. Tekst napisało dwóch autorów: Jerzy Aleksander Król i Dawid Pajor. Obaj Autorzy są związani z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Czyli nie jest to jakaś Wyższa Szkoła Spychologiczna. Co ciekawe, przez większość tekstu Autorzy opisują różne narkotyki (haszysz, LSD, kokainę itd.), a następnie przechodzą do subkultur. Wśród nich znaleźli się Hassassyni (!), beat generation, hipisi… oraz muzyka, filmy i gry :O. Na tym pierwszym się nie znam (I stopień muzykalności :D), więc wrzucę fragmenty dotyczące dwóch pozostałych. Najpierw jednak szybki opis: Trochę nie rozumiem tego zdania – dlaczego gry muszą być przemycane do ludzkiej świadomości przy pomocy mass mediów? Mam wrażenie, że Autorzy też tego nie rozumieją, więc nie mam co liczyć na odpowiedź… Bo żadne źródło nie zostało tu podane... Zadziwiające, prawda? Któż by się spodziewał, że dzieła kultury będą postrzegane pozytywnie, a narkotyki – negatywnie. Inna sprawa, że nie ma tu przypisu, więc nie wiem ile to jest „wiele”. Tu z kolei zastanawiam się CO powoduje typowe zachowania choleryczne – te grupy czy narkotyki? Ktoś ma jakiś pomysł? Przejdźmy teraz do filmów: Wow, też mi odkrycie. Zatem dlaczego znajduje się to w kategorii „Subkultury”, panowie Autorzy? Może lepiej było dopisać jeszcze jeden śródtytuł? Czyli to oznacza, że ten narkotyk był dobry, bo pozwalał na lepsze używanie własnego mózgu? Dobrze rozumiem? Filmu nie oglądałem, przyznaję, ale bazuje on nie tyle na narkotyku, co na przeświadczeniu, że używamy tylko 10% potencjału naszego mózgu – co jest oczywistą bzdurą. Jeśli, zdaniem Autorów, ktoś po obejrzeniu Lucy sięgnie po narkotyki to po co ja powinienem sięgnąć po przeczytaniu tych wszystkich MSMów? No nic, idę kolejny raz obejrzeć Scarface’a. Albo może lepiej odświeżyć sobie Narcos? Czas na gry. Tu będzie jeszcze bardziej srogo: Pięćdziesiąt lat to faktycznie coś nowego. Nie ma co do tego wątpliwości, prawda? Choć Autorzy pewnie nie mają o tym zielonego pojęcia… Tak, w wielu grach pojawiają się przemoc i narkotyki. Tego typu produkcje dostają najczęściej PEGI 16 lub 18 i stosowne oznaczenie. Co do drugiego zdania – Autorzy wzięli je z tekstu z 2021 roku, który znalazł się niegdyś na moim blogu. Do tego Autorzy, oczywiście, nie zajrzeli do żadnych statystyk, tylko uwierzyli badaczowi na słowo. Zatem, jeśli któryś z Autorów to czyta, informuję, że 76% graczy stanowią osoby mające 18 lat lub więcej (źródło). Tu, o dziwo, Autorzy mają rację. Wprawdzie jest to bardzo generyczny opis, ale przyjmuję go. Ten fragment jest świetny z kilku powodów. Po pierwsze, jest moje ulubione słowo-wytrych „mogą”. Po drugie, Autorzy uważają, że gracze widzą bohaterów GTA jako swoich „idoli”. I w końcu po trzecie – nie ma tu żadnego przypisu, danych, nic, co by potwierdzało zdanie Autorów. Ot, tak im się wydaje i „handluj z tym” :D. Źródło Kurczę, znowu Autorzy nie napisali nic głupiego. No, może nie aż tak głupiego. Ciekawe tylko czy wiedzą kogo Altair zabija i dlaczego? I nie do końca chodziło o idee Bractwa (jeśli już). A i ostatni przeciwnik przeczy zabijaniu dla mistrza. Poza tym - wszystko się zgadza :D. Do tego pierwszy AC miał już 15 lat w chwili publikacji tego artykułu. Może byście, szanowni Autorzy, sięgnęli po nowszą część? Znowu słowo-wytrych „może”. Czyli co – wpływa czy nie? A może wpływa tylko na podatne jednostki? I skąd tu nagle subkultura? To gry wpływają czy inni gracze? Może byście się, drodzy Autorzy, łaskawie zdecydowali? Inna sprawa, że na końcu są przepisy do dwóch źródeł… O Innosie, Autorzy musieli głęboko szukać, bo pierwsze to artykuł Braun-Gałkowskiej z 1997 roku (!!!), a drugie Griffithsa z 1995 roku (!!!!). Starszych tekstów nie było? Źródło drugiego artykułu znajdziecie tutaj. Do zobaczenia za tydzień!
  19. Niecały miesiąc temu, 29 października, minęło 10 lat od premiery mojej ulubionej gry z serii Assassin’s Creed, czyli Black Flag. Wiem, zagapiłem się, ale byłem świecie przekonany, że gra wyszła w listopadzie :D. Niemniej, moim zdaniem ta część AC jest najlepszym symulatorem pirata. Niemal każdy aspekt związany z tym procederem został tam odwzorowany do tego stopnia, że łatwo mi było się w nim zatracić. Jednakże, klimat został podkręcony głównie ze względu na obecność rzeczywistych postaci. I to właśnie im chcę poświęcić dzisiejszy wpis. Bo co my właściwie wiemy o ówczesnych piratach? Zacznijmy od najważniejszej rzeczy, czyli Republiki Pirackiej. Jak podaje Woodard, wszystko zaczęło się w 1713 roku, wraz z końcem wojny o sukcesję hiszpańską [20]. W jej trakcie, Brytyjczycy (choć nie tylko oni, naturalnie) korzystali w Zachodnich Indiach z usług kaperów, ponieważ utrzymanie dużej floty po drugiej stronie świata było zbyt kosztowne [18]. Tańszym rozwiązaniem było po prostu dać kapitanom prywatnych statków listy kaperskie, pozwalając im łupić wrogów do woli [11]. Jednym z kaperów był znany nam Benjamin Hornigold. Jednakże, jak łatwo się domyślić, zakończenie wojny sprawiło, że listy kaperskie stały się bezwartościowe i tysiące marynarzy straciło zarobek. Hornigold miał jednak plan i wraz z Edwardem Thatchem* oraz swoimi ludźmi osiedlił się w Nassau, które stało puste od 1706 roku, czyli od ataku floty francusko-hiszpańskiej na to miejsce [16]. W 1715 roku, na skutek dogadania się Hornigolda z Henrym Jennigsem, powstaje Republika Piracka. Tym samym Nassau stało się stolicą najdziwniejszego państwa w historii. Jak pamiętamy z historii, na początku XVIII wieku Europą rządziły monarchie. Z kolei do powstania „wolnych” Stanów Zjednoczonych Ameryki zostało jeszcze trochę czasu. Zatem to, że piraci utworzyli „republikę” było dość niezwykłe. Co ciekawe, samo państwo oparte było na Kodeksie Pirackim [9] [11]. Był to zbiór zasad organizujących życie na pokładzie. Na ich podstawie m.in. dzielono łupy. Do tego piraci mieli prawo zastąpić swojego kapitana w czymś, co można nazwać demokratycznymi wyborami. Co więcej, pirata, który złamał kodeks porzucano na małej wyspie lub wyrzucano za burtę [8] [9]. Oczywiście, w Republice Pirackiej nie wszystkim było dobrze. Piratom zdarzało się uwalniać czarnoskórych niewolników, którzy dołączali do swoich „wybawicieli”. I o ile na niektórych statkach byli traktowani na równi z białymi, tak na innych musieli wykonywać najgorsze możliwe prace. Wszystko zależało od kapitana i reszty załogi [15]. Oczywiście, tego typu quasi-państwa nie miały szans przetrwać zbyt długo. Jednakże, w tym przypadku to sami piraci popełnili błąd, gdy zaczęli atakować brytyjskie statki. Wcześniej nikogo nie obchodziło kogo napadają, dopóki były to statki innych krajów. Hornigold o tym wiedział i zakazywał napadać na statki Jego Królewskiej Mości [10]. Gdy piraci pozbawili go władzy nad Republiką (na podstawie Kodeksu), zaczęli śmielej napadać na bogate statki swoich niedawnych pracodawców. Tego król Jerzy I nie mógł odpuścić i w 1717 roku wysłał na Karaiby kapera nazwiskiem Woodes Rogers. Wyposażył go nie tylko we flotę, ale także w „królewskie ułaskawienie” (ang. „Royal Pardon”) [11]: [7] Oferta okazała się kusząca między innymi dla Hornigolda [11]. Jednak bardzo wielu