Skocz do zawartości

LukasAlexander

Forumowicze
  • Zawartość

    106
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    6

LukasAlexander wygrał w ostatnim dniu 2 Grudzień 2018

LukasAlexander ma najbardziej lubianą zawartość!

Reputacja

38 Neutralna

O LukasAlexander

  • Ranga
    Krasnolud
    Krasnolud

Ostatnio na profilu byli

3933 wyświetleń profilu
  1. Wszystko co piszesz to prawda, ale nie jestem przekonany co do tego, że kilkugodzinna sesja z komputerem pomoże nam wyrobić sobie jakieś nawyki przydatne w rzeczywistości. Steel Beasts ma dość ograniczoną oprawę graficzną. Dopiero niedawno zaimplementowano nierówności terenu z prawdziwego zdarzenia. Wypatrywanie wroga w rzeczywistości różni się od tego w symulatorze. AI nie ukryje się w trawie, ponieważ nie jest ona wyświetlana na dystansie 1000 metrów (zamiast tego ludziki zapadają się w grunt). Myślę, że da się to zorganizować w znacznie krótszym czasie. Oczywiście, nie znam się aż tak dobrze, żeby za wszelką cenę forsować swoje poglądy. Byłoby miło, gdyby ktoś powiązany z wojskiem ustosunkował się do tego co napisałem.
  2. Ciekawy temat. Powiększ czcionkę, ponieważ czytanie staje się męczące już po kilku minutach. Steel Beasts: Pro Personal posiadam od roku 2012. Tekst o kilkugodzinnych patrolach napisany jest lekko na wyrost. Fakt, można taki scenariusz zaprojektować, ale po co? Największą różnicą pomiędzy wersją Professional a Personal, jest rozmiar map które możemy użyć do naszego scenariusza. Przed stworzeniem misji zaznaczamy interesujący nas obszar na dużej mapie odzwierciedlającej jakiś rejon.
  3. Ciekawe. Nie jest to chyba opowiadanie, ale miniatura literacka. Nieistotne. Ważne, że dobrze się czytało. Proponuję przenieść się z tego typu twórczością na inne, bardziej odpowiednie miejsce. Spróbuj artefaktów. Jest tam sporo osób które podpowiedzą ci, poinstruują i poprawią. Trzymam za Ciebie kciuki!
  4. Kommando Brandenburg cz.2 Druga część wpisu będzie skupiała się na kilku, najlepiej udokumentowanych wyczynach Kommanda Brandenburg przeprowadzonych w ciągu sześciu lat wojennej zawieruchy. Nie sposób dotrzeć do wszystkich materiałów, ale pewne jest, że niemieckie jednostki specjalne wchodziły do akcji o wiele częściej. Warto tu wspomnieć, na przykład o operacjach przeciwpartyzanckich w Jugosławii, desantach szybowcowych w Norwegii lub ochronie Rumuńskich pól naftowych w przed brytyjskimi sabotażystami. Na samym początku zaznaczę, że nie wszystkie zadania do których zostali wyznaczeni Brandenburczycy były sukcesami. Zdarzało się, że w wyniku pośpiechu lub niedopatrzenia podejmowano błędne decyzje, które skutkowały późniejszymi stratami lub koniecznością przedwczesnego zakończenia działań. Front Zachodni 1940 Most kolejowy w Gennep O sukcesie niemieckiej ofensywy na zachodzie zdecydowało przede wszystkim zaskakujące natarcie przez lasy Ardenów. Szybkość formacji zmechanizowanych Wehrmachtu wywołała wśród Francuzów i Anglików konsternację, efektem której stała się paniczna ucieczka w kierunku wybrzeża kanału La Manche. Żeby jednak do tego wszystkiego doszło, konieczne było przeprowadzenie szeregu małych operacji na obszarze Belgii i Holandii. Początkowa faza "Planu Żółtego" koncentrowała się na zrzucie kilkunastu grup spadochroniarzy, zadaniem których było zajęcie strategicznie istotnych lokacji na trasie przemarszu wojsk. Liczył się czas, ponieważ pozbawieni wsparcia skoczkowie nie wytrzymają zbyt długo odcięci za liniami wroga. Kolejne przeprawy trzeba było zdobywać na tyle szybko, aby zachować impet natarcia pancernej szpicy. Warto wspomnieć tutaj akcję na moście kolejowym w miejscowości Gennep, przy granicy Niemiecko- Holenderskiej. Cała konstrukcja została zaminowana, a strażnicy upoważnieni do detonacji ładunków w krytycznym momencie. 