piratów odmówiło, więc Rogers musiał się ich pozbyć. Republika Piratów przestała istnieć w okolicach 1721, gdy wszyscy przywódcy zginęli lub dogadali się z królewskimi wysłannikami. W tym miejscu warto pochylić się nad najważniejszymi piratami tamtych czasów. Zacznę od Hornigolda, który to wszystko zaczął. Niestety, jego wcześniejsze losy nie są za bardzo znane. Wiadomo jedynie, że – jak wspomniałem na początku – brał udział w Wojnie o sukcesję hiszpańską jako kaper w służbie Jego Królewskiej Mości. Po przyjęciu ułaskawienia przez jakiś czas współpracował z Rogersem, polując na swoich niedawnych przyjaciół. Zginął w 1719 roku w wyniku rozbicia się statku na bezludnej wyspie, podczas podróży z Bahamów do Meksyku [2]. Czyli niezbyt ciekawa śmierć jak na człowieka, który zbudował tak dziwne państwo. O wiele bardziej interesująco wyglądały losy znanego nam wszystkim Czarnobrodego. Edward Thatch urodził się w Bristolu [9] [20]. Woodard podaje, że Thatch potrafił czytać i pisać, co w tamtych czasach było czymś niezwykłym dla marynarza [20]. W 1717 roku, już jako Czarnobrody, zdobył francuski statek „Concorde” i zmienił jego imię na „Queen Anne’s Revenge” [3]. Choć nie przyjął oferty Rogersa to i tak odłączył się od tego, co zostało z Republiki. W maju 1718 roku Thatch i Stede Bonnet zablokowali port Charles Town (obecnie Charleston) w Południowej Karolinie. Po pięciu dniach otrzymali środki medyczne, wypuścili jeńców i zakończyli blokadę [10]. Jakiś czas później Czarnobrody otrzymał ułaskawienie od gubernatora Karoliny Północnej Charlesa Edena, poślubił szesnastolatkę i osiedlił się w Bath (NC) [3] [9]. Na lądzie nie wytrzymał zbyt długo i niebawem powrócił do życia pirata, prawdopodobnie dzieląc się łupami z gubernatorem Edenem [10]. W związku z działaniami Thatcha, gubernator Pensylwanii wydał nakaz aresztowania [3] [10]. Niezadowolony z takiego obrotu spraw był także gubernator Wirginii Alexander Sportswood, który wysłał flotę pod dowództwem porucznika Roberta Maynarda, aby zakończyć działalność Thatcha. Po jakimś czasie udało im się zaatakować Czarnobrodego w pobliżu Bath. Załoga Czarnobrodego była pijana, ale Thatch był w stanie walczyć [3]. Jak podaje Johnson, Czarnobrody otrzymał przed śmiercią dwadzieścia ran i pięć strzałów z pistoletu [9]. Na koniec Maynard nakazał odciąć Thatchowi głowę i zawiesić ją na bukszprycie** swojego statku [3] [9] [10]. Edward Thach dość szybko stał się najbardziej znanym piratem tego okresu - pierwsza sztuka o nim, zatytułowana Blackbeard; or, The Captive Princess, została wystawiona w Londynie w 1798 roku [1]. Jej afisz możecie zobaczyć tutaj: [6] Nieco zapomnianą postacią, choć, moim zdaniem, nawet ciekawszą niż Czarnobrody, jest wspomniany wcześniej Stede Bonnet. Pewnie pamiętacie go z gry jako „tego zabawnego grubaska”. Wbrew pozorom, jego biografia jest imponująca, o czym się za chwilę przekonacie. Bonnet urodził się w 1688 roku na Barbados jako syn zamożnych właścicieli ziemskich [20]. Był wykształconym i bogatym człowiekiem, do tego żonatym i dzieciatym [12]. Nie wiadomo dlaczego Bonnet stał się piratem; zdaniem Johnsona, nie był zadowolony ze swojego małżeństwa***[9]. Ze względu na pochodzenie z wyższych sfer stał się znany jako „Pirat Dżentelmen” [4] [12] [20]. Co ciekawe, nie był marynarzem [9], więc nie miał pojęcia, jak kierować statkiem i musiał całkowicie polegać na swojej załodze [4]. Z drugiej strony jednak, za własne pieniądze kupił i wyposażył swój statek oraz wynajął 70-osobową załogę [5]. Ze względu na wspomniany brak doświadczenia morskiego, przez jakiś czas współpracował z Czarnobrodym [12]. Kiedy ten się wycofał, Bonnet sam został kapitanem i zaczął działać na własną rękę. We wrześniu 1718 roku pułkownik William Rhett, którego zadaniem było schwytanie „Pirata Dżentelmena”, zaatakował Bonneta w pobliżu dzisiejszego Southport w Karolinie Północnej [13]. Część załogi Bonneta poddała się i unieważniła jego polecenia [5]. Złapani piraci zostali aresztowani i przewiezieni do Charlston w Karolinie Południowej. Tam Bonnet został skazany na śmierć. Jednakże, przed egzekucją udało mu się przekupić strażników i uciec [4]. Nie cieszył się jednak wolnością zbyt długo, bo już dwa dni później został schwytany przez wspomnianego pułkownika Rhetta. Stede Bonnet został powieszony 10 grudnia 1718 roku [12]. Na koniec warto wspomnieć o Anne Bonny i Mary Read. Obie pojawiły się w grze – przy czym ta druga w męskim przebraniu, co było prawdą, choć nigdzie nie znalazłem informacji, że posługiwała się nazwiskiem James Kidd. Ich historie wydają mi się całkiem interesujące. Według Johnsona Anne Bonny urodziła się w Królestwie Irlandii jako nieślubne dziecko miejscowego prawnika [9]. Kiedy miała szesnaście lat, przyjechała do Nassau wraz z mężem, Jamesem Bonnym. [20]. Wkrótce po przybyciu rozdzielili się. Pracowała jako prostytutka, aż poznała pirata Johna Rackhama (znanego również jako „Calico Jack”). Dołączyła do jego załogi w sierpniu 1720 r. [14] [17]. Z kolei pochodzenie Mary Read nie jest znane. Według Johnsona była wychowywana przez matkę jako chłopiec, ale trudno określić ile w tym prawdy [9]. Wstąpiła nawet do marynarki wojennej podczas wojny o hiszpańską sukcesję, ukrywając swoją prawdziwą płeć. Jakiś czas później została zwerbowana przez Rackhama i Bonny do ich załogi na statku „William”. Anne Bonny, najpewniej próbując uwieść młodego „mężczyznę”, szybko odkryła prawdziwą tożsamość Read [17] [20]. Rackham, Bonny i Read dokonywali napadów na statki do 15 listopada 1720 r., gdy kapitan Jonathan Barnet zaatakował ich statek w Negril Point na Jamajce [14]. Ponieważ wszyscy mężczyźni na pokładzie byli pijani, dwie piratki nie miały żadnych szans, by pokonać przeciwników. Piraci zostali schwytani i zabrani do Spanish Town [17]. Podczas procesu Calico Jack i męscy członkowie załogi zostali uznani za winnych i powieszeni 18 listopada 1720 roku. Dziesięć dni później Read i Bonny także zostały osądzone i skazane na śmierć. Ich egzekucje odroczono, bo obie były w ciąży [14] [17]. Mary Read zmarła 28 kwietnia 1721 w więzieniu. Z kolei Anne Bonny została zwolniona, ale jej późniejsze losy są nieznane [14] [20]. I dopiero po zapoznaniu się z całą historią Republiki Pirackiej byłem w stanie docenić ile pracy włożono w „czwartego” Asasyna. Oczywiście, wcześniejsze części też świetnie pokazywały realia, nie mam co do tego wątpliwości. Niemniej, właśnie uchwycenie pirackiego życia i dość interesujących losów piratów wyszło Ubisoftowi niemal perfekcyjnie. A jakie jest Wasze zdanie na temat tej części? Do zobaczenia za tydzień! ---------------------------------- * Teachem, Tachem lub Thachem, bo i takie sposoby zapisu jego nazwiska pojawiają się w źródłach [19] [20]. ** Wybaczcie, jeśli przy tłumaczeniu z angielskiego użyłem niewłaściwej polskiej nazwy. Znalazłem także tłumaczenie „dziobak”, ale jakoś dziwnie to brzmi :). *** Osobiście obstawiam kryzys wieku średniego :D. ================== Źródła: [1] Burwick, Frederick, and Manushag N. Powell. British Pirates in Print and Performance. Palgrave Macmillan, 2015. [2] Cartwright, Mark. “Benjamin