10 maja w godzinach porannych, dwa pociągi pasażerskie minęły granice i powoli zaczęły toczyć się w kierunku stacji na wschodnim brzegu Mozy. Jeden z wartowników oddał strzał alarmowy- zagłuszony przez pracującą lokomotywę. Nagle w okolicy pojawia się grupa sześciu mężczyzn. Dwóch z nich ma na sobie mundury holenderskiej żandarmerii wojskowej, reszta zaś nosi płaszcze przeciwdeszczowe. Wartownicy wahali się zbyt długo, co pozwoliło podejść sabotażystom wystarczająco blisko aby wyeliminować ich niespodziewanym atakiem. Połowa przeprawy zdobyta- teraz trzeba obezwładnić obsługę detonatora w środkowej części mostu i garnizon stacjonujący po jego przeciwnej stronie. Sytuacja staje się od tej chwili bardziej skomplikowana. Strażnicy na zachodnim brzegu zostali poinformowani o napaści, ale nie do końca zrozumieli co ten komunikat mógł dokładnie oznaczać, toteż nie podjęli żadnych działań. Brandenburczycy postawili na fortel. Czterej żołnierze w płaszczach przeciwdeszczowych odgrywali teraz rolę jeńców schwytanych przez żandarmerię. Cała grupa ruszyła przez most w kierunku holenderskich pozycji. W połowie drogi "więźniowie" zostali przejęci przez wojskowy patrol i odprowadzeni w kierunku pobliskiego budynku. Co ciekawe, nikt nie pomyślał, że należało by ich obszukać pod kątem przenoszonej broni. Na moście został już tylko 51-letni sierżant odpowiedzialny za odpalenie ładunków wybuchowych. Niemiecki pociąg zaczyna się zbliżać a podoficer wciąż nie podejmuje żadnej decyzji. W pewnym momencie jest już za późno, gdyż z otwartego składu wyskakuje banda hitlerowców i zdobywa jego stanowisko. Garnizon na zachodzie otwiera ogień, i w tym samym momencie zostaje zaatakowany z boku. To grupa "jeńców" która wyeliminowała swoją eskortę, teraz wchodzi do walki. W ciągu kilku chwil udaje się zdławić opór holendrów. Transporty Wehrmachtu wjeżdżają bez przeszkód na terytorium Niderlandów. Twierdza Eben Emael Kolejną operacją przeprowadzoną podczas pierwszych godzin inwazji na Zachód było opanowanie fortu Eben Emael, strzegącego istotnych przepraw na terytorium Belgii. Mowa tu o gigantycznym kompleksie wyposażonym w kilkanaście dział różnych kalibrów, masę betonowych schronów i całkiem pokaźny garnizon. Forteca była obiektem kluczowym ze strategicznego punktu widzenia- mogła wiązać walką znaczne siły nieprzyjaciela, opóźniając tym samym jego natarcie wgłąb kraju. Niemiecki Sztab Generalny nie mógł sobie na to pozwolić w przypadku "Fall Gelb". Twierdza musiała zostać zneutralizowana najszybciej jak to tylko możliwe. Do tego karkołomnego zadania oddelegowano 85 spadochroniarzy pod dowództwem Oberleutnanta Witziga. Oddział otrzymał kryptonim "Granit" i miał za zadanie przeprowadzić desant szybowcowy na "dachu" kompleksu Eben Emael. Tygodnie mijały a żołnierze intensywnie trenowali oraz, przede wszystkim, uczyli się na pamięć planu fortecy. Wyznaczono ponad 30 celów, do neutralizacji których desant miał przystąpić tuż po wylądowaniu. Chodzi tu głównie o stanowiska przeciwlotniczych karabinów maszynowych, bunkry i ukryte w specjalnych kopułach baterie artylerii. Po wykonaniu zadania "Granitowcy" będą oczekiwać przybycia sił sojuszniczych celem zluzowania. Jak nietrudno się domyślić, Dzień-D wyznaczono na 10 maja. We wczesnych godzinach porannych 12 szybowców było gotowych do odlotu. O 4.30 pierwsze Ju 52 ruszyły z miejsca ciągnąc za sobą uskrzydlone pudła ze sklejki. Kierunek wskazywał pilotom łańcuch pochodni rozpalonych na drogach wiodących do celu. Lotników czekało nie lada wyzwanie. Musieli wylądować na obszarze o wymiarach 900x800 metrów tak, aby desant mógł bezpiecznie wejść do akcji. Żeby było ciekawiej, należy wspomnieć o fortyfikacjach