Hornigold.” World History Encyclopedia, 9 Sept. 2021, www.worldhistory.org/Benjamin_Hornigold/. [3] Cartwright, Mark. “Blackbeard.” World History Encyclopedia, 19 Aug. 2021, www.worldhistory.org/Blackbeard/. [4] Cartwright, Mark. “Stede Bonnet.” World History Encyclopedia, 3 Sept. 2021, www.worldhistory.org/Stede_Bonnet/. [5] Crawford, Amy. “The Gentleman Pirate.” Smithsonian Magazine, 31 July 2007, www.smithsonianmag.com/history/the-gentleman-pirate-159418520/. [6] Douglas, Paul. “Romantic-Era Songs.” San José State University, www.sjsu.edu/faculty/douglass/music/album-blackbeard.html. [7] England And Wales. Sovereign, et al. By the King, a proclamation for the more effectual reducing and suppressing of pirates and privateers in America. [London: Printed by Charles Bill, Henry Hills, and Thomas Newcomb, 1688] Pdf. Retrieved from the Library of Congress, <www.loc.gov/item/2006700059/>. [8] Golden Age of Piracy. “Pirates Culture | the Pirate Code.” Golden Age of Piracy, goldenageofpiracy.org/culture/pirate-code.php. [9] Johnson, Charles. A General History of the Pyrates. 1724, www.gutenberg.org/files/40580/40580-h/40580-h.htm. [10] Kinsella, Pat. “Blackbeard: Dastardly Sea-Devil or Kind Pirate?” HistoryExtra, 22 Jan. 2022, www.historyextra.com/period/stuart/blackbeard-edward-teach-real-name-death-burning-beard/. [11] Kinsella, Pat. “The Real Pirates of the Caribbean: Your Guide to Nassau’s Pirate Republic.” HistoryExtra, 20 Jan. 2022, www.historyextra.com/period/stuart/nassau-pirate-republic-flying-gang-real-pirates-caribbean/. [12] Moss, Jeremy. “Stede Bonnet, Gentleman Pirate: How a Mid-Life Crisis Created the ‘Worst Pirate of All Time.’” HistoryExtra, 4 Jan. 2023, www.historyextra.com/period/georgian/stede-bonnet-gentleman-pirate-real-history-our-flag-means-death-true-story/. [13] North Carolina Department of Natural and Cultural Resources. “A Pirate’s Life Was His, Stede Bonnet’s | NC DNCR.” Www.ncdcr.gov, 27 Sept. 2016, www.ncdcr.gov/blog/2015/09/27/a-pirates-life-was-his-stede-bonnets. [14] Pallardy, Richard. “Anne Bonny | Irish American Pirate.” Encyclopædia Britannica, 24 Nov. 2015, www.britannica.com/biography/Anne-Bonny. [15] Petruzzello, Melissa. “Black Pirates and the Tale of Black Caesar.” Encyclopedia Britannica, www.britannica.com/story/black-pirates-and-the-tale-of-black-caesar. [16] Pirates of Nassau. “Pirates of Nassau | Pirates of the Bahamas.” Piratesofnassau.com, 2019, www.piratesofnassau.com/the-republic-of-pirates/. [17] Simon, Rebecca. “Anne Bonny and Mary Read: The Deadly Female Pirate Duo.” HistoryExtra, 19 Jan. 2022, www.historyextra.com/period/stuart/anne-bonny-mary-read-female-pirates-lives-crimes/. [18] Tabarrok, Alexander. “The Rise, Fall, and Rise Again of Privateers.” The Independent Review, vol. XI, no. 4, 2007, pp. 565–77, www.independent.org/pdf/tir/tir_11_04_06_tabarrok.pdf. [19] The Pirates Port. “Nassau: Republic of Pirates | the Pirates Port.” YouTube, 16 Jan. 2021, www.youtube.com/watch?v=EaXI5AS-VtU. [20] Woodard, Colin. The Republic of Pirates: Being the True and Surprising Story of the Caribbean Pirates and the Man Who Brought Them Down. Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company, 2007.
  20. @NomadP - kurczę, tak dawno nie grałem w GTA III, że zapomniałem o tej grze :D. Co do zakończenia to moim zdaniem zabił Marię. W końcu Claude do zbyt wygadanych nie należał, a ta mu puściła dłuższy monolog o ich wspólnym życiu itd. Choć prawdy nigdy się nie dowiemy :)
  21. Gdy pojawia się temat „zdrad w grach” wszystkim nam stają przed oczami oczywistości – Big Smoke, Mercer Frey, Sam Trapani… i wiele, wiele innych. Z jakiegoś powodu jednak jedna grupa postaci jest pomijana w takich zestawieniach – sami bohaterowie. Spoiler alert! Pierwszą zdradą, która przyszła mi na myśl była ta dokonana przez Tommy’ego Angelo w pierwszej Mafii. Były taksówkarz, obecnie żołnierz Rodziny Salieri od samego początku gry opowiada swoją historię detektywowi Normanowi. Tym samym, zdradził swoją Rodzinę. Z kolei Lincoln Clay, bohater Mafii 3 wprawdzie nie musi tego robić, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by zdradził swoich wspólników. Jednego, dwóch albo nawet całą trójkę. W końcu pieniądze i wpływy są ważniejsze, nie? Przejdźmy teraz do Fallout 4. Ten może zdradzić każdą z czterech dużych frakcji! Do tego w trzech na cztery zakończenia zdradza swojego własnego syna. Co w sumie nie dziwi, bo niedawno zmarłą małżonkę/zamrłego małżonka może zdradzić poprzez romansowanie z innymi postaciami. Źródło To jednak jest jeszcze nic przy protagoniście innej gry Bethesdy – Skyrim. Dragonborn może i morduje, kradnie i wbija przeciwnikom strzałę w kolana, ale także dopuszcza się zdrad. Ot, choćby przypadek Paarthurnaxa – smok chce być dobry, pomógł nam pokonać Alduina, a Dovahkiin odwdzięcza mu się wyssaniem jego duszy. I to dla tej idiotki Delphine! Ale to nie koniec! Nasz pół-smok może wybrać stronę w wojnie domowej, po czym zdradzić ją już w pierwszym queście! Fakt, może to zrobić tylko i wyłącznie wtedy, ale zawsze. Do tego, jeśli wybierze Cesarski Legion, może gro zdradzić drugi raz – zabijając Cesarza! Pozostając w tych klimatach warto wspomnieć o Gothic 3. Tamtejsze frakcje walczą ze sobą nawzajem, ale mają jeden wspólny mianownik – Bezi może każdą z nich zdradzić. Przy odpowiednim planowaniu, nawet w jednej rozgrywce. Bardzo zbliżonym rodzaje zdrady jest przypadek World of Warcraft. Pewnie teraz wszyscy się zastanawiacie o co mi chodzi, bo przecież tam nie da się zdradzić swojej frakcji. Owszem, da się. Fakt, trzeba za to zapłacić prawdziwymi pieniędzmi, ale jednak. Dodatkowo, w grze pojawiają się dwie pary frakcji (Aldor i Scryers oraz The Oralces i Frenzyheart Tribe), które walczą ze sobą i gracz może wesprzeć najpierw jedną, a potem zdradzić ją, by zdobyć profity drugiej. Kolejne zdrady są trochę bardziej ogólne – w grach typu Mount and Blade, Civilization czy niemal wszystkich strategiach, bohater może zdradzić wszystkich. Najczęściej swoich sojuszników, oczywiście. Kto choć raz nie zrzucił bomby atomowej na swojego słabiej rozwiniętego sojusznika, niech pierwszy zrzuci bombę atomową na swojego słabiej rozwiniętego sojusznika. Źródło Zdradę na mniejszą skalę widać w grach z serii Wiedźmin. Szczególnie „trójka” wybija się na tym tle, bowiem tam Geralt może zagrać na dwa fronty z Triss i Yennefer. Co gorsza, za zdradę nic nie dostaje – w „jedynce” przynajmniej mógł kolekcjonować karty… Zbliżoną forma zdrady istnieje w grach z serii The Sims. Ponownie, zdrada jest jednostkowa – małżeńska – ale trzeba ją odnotować. Źródło Zupełnie inny rodzaj zdrady możemy zaobserwować w Papers, Please! oraz Contraband Police [link do recki]. W obu tych produkcjach nie zdradzamy pojedynczej osoby, lecz całą swoją ojczyznę. Czy to drobiazgami typu łapówki, czy o wiele poważniejszą sprawą – pomaganiem lokalnym „powstańcom”. A może Wy znacie jakieś inny przykłady zdrad dokonywanych przez bohaterów? Czekam na Wasze komentarze! I przy okazji przypominam o trwającej ankiecie dotyczącej mojego bloga ;). Do zobaczenia za tydzień!