rozmieszczonych na obszarze docelowym- płatowiec mógł się o nie bardzo łatwo roztrzaskać. Aby jak najbardziej skrócić czas hamowania, kadłuby zostały od spodu oplecione zwojami drutu kolczastego. Czas na samą akcję. Już podczas lotu do celu okazało się, że niektóre Junkersy nie dostarczą swojego ładunku w rejon operacji. Maszyna ciągnąca szybowiec oddziału dowódczego znajdowała się na zbyt małej wysokości, a drużyna numer 2 została "odpięta" zbyt wcześnie. Misja musiała trwać dalej. Pozostałe 10 transportowców zostało odłączone w odpowiednim momencie- 7000 stóp (ok. 2,13 km) nad terytorium III Rzeszy. Obawiano się, że ryk silników zaalarmuje Belgów, przez co utracony zostanie element zaskoczenia. Świeciło już słońce gdy pierwszy płatowiec został dostrzeżony przez wartownika z obrony przeciwlotniczej. Rozległ się alarm i zenitówki otworzyły ogień- bezskutecznie. Kolejne "sklejkowe trumny" zaczęły szorować kadłubami w pobliżu kluczowych obiektów. Spadochroniarze napotkali znikomy opór i momentalnie przystąpili do neutralizacji wyznaczonych celów. Garnizon został zaskoczony, toteż obyło się bez większych strat gdy niektóre szybowce znalazły się zbyt daleko od zaplanowanych stref lądowania. Główna część zadania została zrealizowana w ciągu godziny. Punkty oporu niszczono przy pomocy granatów i miotaczy ognia. Wszędzie słychać było serie z karabinów maszynowych, uzupełniane co jakiś czas eksplozjami ładunków kumulacyjnych. Te ostatnie wpychano do luf armatnich i odbezpieczano. Stanowiska artyleryjskie zabudowane w obrotowych, żelbetowych kopułach traktowano specjalnymi, pięćdziesięciokilogramowymi zestawami. W pewnym momencie do akcji wezwano nawet bombowce nurkujące Ju 87. Spadochroniarze skierowali wsparcie lotnicze przeciwko opancerzonemu stanowisku armaty 7,5 cm. Wszystko poszło zgodnie z planem i cel został wyeliminowany po oddaniu zaledwie kilku salw. Od teraz należało już tylko czekać, aż czołowe elementy sił inwazyjnych zluzują Brandenburczyków w walce z resztkami belgijskiego garnizonu. Śluzy na Mozie Czas na kolejny most, tym razem na rzece Yser płynącej niedaleko Nieuport na terytorium Belgii. Konstrukcja była ważna ponieważ połączono ją z zespołem śluz, które w razie otwarcia przyczynią się do zalania okolicznych terenów, tym samym uniemożliwiając najeźdźcom wykonywanie jakichkolwiek manewrów. Do akcji oddelegowano 12 żołnierzy dowodzonych przez Leutnanta Graberta. Przebrano ich w zdobyczne płaszcze wojskowe, wsadzono do belgijskiego autobusu i wysłano w drogę. Przejazd w pobliżu linii frontu przebiegł spokojnie. Wszędzie panowało totalne rozprzężenie- zdezorganizowane żołnierskie masy tłoczyły się na ulicach miast. W Ostend komando dowiedziało się, że Belgowie złożyli broń, a najbliższy brytyjski garnizon obsadził most będący właśnie ich celem. Ładunki zostały rozmieszczone, ale do detonacji nie doszło. 27 maja około godziny 19.00 Brandenburczycy dotarli na miejsce, i od razu zostali przywitani serią karabinu maszynowego. Kierowca zjechał z drogi i ustawił autobus bokiem, tworząc tym samym prowizoryczną osłonę przed kulami. Zaczynało się ściemniać, toteż dowódca z podoficerem Janowskim zdecydowali powoli podczołgać się w kierunku wrogich pozycji. Zadanie było proste- znaleźć i zneutralizować ładunki wybuchowe, nie zdradzając przy tym swojej obecności. Pistolet maszynowy MP 38, nożyce do cięcia drutu i kilka granatów- to wszystko co mieli ze sobą. Powoli i metodycznie odszukiwali kolejne przewody łączące bomby z detonatorem stojącym na angielskim stanowisku. Każdy przeciął 3 wiązki kabli i było prawie pewne, że sprawa jest załatwiona. Teraz należało już tylko wybić nieprzyjacielski garnizon. Grabert i Janowski otworzyli ogień- był to znak dla 10 pozostałych komandosów