  22. Odpoczęliście po wpisie z zeszłego tygodnia? Cóż, mam nadzieję, bo dzisiaj, zgodnie z obietnicą, pojawi się wątek gier. Zapytam tylko – czy jesteście na to gotowi? Na początek, muszę wrócić do rozdziału 5 „Gdzie są te kwiaty?”, w którym, jak wspomniałem tydzień temu, Autor ubolewa nad zmianą słów w Oxford Junior Dictionary. W jednym z przypisów napisał też takie coś: Zgadza się – Autor cały czas myśli, że gry komputerowe to tylko FPSy i GTA. Z drugiej strony jednak – może dostrzegł rozjeżdżanie ludzi samochodami w Anno 1404? Albo strzelanie w Tourist Bus Simulator? Ja się tu nabijam, a Autor mógł zauważyć to, czego twórcy nawet nie zamieścili w swoich produkcjach. Jak myślicie? Oczywiście, obu gier użyłem nieprzypadkowo – powstały u naszych zachodnich sąsiadów ;). Ta pierwsza otrzymała nawet w 2010 roku nagrodę Deutscher Computerspielpreis dla najlepszej niemieckiej gry wideo. Och, ale się Autor uniósł. Szkoda, że tym przypisem zmarnował mój czas. Może by mi za niego zapłacił? Źródło Z tą myślą przejdę dalej do rozdziału zatytułowanego „Pokemon Go away – ubóstwo „rozszerzonej” rzeczywistości” (przepraszam za brak é w nazwie „Pokémon”, ale jestem leniwy i nie chce mi się go za każdym razem wklejać :D). Początek jest przydługawy, bo Autor postanowił napisać czym jest Pokemon Go, korzystając m.in. z angielskiej Wikipedii. Niemniej, dalej jest całkiem ciekawie – punkt „Motywacja do gry”: W tym miejscu znajdują się wyniki badań „chińsko-amerykańskiego zespołu naukowców” nad osobami grającymi w Pokemon Go. W skrócie: w 2017 roku (czyli rok po premierze gry) przebadano 262 osoby (45% kobiet) w wieku 18-58 lat (średnia wieku: 30 lat). Wyniki pokazały, że motywacji jest siedem - i Autor je wymienia: Same plusy, prawda? Cóż, nie dla Autora: Hola, hola! Przecież „nawiązywanie znajomości” znalazło się na liście przedstawionej przez Autora. Więc jak to jest, hę? Aż zajrzałem do tych badań i oto czego się dowiedziałem (tłumaczenie własne): Więc jak to jest, Autorze? Co gorsza, na tym Autor nie kończy: Tu się z Autorem zgadzam. Są takie osoby, które przed swoimi problemami uciekają w gry, hazard, filmy, seriale, książki itd. Pytanie jest jedno – czy wszystkie osoby tak robią? Idźmy jednak dalej – „144 miliardy kroków – serio?”: Żeby nie przedłużać cytatu, wyszło na to, że codziennie te osoby wykonywały o 1473 kroki więcej podczas grania w Pokemon Go, czyli o ponad 25% do około 6000 kroków. Czy te wyniki cokolwiek mówią? Cóż, moim zdaniem - mimo wszystko - nie bardzo. Przy tej liczbie graczy (jak Autor sam pisze: w pierwszym tygodniu pobraną ją 10 milionów razy), 1420 osób, które „prawdopodobnie” grają w Pokemon Go to trochę mało. Niemniej, Autor postanawia te wyniki obalić innymi wynikami: I tu mam niezłą zagwozdkę – to jak to w końcu jest? Badani gracze przed zagraniem w Pokemon Go robili więcej kroków niż grupa kontrolna, by w pierwszych tygodniach grania robić nadal więcej kroków niż grupa kontrolna, a ostatecznie, w szóstym tygodniu, robić wciąż robić więcej kroków niż grupa kontrolna? Ktoś to ogarnia? Autor nawet wrzucił wykres, z którego wynika dokładnie to samo, co napisałem w poprzednim zdaniu. Inna sprawa, że obie te grupy badawcze mogą mieć rację – dla przebadanych osób. I tylko dla nich – bowiem wciąż pozostało niemal 10 milionów graczy do przebadania. W dodatku, co warto zauważyć, oba te badania przeprowadzono relatywnie wcześnie – tuż po wypuszczeniu gry i tylko w USA. Jestem ciekaw jak ten trend wyglądał globalnie i jak wygląda teraz. Osobiście uważam, że pewnie tak, jak wszędzie – niektórzy chodzą więcej, inni mniej, a jeszcze inni tyle samo co przed instalacją Pokemon Go. Rzekł Autor, cały czas patrząc na liczbę 10 milionów graczy (btw - obecnie aktywnie gra w Pokemon Go jakieś 82 miliony osób) i wmawiając sobie, że „ludzie stają się znudzeni”. Żebyśmy jednak nie dostali zawrotu głowy od tak wielkich liczb, Autor w „Kto gra w Pokemon Go?” powołał się na kolejne badania: Pewnie wyniki Was zaskoczą. Mnie bardziej zaskakuje ilość osób przepytanych przez owych badaczy – aż 199. Czyżby tylko tyle osób grało w Pokemon Go w Niemczech? Tu jest kolejny problem – znowu wszyscy przebadani mają rację. Dla jednych „raz w miesiącu” to zwiększenie czasu poświęconego aktywności fizycznej z „nigdy”, a dla innych zmianą jest z „kilka razy w miesiącu” do „kilka raz w tygodniu”. Autor chyba nie bardzo wie co ludzie mieli na myśli pod „znudzenie grą” (artykuł także nie wchodzi w szczegóły), więc sobie dorobił, że chodzi o aktywność fizyczną. Tymczasem, znudzenie może wynikać z wielu różnych czynników. Szczególnie, że badanie zostało opublikowane po roku od powstania gry – czyli wtedy, gdy produkcja się jeszcze rozwijała i wiele z tych osób zrobiło już w niej wszystko, co się dało. Autor, naturalnie, nie mógł tego sprawdzić, ale jestem ciekaw ile z tych osób wróciło do gry np. w tym roku. „Nowe”, czyli z 2017 roku, rzecz jasna. Przejrzałem nowsze badania na ten temat (po 2019 roku) i wyniki są… różne. Jedne badania potwierdzają tezy Autora, inne jej przeczą, a są też takie, które są do niej neutralne, bowiem nie wykazano różnicy między aktywnością graczy i nie-graczy. Co to oznacza w praktyce? Że każda osoba jest inna i niemożliwe jest, by zbadać coś tak złożonego ze 100% pewnością, że wyniki będą prawidłowe. Ale Autor woli tego nie zauważać, bo by to psuło jego wizję świata. W tym miejscu Autor przechodzi dalej – „Ryzyko i działania niepożądane”: Ale przecież jeszcze kilka stron temu Autor sam powoływał się na badania, z których jasno wynika, że… A zresztą, nieważne. Autor wie lepiej, bo w swojej jaskini nawet zakazał robić te nowoczesne (tfu!) malunki na ścianie. W każdym razie, nie będę się tu wdawał w szczegóły, bo Autor opisuje różne przypadki nieuwagi graczy oraz nadużywania mechanik gry do złych celów (np. kradzieży). Nie znajdziemy tu nic, czego nie było w doniesieniach medialnych. Dlatego przywołam tu tylko podsumowanie, którym nas Autor uraczył: Wow, Autor mnie autentycznie zaskoczył tym porównaniem gry mobilnej (której głównym założeniem jest jednak rozrywka i zysk twórców) do lekarstwa (którego głównym założeniem jest leczenie). Brawo Autorze – choć spodziewałem się kolejnego porównania do alkoholu, jak to wcześniej czyniłeś. W tym momencie Autor wraca do kwestii natury – „Więcej natury czy mniej?”. Z jakiegoś powodu Autor i przywołane przez niego osoby uważają, że gracze Pokemon Go wychodząc z domu w poszukiwaniu stworków będą przejmowali się prawdziwą przyrodą… Kompletnie nie mam pojęcia skąd im się wzięło takie przeświadczenie… Dlatego pomijam zdanie biologa Davida Smitha, ale pozostaję w tym punkcie: Żeby nie przedłużać cytatu dodam, że dzieci miały ogólnie nazwać to, co widzą na zdjęciu. Zanim przedstawię Wam wyniki (których pewnie się domyślacie), chciałbym napisać o pewnej kwestii – jestem ciekaw ile zwierząt i roślin rozpoznałby Autor? Choć pewnie ze swojej pieczary widział ich całkiem sporo… Zatem osoby z rocznika Autora, gdy były w wieku tych dzieci? Ciekawe czy ktoś to kiedykolwiek zbadał? Inna sprawa, że to badanie zostało źle przeprowadzone, bo nie było żadnej grupy kontrolnej – a przynajmniej nie ma o tym mowy. Nie wiemy zatem czy te wszystkie dzieci miały kontakt z pokemonami. Ba, nie ma informacji (także w samym badaniu) skąd pochodziły te dzieci (poza tym, że z Wielkiej Brytanii), ani na jakiej podstawie zostały dobrane. Znamy jedynie ich ilość i wiek (ale już nie ilość dzieci w konkretnym wieku – dziwne). Ale Autorowi to najwyraźniej wystarczy, skoro się na to powołuje. Nie było to zbyt zaskakujące, prawda? Zastanawia mnie jednak coś jeszcze – jakie „brytyjskie zwierzęta” pokazywali owi badacze? Bo nie oszukujmy się – pokemony (szczególnie te I generacji) różniły się od siebie dość znacznie. Z kolei które dziecko odróżni ze zdjęcia – bo ja wiem – łasicę od fretki? [mcz] Przyznaję, zoolog ze mnie żaden :P. Źródła: 1 2 Cóż, oczywiście, że nie. Jednak ludzie uczą się szybciej tego, co im się przyda (z różnych względów). Czasami mają rację, czasami nie. I nie Tobie o tym decydować, Autorze. Zgadzam się z autorem tych słów. Choć nie bardzo wiem o co mu chodziło z tymi „obrońcami natury”… Trochę się nad tym zastanowiłem – czy w szkołach podstawowych ktokolwiek kiedykolwiek próbował uczyć dzieci nazw zwierząt? A może to tak, jak Autor napisał wcześniej o edukacji medialnej – zakładamy, że „24 na 25 uczniów” zna nazwy zwierząt i tego jednego nie ma sensu uczyć? Ale Autor musiał i tu wcisnąć swoje trzy gro… eurocenty: Na szczęście 14 lat od opublikowania tych badań powstała gra, która łączy łapanie pokemonów z wychodzeniem m.in. do lasu. Autor powinien być zadowolony, prawda? Źródło Tymczasem pora na punkt „Wypadki i kontuzje”: Zadziwiające, że oba artykuły są niemieckich autorów – wszyscy wiemy jak stosunek do gier mają niemieccy naukowcy (z Autorem na czele). Niemniej, początkowo sądziłem, że Autor znalazł niemieckie teksty naukowe (w końcu, jak pamiętacie z poprzedniego wpisu, Autor sam we wstępie zaznaczył, że wiedzę czerpał z „Science” i „Nature”), ale nie – oba są publicystyczne. Pierwszy z nich został opublikowany w lipcu 2016 roku na stronie czasopisma „Cicero.de”. Autorka (pani psycholog, a jakże) obwinia w nim (przynajmniej z tego co rozumiem po przetłumaczeniu Google Translate na angielski) Pokemony m.in. o odciąganie młodych osób od życia politycznego (bo jej zdaniem młodzi ludzie po Brexicie googlowali „co to jest EU?” - oczywiście, Autorka nie podaje skąd wzięła taką informację, bo po co?). Źródło Drugi artykuł jest jednak jeszcze lepszy – Autor zostaje przy nim na dłużej, ja nie mam zamiaru. Został on bowiem opublikowany na niemieckiej wersji strony „Signs of the Times”, zamieszczającej treści religijno-spiskowe. Jego nazwa jest taka sama jak magazynu wydawanego przez Adwentystów Dnia Siódmego, ale może to być zwykłe podszywanie się, ponieważ właścicielem jest Quantum Future Group. Nie mam ochoty się w to zagłębiać, dlatego przejdę dalej. Tym razem Autor przytacza fragment biuletynu Stowarzyszenia dla Rodziny (Verein für die Familie) z 2000 roku (moje skrócenia będą w zwykłych nawiasach, a Autora w kwadratowych): Szczerze to nie wiem gdzie tutaj jest jakakolwiek sprzeczność. Dlaczego Autor i przywołani przez niego ludzie sądzą, że gry wideo oznaczają brak zainteresowania czymkolwiek innym? Ciekawe czy tak samo reagowali kiedyś na osoby czytające, o zgrozo!, książki: „Goethe to trucizna! Lepiej idź zbudować chatkę w lesie.” Po tym wszystkim Autor przechodzi do ostatniego punktu o Pokemonach: „Krytyka krytyki”: W takim razie – choć nie jestem związany z branżą – nadrabiam to. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony, Autorze. Choć tak naprawdę powinienem po prostu popukać się w czoło... Rozumiecie to? Osoby, które Autorowi pasują są „troszczący się”, a ci, którzy mają inne zdanie są „zadufani w sobie” i „nieodpowiedzialni”. Oj, Autorze, czasami lepiej milczeć… Ale w tym miejscu jest bardzo interesujący przypis: Ponownie, jakieś kmioty mają czelność nie zgadzać się z wizją Jaśnie Wielmożnego I Wszechwiedzącego Pana Autora, dlatego ich badania są „be”. Dla ciekawskich, artykuł został opublikowany na łamach American Psychologist. A, trzy kropki na końcu postawił sam Autor – nie mam pojęcia po co. Wracajmy do tekstu: W tym momencie ręce mi opadły. Jasne, w obu grach pojawia się przemoc… Tak jak na przykład w serialach animowanych typu Tom i Jerry. Choć to pewnie Autorowi nic nie powie, bo w jego jamie nie było telewizji i dzieciństwo spędził gapiąc się w ścianę. Dalej Autor – ni z gruchy, ni z pietruchy – pisze o napadach spowodowanych wartością kart Pokemon w 1999 roku (!!!!!). Za grzyba nie wiem co to ma do tematu – oczywiście, jakichkolwiek przypisów brak. Dobra, jest wspomnienie źródła – „na stronie Academic”, ale takiej pozycji nie ma nigdzie w bibliografii. Po tym wszystkim Autor przechodzi do słów prof. pedagogiki Jürgena Oelkersa (jednego z tych, których nazwał „zadufanymi w sobie”), który zauważa, że w grze stworki nie giną. Jednak Autor musiał to zbić swoją „żelazną logiką’: Nie regulujcie oczu – Autor naprawdę to napisał. Zawsze mnie fascynowało jak grę mogę zacząć od początku/wczytać zapis, ale każda strona książki ulega dezintegracji, przez co nie mogę wrócić do momentu, gdy jakaś postać jeszcze nie zginęła… Zadziwiające, jakim szatańskim wynalazkiem są te gry, prawda? W tym miejscu Autor powołuje się na jakieś badania, ale nie mogę ich znaleźć na żadnej darmowej stronce. Zatem nie dam rady się do nich odnieść. Jest tu także przypis (pojawia się po „wbudowanym braku przemocy”), którym chcę zakończyć przygodę z tą książką: Mnie bardziej ciekawi, że brednie wypisywane przez pewnego niemieckiego psychiatrę trafiają na podatny grunt… Ale nie będę się tu wyzłośliwiał, bo jeszcze Autor odkryje ogień i będzie źle. Tutaj się zatrzymam, ponieważ po napisaniu niemal 16 stron (!) mam szczerze dość tej książki. Autor dalej pisze coś o spadku IQ, ale nawet nie chce mi się tego opisywać. Jestem za to ciekaw czy Autor zajrzał do nowych badań, które wskazują na brak faktycznego „upadku moralnego” u ludzi. W tym momencie standardowo powinienem polecić Autorowi, żeby wybrał się na wyspę Sentinel Północny, ale tamtejsi mieszkańcy mają łuki i dzidy, co mogłoby być dla niego zbyt nowoczesne. Dlatego napiszę, że Autor powinien wrócić do swojej pieczary i dobrze ją zapieczętować, by nigdy więcej nie mieć już styczności z „tą złą technologią” (ciekawe czy ma coś tak ohydnego jak adres e-mail – jak sądzicie?). Mi bez różnicy - bylebym już nigdy więcej nie musiał czytać jego wynurzeń. Z oczywistych względów następny wpis pojawi się dopiero 18.11. Dlatego może znajdziecie czas na wypełnienie mojej ankiety? Dziękuję tym z Was, który już to zrobili :). Trzymajcie się i do zobaczenia!