aby przekroczyli most i weszli do walki. Strzelano z kilku różnych kierunków, tworząc w ten sposób iluzję obecności znacznie liczniejszego oddziału. Kolejne gniazda oporu obrzucano granatami i szturmowano, zmuszając w ten sposób anglików do odwrotu. Obiekt został zdobyty a system śluz nie uległ uszkodzeniu- osiągnięto sukces pomimo kilku ofiar po stronie niemieckiej. Janowski otrzymał Krzyż Żelazny, a jego przełożonemu, Grabertowi, odznaczenie cofnięto. Powodem było "niedostateczne rozbrojenie ładunków wybuchowych". Przewody zostały przecięte, ale nikt ich nie odpiął na stanowisku detonatora... Takim pesymistycznym akcentem kończę drugą część historii Kommanda Brandenburg. Następnym razem wycieczka do ZSRS, Afryki Północnej i Włoch. Źródła: Internet James Lucas "Kommando: German Special forces of World War Two".
  5. Test nie jest miarodajny. Wyszło mi 8/20. Warto podkreślić, że kilkukrotnie odpowiadając na pytania odnosiłem się do sytuacji sprzed 7 lat, gdzie faktycznie problemy z komputerem/internetem/zarządzaniem swoim czasem miałem. Bo jak mam odpowiedzieć na pytanie: Czy z powodu grania zaniedbałeś obowiązki szkolne? Edukację zakończyłem 8 lat temu. Wszystko co było do zaliczenia pozaliczałem, zdałem maturę, otrzymałem tytuł technika. I tak, zaniedbałem edukację, bo oceny mogłem mieć lepsze. Miałem z tym wtedy duże problemy i efektem były 4 oceny dostateczne na świadectwie ukończenia szkoły.
  6. Kommando Brandenburg Przenikają za linię frontu i sieją popłoch wśród oddziałów tyłowych przeciwnika. Zdobywają strategicznie ważne obiekty, a potem bronią ich do momentu pojawienia się sił sojuszniczych. Stanowią ariergardę wycofujących się wojsk i nękają wrogów niespodziewanymi atakami. Siły specjalne, lub jak kto woli- Komandosi. Rys historyczny Jednostki specjalne, jako odrębny rodzaj wojsk pojawiły się stosunkowo niedawno. Wcześniej, szczególnie istotne zadania wykonywali co elastyczniejsi żołnierze lub specjalne oddziały inżynieryjne. W czasie dwudziestolecia międzywojennego oficerowie w III Rzeszy wpadli na pomysł, że warto posiadać w zanadrzu grupę dobrze wyszkolonych, działających na zapleczu frontu dywersantów. Doświadczenia Wielkiej Wojny pokazały, że nawet wysadzenie pojedynczego mostu lub otwarcie śluzy na rzece, może przyczynić się do fiaska najbardziej śmiałych koncepcji strategicznych. Postanowiono nie dopuścić do powtórki z historii- sformowano Kommando Brandenburg. Specjalnie oddelegowana grupa oficerów badała sposoby działania formacji nieregularnych na przełomie ostatnich kilkunastu lat. Bardzo duże wrażenie wywarły poczynania rodzimych wojsk kolonialnych w Afryce, podczas I Wojny Światowej. Małe, nadzwyczajnie mobilne komanda pod dowództwem von Lettowa przez kilka lat nękały Brytyjczyków podjazdami, zmuszając ich tym samym do utrzymywania stałej obecności w regionie. Takim sposobem udało się odciążyć oddziały sojusznicze walczące w Europie. Kolejną, działającą na wyobraźnię figurą był "Lawrence z Arabii". Pułkownik Thomas Edward Lawrence z sukcesem wykorzystał arabskie plemiona do walki z tureckimi wojskami. Przez kilka lat I Wojny Światowej prowadził działania partyzanckie za liniami wroga. Osiągnął znaczące sukcesy bardzo skromnymi, jak na warunki w których operował, siłami. Nie posiadał żadnego ciężkiego uzbrojenia i nie korzystał z tradycyjnych linii zaopatrzeniowych. Atakował głównie w zasadzkach, powszechnie wykorzystując materiały wybuchowe. Znikał niemal tak szybko jak się pojawiał, powodując tym samym frustrację wśród tureckich wojskowych. Szkolenie Jednostka miała rekrutować się spośród najlepszego, dostępnego w III Rzeszy materiału. Podstawowymi kryteriami według których wybierano kandydatów były m.in.: wysoka sprawność fizyczna, zdolność do