  23. Dawno nie było tu żadnej porządnej książki spychologicznej, więc pora to nadrobić. Dzisiejsza pozycja pochodzi z 2018 roku, ale jej polskie tłumaczenie zostało wydane w 2021. Oto przed Wami prof. Manfred Spitzer, niemiecki psychiatra i neurobiolog, doktor nauk medycznych i filozofii – według informacji zamieszczonej na okładce - i jego najnowsza książka „Epidemia smartfonów. Czy jest zagrożeniem dla zdrowia, edukacji i społeczeństwa?” (przekład: Małgorzata Guzowska). Pewnie już domyślacie się odpowiedzi na to pytanie. Co ciekawe, Autor gościł już na moim blogu ze swoją poprzednią publikacją - "Cyfrowa demencja. W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci" (2013). Było to 9 (!) lat temu, więc uznałem, że warto do niego powrócić, skoro wydał kolejne „dzieło”. Jednakże, już w tym miejscu muszę napisać, że Autor ma nieco racji w swoich wywodach. Gdyby skupił się na faktycznie „groźnych” aspektach używania tzw. nowych technologii przez dzieci i młodzież to byłoby dobrze. Niestety, obok fake newsów, uzależnienia od technologii i cyberprzestępczości wstawił tyle bredni, że nie mogłem przejść obok tego obojętnie. Oczywiście, wszelkie kursywy w tekście są dziełem Autora (choć mogłem coś przegapić :P). Moje wtrącenia zaznaczam w ten sposób: {}. Jesteście gotowi? Zacznę od fragmentu Przedmowy – w której Autor głównie wychwala sam siebie ¯\_(ツ)_/¯: Nie wiem czemu, ale brzmi to dla mnie jak nieco mądrzej napisane „wyłącz telewizor, włącz myślenie”. Ale okej, fajnie, że Autor umie korzystać z tak zacnych czasopism. Aż dziwne, że musi się tym chwalić… Oczywiście, jak możecie się domyślić, Autor tak podobierał sobie artykuły z tych czasopism, by pasowały do jego tezy. Bo przecież wspomnienie o tym, że np. „The Lancet” (do tego czasopisma Autor także się odwołuje) w swoim czasie opublikował artykuł dotyczący słynnego Corrupted Blood Incident z WoWa byłoby poniżej godności Autora. Co jeszcze ciekawsze, już kilka akapitów później Autor sam sobie przeczy: W sumie to może Autor by się podzielił informacją o tym, który „cyfrowy lobbysta” tak chętnie rozdaje pieniądze? Kurcze, za te wszystkie MSMy powinienem dostać niezłą sumkę. Może ktoś ma jakiś kontakt? To zdanie jest dość dziwaczne – kto interpretuje te badania? Badacze? Lobbyści? Autor nie wspomina o tym, więc pozostaje nam się tylko domyślać. Oczywiście, Autor niczego nie interpretuje. Skądże znowu. On jedynie cytuje to, co mu pasuje… I czasem to, co mu nie pasuje, ale wówczas interpret… to znaczy… tego, no… dyskutuje z nimi, bez nazywania autorów takich badań… w różny sposób… na przykład „zadufanymi w sobie”… Ale o tym jak Autor wspaniałomyślnie podchodzi do osób, z którymi się nie zgadza, przekonacie się za tydzień ;). Pora przejść dalej – „Rozdział 1: Smartfony, zdrowie, edukacja i społeczeństwo”: Zgadzam się – jest to dowód na uzależnienie tego młodego człowieka od smartfona. Dlatego jego matka poszła do psychiatry. I co w tym niezwykłego, Autorze? Wszystko ładnie, pięknie, ale… nie ma tu żadnego przypisu. Autor chwalił się źródłami w „Nature” i „Science”, a tutaj nic nie podał… Oczywiście, nie mam zamiaru szukać tych danych. Inna sprawa, że nie wiem czy 500 dzieci to dużo czy mało – trudno określić na ile reprezentatywna była ta grupa. Kolejna mrożąca krew w żyłach historia o strasznej młodzieży, która z pomocą smartfona terroryzuje biedną nauczycielkę. Ta jednak bohatersko niszczy szatański sprzęt i nie dostaje za to kary! Zatem, wszyscy nauczyciele (obecni i przyszli), którzy to czytają – mam nadzieję, że już wiecie, co należy zrobić w podobnej sytuacji. I nie martwcie się – być może profesor Spitzer napisze o Was dobre słowo w kolejnej książce. Jednakże, zastanawia mnie inna rzecz - dlaczego nie ma tu przypisu? Gdzie to się wydarzyło i kiedy? A może to jedynie wytwór wyobraźni Autora? Jak myślicie? Dalej Autor opisuje rozwój cyfrowych technologii, dodając, że jest nadużywana przez dzieci (powołuje się na badania z 2015 roku). Następnie opisuje wpływ na zdrowie (nadwaga, zaburzenia snu, cukrzyca itp.). Wszystko spoko, ale trafiły się też takie kwiatki: Źródło Wszystko ładnie, pięknie, ale… nie ma tu przypisu. No, chyba, że Autor dosłownie miał na myśli „dzisiaj”, bo odkrył tę kwestię w dniu, w którym pisał te słowa... Zastanawia mnie tylko czy w takim razie przed powstaniem smartfonów dochodziło do przygodnych kontaktów seksualnych? Czy istniały choroby weneryczne? Nigdy się tego nie dowiem... Tutaj ponownie przypisu brak. Nie wiem czy takie badania były przeprowadzone i czy to stwierdzenie jest prawdą. Skoro Autorowi nie chciało się podać źródła, to i mnie się nie chce tego szukać. Ktoś by pewnie pomyślał: „Hej! W takim razie wystarczy edukacja medialna, by pokazać ludziom jak poprawnie korzystać ze smartfonów i będzie git”. Cóż, Autor się z takim czymś nie zgadza, o czym za chwilę. Najpierw kilka fragmentów o edukacji: Rozsiądźcie się wygodnie, bo Autor ma w tej kwestii sporo do napisania: Okej, przyjmuję to. Wprawdzie Autor nie podaje ile to jest „mnóstwo pieniędzy”, ani nie dodał, że wyniki uczniów z Finlandii spadają w każdym kolejnym badaniu od szczytowego punktu w 2006 roku, ale jeszcze tylko zapomniał dać tu jakikolwiek przypis. Poza tym – zgadzam się ze wszystkim :D. To też jest bardzo ciekawe. Lekką ręką wywalili 2,4 mld australijskich dolców (czyli jakieś 6,5 mld złotych) do śmietnika. Nie ma to jak gospodarność ;). Co ciekawe, w raporcie PISA dotyczącym kraju kangurów jest wyraźnie napisane, że spadki są obserwowane dużo dłużej – w czytaniu od 2000 roku, w matematyce od 2005, a w naukach ścisłych od 2012 roku. Czy zatem jest to wina komputeryzacji? Oj tak, dzięki temu niemieccy uczniowie są w ścisłej czołówce rankingu PISA… A nie, przepraszam. Autor zapomniał napisać, zapewne przez przypadek, że w jego ojczyźnie także nastąpił spadek. Nie dodał też, że uczniowie z jego kraju – mimo różnic w komputeryzacji - wypadli gorzej niż ci z Finlandii. Co ciekawe, byli na podobnym poziomie do Francuzów (którzy – według badań z 2012 roku - mają znacznie wyższy współczynnik komputeryzacji) czy wspomnianych Australijczyków. Ba, patrząc na średnią, polscy uczniowie osiągnęli wyższe wyniki (acz niewiele) niż nasi zachodni sąsiedzi. Źródło Zatem powraca pytanie - czy jest to wina „złych komputrów”? Co do tego nie mam wątpliwości – choć Autor w tym miejscu nie podał żadnych badań z Niemiec. Ale podał z USA: Te badania przeprowadzono w 2014 roku (opublikowano je w Psychological Science). Nie będę się kłócić z wynikami, ale warto zwrócić uwagę z czego to wynikło. Otóż, studenci piszący na laptopach bezmyślnie, słowo w słowo, pisali to, co mówił prowadzący. Z kolei piszący odręcznie musieli pewne rzeczy skracać lub pisać po swojemu. Normalna sprawa. Jednakże, zastanawia mnie jedno – czy pisanie odręczne np. na tablecie jest w takim razie dobre czy złe? Teraz muszę, niestety, sporo pominąć. To, co opisuje Autor w tych fragmentach nie jest może jakieś złe (np. przytacza badania dotyczące korelacji między obecnością smartfona a wynikami w teście), ale nie mam na to miejsca. Po drodze opisuje też jak twórcy Oxford Junior Dictionary usunęli ze słownika dla ~7 latków słowa takiej jak jaskier czy żołądź i zastąpili je blogiem i chatroomem. O tym jednak możecie sobie poczytać w artykule z Guardiana, a ja przejdę dalej, czyli do rozdziału „Edukacja 0.0” (tak, Autor zmienił temat i nagle wrócił do edukacji…). Grubo jest już na samym początku: Aż mi się scena ze Zmienników przypomniała :D. Wiem do czego Autor pije – jednak zapomina o tym, że niektóre zabiegi mogą skończyć się śmiercią pacjenta… Czy to oznacza, że mamy kompletnie zrezygnować np. z operacji? Cóż, jeśli dla Autora samochody to „nowa technologia”… W tym momencie zacząłem się zastanawiać czy Autor żyje w dziczy i pisze na glinianej tabliczce? I w jaki sposób udaje mu się dostać do USA, gdzie prowadzi wykłady? Wpław? Pomijam to, że takie maluchy też są uczestnikami ruchu drogowego i trzeba je uczyć od najmłodszych lat jak się zachowywać na drodze. Ale Autor albo tego nie wie/nie rozumie, albo już tak się zafiksował, by dowalić „nowym technologiom”, że jest mu wszystko jedno. Tu z kolei ni w ząb nie mam pojęcia jaki to ma związek z tematem… Autor po prostu chciał dowalić partii, której nie lubi i skorzystał z okazji? Tu Autor już tak bardzo odleciał, że nawet nie wiem jak to skomentować. Autor powinien chyba pójść do psychiatry i zacząć leczyć swoją technofobię… Ups, sam jest psychiatrą… Cóż, już starożytni mawiali: medice, cura te ipsum! W sensie, że co – dzieci chcą piwa i wina w szkole? Swoją drogą, z ciekawości sprawdziłem i Autor ma 5 dzieci – w tym syna Thomasa… który prowadzi kanał na YouTube - Hazel & Thomas! Zadziwiające, powinien siedzieć w jaskini razem z ojcem ;). Kolejne kilka punktów to w większości powtórzenie treści, które Autor zamieścił wcześniej w tej książce – Autor chyba uważa, że jego czytelnicy to idioci… Albo nie miał czym zapełnić książki. Ostatnim na dziś punktem (choć dość długim :)) jest kwestia „Smartfon w szkołach – rozdawać czy zakazywać?”. Brakuje mi już miejsca, więc wybrałem najciekawsze kwiatki. To ciekawe, bo to akurat prawda. Nie mam nic przeciwko temu, by uczniowie mieli zakaz używania telefonów podczas lekcji. Ale na przerwach – czemu nie? W Polsce też już spotkałem się z takimi zakazami – co zabawne, w jednej z takich szkół nauczyciele jednocześnie… grają z uczniami w Quizziz (czyli wykorzystują smartfony do celów edukacyjnych). I chyba tylko ja widzę tu sprzeczność… W tym miejscu Autor wypisuje siedem argumentów przeciwko takiemu zakazowi – przedstawiła je Simone Fleischmann z Bawarskiego Związku Nauczycielek i Nauczycieli. Ponieważ zaraz je obala to zrobię to inaczej – napiszę punkt, a potem komentarz Autora: Cóż, nie zgadzam się z tym w 100%, ale jedno muszę przyznać – dzieci należy nauczyć korzystania z tzw. nowych technologii, bo inaczej będą to robić źle. Albo zostaną technofobami, jak Autor: Ostatnie zdanie psuje sens całości – przecież to wcześniejsze pokolenia (w tym pokolenie Autora) jest odpowiedzialne np. za zły stan powietrza. Autor też chyba nie wie czym jest telewizja śniadaniowa (niem. frühstücksfernsehen) - ona nie ma zastąpić śniadania, lecz być oglądana podczas tego posiłku. Dlatego zawiera najważniejsze informacje dla osób, które zaraz wyjdą z domu – np. o pogodzie czy najważniejszych wydarzeniach ze świata… Ale skąd Autor ma to wiedzieć, skoro mieszka w jakiejś jaskini? Jeśli chodzi o brak pieniędzy na naprawę toalet to także nie jest to wina technologii, lecz niedofinansowanych szkół lub złego gospodarowania środkami. Brzmi to jednak tak, jakby w tych szkołach uczniowie musieli korzystać z jakiś wiader albo wychodków… Pominę już kwestię narkotyków i alkoholu, bo to jakaś abstrakcja ze strony Autora. Choć kilku nastolatków pewnie by zaczęło chętniej chodzić po szkolnych dziedzińcach po przeczytaniu czegoś takiego :P. To jest akurat fakt. Maile, dzienniki elektroniczne, elektroniczne faktury, telefony komórkowe. Ale Autor i na to znalazł sposób. Radzę Wam się czegoś przytrzymać, bo poziom jego argumentacji jest… porażający: Autor ma jakieś kompleksy z tym alkoholem, nie sądzicie? Cały czas o nim wspomina, tak samo jak o narkotykach… Czyżby projekcja? Ach, się Autor uniósł. Zadziwia mnie, że zrównuje „chemiczne” trucizny dotyczące ogółu społeczeństwa z uzależnieniami behawioralnymi, które pojawiają się u jednostek. Trochę go też ponosi, bowiem równie dobrze w szkole nie są potrzebne zajęcia z samoobrony czy np. lekcje języków obcych. A w zasadzie to i szkoła jako taka jest zbędna – Autor całe życie spędził w swojej pieczarze i patrzcie jaki jest mądry. Ale to tam jeszcze nic: Ten punkt jest, moim zdaniem, bardzo dobry. Szkoła powinna uczyć wielu kompetencji – także tych medialnych. Oczywiście, nie wszyscy uczniowie z tego skorzystają, ale, nie oszukujmy się, gdyby tak myśleć to trzeba by było zrezygnować ze szkół w ogóle. Tymczasem Autor swoje: Hmmm… w takim razie możemy też zrezygnować z lekcji języka ojczystego, bo z całą pewnością 100% „lokalnych” uczniów nauczyło się go poza szkołą. Niestety, Autor pisze o „dużych badaniach”, ale opisując je kilka punktów wcześniej nie podaje ile dokładnie osób przebadano – jedynie wyniki i procenty. Sprawdziłem te badania. Niestety, są po niemiecku, więc musiałem skorzystać z Google Translate. Z lektury dowiedziałem się, że we wstępnym badaniu udział wzięło 481 uczniów z sześciu szkół, a w drugim 530 z tych samych szkół. Liczba 1011 osób może się wydawać imponująca, bowiem w 2016 roku (gdy te badania zostały opublikowane) do niemieckich szkół podstawowych uczęszczało 10,8 miliona dzieci (źródło). Czyli przebadano jakieś (*dźwięki kalkulatora*) 0,009% z nich. I to mają być te „duże badania”? Szkoda, że nie znam niemieckiego, bo jestem ciekaw czy ta grupa była w ogóle reprezentatywna. Może ktoś z Was da radę odpowiedzieć mi na to pytanie? Pewnie Was to nie zaskoczy, ale Autor manipuluje przytoczonymi badaniami (naturalnie, robi to także wcześniej, w pomiętym fragmencie). Bowiem w tym artykule, na stronie 25, wyraźnie jest napisana treść pytania (Google Translate): „Kto nauczył Cię najwięcej o komputerach i korzystaniu z Internetu?” („Wer hat dir bisher am meisten über Computer- und Internetnutzung beigebracht?”). Na to 4% badanych odpowiedziało „szkoła”. Jednak warto spojrzeć na słowo „najwięcej” („am meisten”). Przez jego obecność, odpowiedzi wcale nie muszą odnosić się do tego, że owi uczniowie niczego nie uczą się o komputerach w szkole. Równie dobrze może chodzić właśnie o brak porządnej edukacji medialnej w szkole. Może gdyby Autor tak z nią nie walczył to uczniów tak odpowiadających byłoby więcej? Tego jednak nie wiemy i Autor też tego nie wie. Zamiast tego dopowiada sobie nieistniejące fakty i kłamie. Źródło Jak wspomniałem, w Niemczech w 2016 roku do szkół podstawowych uczęszczało 10,8 miliona dzieci – 4% z tej liczby daje nam (*dźwięki kalkulatora*) 432 000 osoby. Czyli, przyjmując te badania za pewnik, tylu uczniów u naszych zachodnich potrzebowało wówczas lekcji z obsługi technologii. Jest to więcej niż wynosi populacja Islandii. Ale Autor nie poda takiej liczby, bo źle to wygląda i do tezy nie pasuje. Szczerze zadziwia mnie, iż Autor z jednej strony piętnuje zjawiska takie jak fake news, a z drugiej torpeduje wszelkie próby wprowadzenia edukacji medialnej. Przy czym, jak widzicie, nie proponuje nic w zamian. Dlatego moim zdaniem w pełni zasługuje na miano technofoba. Aż dziw bierze, jak on się dostaje na wykłady do USA – może wpław? Bo użycie tratwy mogłoby być dla niego zbyt nowoczesne. Z ciekawości poszperałem jeszcze bardziej i znalazłem takie badania przeprowadzone przez Stanford University na 263 dzieciach z latynoskich rodzin o niskim statusie społecznym. Wynika z nich, że wiek, w którym dziecko otrzymuje telefon komórkowy, w żaden sposób nie wpływa na jego sen, oceny czy depresję. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że jest to niewielka ilość uczestników i do tego z dość specyficznego środowiska. Dlatego uważam, że wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji każdej osoby. Na tym zakończę dzisiejszy wpis, który niespodziewanie rozrósł się do 8 stron ;). Za tydzień dowiecie się nieco o poglądach Autora na temat gier (głownie Pokemon Go). Choć pewnie już się domyślacie jego zdania ;). Tradycyjnie przypominam o trwającej ankiecie dotyczącej mojego bloga. Do zobaczenia za tydzień!
  24. Muszę przyznać, że takiej posuchy w anime już dawno nie miałem. Przez całe wakacje udało mi się natrafić tylko na jedną produkcję, którą obejrzałem do końca. Do tego jest to produkcja od Netfliksa. Normalnie pewnie nigdy bym nie obejrzał My Happy Marriage, bo z zasady nie oglądam seriali romantycznych, ale: 1. Netflix ciągle namawiał mnie do obejrzenia go, gdy przypominałem sobie oba sezony Kakegurui, 2. zainteresowało mnie połączenie tagów „supernatural” z „historical”, 3. nie miałem nic innego do oglądania, 4. pomyślałem sobie: „meh, niech będzie, najwyżej porzucę po kilku odcinkach, jak wiele innych produkcji”. Klasyka Akcja serialu rozgrywa się w Japonii w późnym XIX lub wczesnym XX wieku. Czas zakładam, bo nie jest sprecyzowany, ale pociągi, automobile, telefony stacjonarne oraz ogólny klimat pasują właśnie do tego okresu. Jednak elementów faktycznie historycznych jest tu jak na lekarstwo. Zamiast nich pojawiają się motywy nadprzyrodzonych zdolności, więc coś za coś. Bohaterką serialu jest 19-letnia Miyo Saimori. Dziewczyna wychowywała się w rodzinie obdarzonej nadprzyrodzonymi mocami, lecz sama takowych nie posiada. Dlatego stała się obiektem nienawiści ze strony macochy, przyrodniej siostry imieniem Kaya oraz własnego ojca. Wiem, brzmi to jak typowy Kopciuszek (choć tam ojca nie było), ale “lubimy tylko te piosenki, które już znamy”, nie? W każdym razie, już od samego początku anime pokazuje nam jak przechlapane w życiu ma protagonistka. Skoro jest “Kopciuszek” to musi też być “książę”. Tę rolę pełni w serialu Kiyoka Kudou. Ich związek został zaaranżowany, co było wówczas normalną praktyką. Co dziwne, jego wiek nie jest podany nigdzie w serialu, ale na moje oko ma około 25 lat. Oczywiście, jak to w tego typu produkcjach bywa, musi być męski, silny, bogaty i wpływowy. Standard. Jedyne, co twórcy mu dodali to chłód… który niby próbują tonować, ale gdzieś tam ciągle się to przewija. Zresztą, pierwsza myśl, jaka miałem, gdy się odezwał po raz pierwszy to “no co za gnój!”. Wydaje mi się jednak, że był to celowy zabieg ze strony twórców. Ot, Miyo wpadła z deszczu pod rynnę. Nie będzie spoilerem stwierdzenie, że to nieprawda, nie? Co do antagonistów to, oczywiście, największą nienawiścią nienawiść widzów ma skupiać Kaya. Jednak, co mocno mnie zaskoczyło, to nie pozostali Saimori są tu głównymi antagonistami. Co ciekawe, cała trójka znika po pierwszej połowie sezonu i nie pojawiają się już praktycznie wcale (poza flashbackami). Niemniej, główny zły jest obecny w tym anime… i jest całkowicie nijaki. Jego motywacji absolutnie nie zrozumiałem - choć była wytłumaczona… przez inną postać.. w ostatnim odcinku… w trzech zdaniach (!!!). W tym miejscu powinienem wspomnieć też o innych postaciach, ale jest z tym pewien problem. Bowiem tych, które cokolwiek dla nas znaczą, jest niewiele. Do tego są mocno sztampowe i nic ciekawego nie jestem w stanie o nich napisać. Poza tym, że są i odgrywają swoje role. Konstrukcja świata Już o tym wspominałem, ale muszę napisać kilka więcej słów o świecie przedstawionym. W pierwszym odcinku Miyo jedzie tramwajem, pociągiem i sporo przebywa pieszo, by dostać się do domu Kudo. Założyłem więc, że jest to co najmniej w sąsiednim mieście. Tymczasem, w jednym z odcinków okazuje się, że to nie jest aż tak daleko. Jednak już w kolejnym przejazd automobilem zajmował nieco więcej czasu. Może to nie przeszkadza jakoś mocno, ale burzy wszystko, co oglądamy. Tak samo jak wprowadzenie elementów nadnaturalnych mocy. Jasne, tylko dlatego obejrzałem to anime. Niemniej, na początku te moce nie mają zbytnio znaczenia, potem przez chwilę mają… Potem znowu nie mają, by je odzyskać pod koniec. Trochę misz-masz. Inna sprawa, że pokazane dość krótkie sekwencje walki są świetnie animowane. Chętnie zobaczyłbym coś takiego (na większą skalę) w Dragon Ballu. Skoro już o tym piszę to dodam, że wygląd i animacja postaci też są na bardzo wysokim poziomie. No, może poza włosami zachodzącymi na oczy, ale to pojawia się we wszystkich anime… Jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową to nie podobały mi się ani opening, ani ending. Za to muzyka w tracie odcinków była bardzo klimatyczna i pasowała do tego, co działo się na ekranie. W kwestii głosów to najbardziej pasował mi angielski dubbing. Co ciekawe, jest też polski, ale nie podobał mi się. To już jednak kwestia gustu. Podsumowanie My Happy Marriage jest całkiem solidnym anime. Mimo początkowych wątpliwości, muszę przyznać, że oglądało mi się ten serial całkiem przyjemnie. Oczywiście, na końcu musieli dać happy end, który kończy całą sprawę… Tyle, że - ku mojemu zdumieniu - w dniu premiery ostatniego odcinka zapowiedziano 2 sezon. Choć zupełnie nie mam pojęcia co miałoby się w nim pojawić (oby nie “redemption arc”). Ocena: 8/10 PS. Przypominam o trwającej ankiecie :).
  25. Miałem naszykowany inny wpis na dzisiaj, ale wczoraj spadła taka bomba, że nie mam wyboru i muszę o tym napisać. W końcu zapowiedź nowej serii anime Dragon Ball to coś, na co czekałem od 2016 roku. Przed obejrzeniem teasera nie czytałem żadnych opinii na ten temat. Wiem, że był tekst na ten temat m.in. na PPE, ale nie chciałem się zrażać – bo po co? Niestety, póki co jestem bardzo mocno zawiedziony. I tak, będę marudził, choć krótko, bo pisałem to na szybko. Najpierw przedmiot dyskusji: Jak widzicie, nowa seria ma się nazywać Dragon Ball DAIMA i z zapowiedzi wynika, że stoi za nią sam Akira Toriyama. Tym bardziej zaskakuje mnie to, że – i z tego, co widzę, inni fani mają bardzo podobne odczucia – twórca Goku i spółki ponownie postanowił zrobić kanonicznym to, co wcześniej z kanonu wypadło. Oczywiście, modyfikując całość według własnej wizji. I tak, o ile pomysł z „przetworzeniem” Broly’ego nawet mi się podobał, tak tutaj nieco kręcę nosem. Nowa seria jak żywo przypomina GT do kwadratu – bowiem tym razem nie tylko Goku będzie odmłodzony, ale wszyscy bohaterowie, których znamy i lubimy. Tego właśnie się dowiedziałem – zamiast coraz bardziej dojrzałych bohaterów, dostaniemy bandę dorosłych zamkniętych w ciałach dzieci. Brzmi to absurdalnie, ale mała C-18 trzymająca na rękach jeszcze mniejszą Marron sprawiła, że poziom absurdu wywaliło mi poza skalę. Oznacza to bowiem, że te wydarzenia dzieją się tuż po Turnieju Mocy i, zapewne, też przed nowym filmem o Brolym. Powoduje to jednak inny problem – czy w takim razie dostaniemy dwóch „małych Goku”? I tak, mam tu na myśli Gotena, który w DB Super wyglądał dokładnie tak samo, jak w Zetce. W tym wszystkim jedynie antagonista mnie zaciekawił – prawdopodobnie jest to jakiś demoniczny odpowiednik Zeno (jego zamek przypomina i zresztą Inferno z HoMM3). Jednocześnie, zastanawiam się czy cały serial będzie oparty na motywie z dziećmi (jak GT...), czy tylko jeden arc? Dodatkowo – co z SSJ? Czy znowu w magiczny sposób dzieci będą zamieniały się w dorosłych przy przemianie w jakiegoś nowego SSJ 4? Czy np. Frieza też stanie się dzieckiem? Albo Beerus? Jak widzicie, pytania nawarstwiają się w mojej głowie wraz z kolejnymi napisanymi tutaj słowami. Najgorsze jest to, że tego wszystkiego dowiem się dopiero za jakiś rok (a nawet więcej, biorąc pod uwagę, że seria pewnie będzie się ciągnęła miesiącami). A co Wy sądzicie o tym ruchu ze strony Toriyamy? Myśląc nad tym pamiętajcie o wypełnieniu mojej ankiety dotyczącej bloga ;). Do zobaczenia za tydzień! PS. Z okazji Dnia Edukacji Narodowej składam najlepsze życzenia wszystkim nauczycielom-graczom ;).
×
×
  • Utwórz nowe...