podejmowania ryzyka i przejmowania inicjatywy a także, co najważniejsze, znajomość języków obcych. Z całego świata ściągano Niemców legitymujących się zdolnościami lingwistycznymi. "Brandenburgczycy" posługiwali się biegle angielskim, polskim, rosyjskim, arabskim a nawet w chińskim. Co ciekawe, znaleźli się również żołnierze władający dialektami żyjących w buszu afrykańskich plemion. Szkolenie było niezwykle forsowne i obejmowało wiele dziedzin, w tym alpinistykę, radiokomunikację lub wytwarzanie materiałów wybuchowych. Szczególnie wiele uwagi poświęcano strzelectwu i obsłudze różnych rodzajów broni palnej. Większość treningów na poligonach odbywała się pod ostrzałem z ostrej amunicji- miało to przygotować przyszłych dywersantów do działania za liniami wroga, zazwyczaj w okrążeniu. Sposób działania Jak działało Kommando Brandenburg? Podczas planowania akcji, zbierano wszelkie możliwe dane na temat obszaru w którym będzie operować jednostka. Trasy patroli, liczebność i uzbrojenie wroga, miejsca pozwalające na uzyskanie przewagi w trakcie walki, potencjalne drogi ucieczki. Mnóstwo informacji było przetwarzane przez sekcje planistów po to, aby zminimalizować ryzyko niepowodzenia. Nagłe wypadki lub nieoczekiwane zwroty akcji były oczywiście brane pod uwagę- z tego właśnie powodu, od kandydatów wymagano wysokich zdolności adaptacyjnych oraz chęci do podejmowania ryzyka. Po przestudiowaniu planu działania, sabotażyści przenikali w rejon operacyjny. Bazowano przede wszystkim na przebraniach- mundurach wroga lub odzieży cywilnej. Sprawa ta jest o tyle ciekawa, że konwencje międzynarodowe zabraniają walki w uniformach strony przeciwnej. Postanowiono obejść ten problem poprzez noszenie niekompletnych zestawów- brakujący element zastępowano podobnym odpowiednikiem. Drugim sposobem na ominięcie zapisów traktatowych było... zrzucenie przebrania, na moment przed rozpoczęciem akcji. Kiedy rozgorzała walka konieczna była szybkość. Dywersanci najczęściej atakowali w bezpośredniej bliskości swego celu po to, ażeby uniemożliwić przeciwnikowi wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Zazwyczaj chodziło tu o niedopuszczenie do wysadzenia strategiczne ważnego obiektu, lub wezwania posiłków przez obrońców. Starcia były gwałtowne i brutalne- korzystano zazwyczaj z broni automatycznej i granatów. Większość akcji z początkowych okresów wojny sprowadzała się do opanowania celów, i oczekiwania na przybycie sił sojuszniczych. Tak było w przypadku zdobywania mostów w Belgii i ZSRS, oraz w czasie walki o śląskie zakłady przemysłowe we wrześniu 1939 roku. Pierwsza akcja Swój chrzest bojowy formacja przeszła pod koniec sierpnia '39- mowa tu o prowokacjach zorganizowanych przez SS na granicy polsko- niemieckiej. Trzy specjalnie dobrane oddziały, zainscenizowały atak polskich żołnierzy na przygraniczne obiekty po stronie III Rzeszy. Okoliczni mieszkańcy mieli świadomość, że to co się dzieje to zwykła farsa. Kiedy jedna z grup sabotażystów czekała zakamuflowana na polu kapusty, stała się rzecz dziwna- wojskowy kurier wjeżdża motocyklem pomiędzy nich i wręcza dowódcy list- OPERACJA ODWOŁANA. W końcu jednak Kommando Brandenburg może pokazać na co je stać- akcja dochodzi do skutku 31 sierpnia. "Polacy" wdzierają się na terytorium Rzeszy, atakują trzy obiekty, w tym rozgłośnię radiową i posterunek graniczny. Nadano nawet komunikat w języku polskim i pozostawiono kilkukrotnie postrzelone ciało przebrane w mundur napastników (ofiara zmarła w obozie koncentracyjnym kilka dni wcześniej). Wszyscy biorący udział w "przedstawieniu" strażnicy i żołnierze należeli do SS i wywiadu- nie można było dopuścić, aby przypadkiem wywiązała się autentyczna strzelanina. Uczestnicy zobowiązali się dotrzymać absolutnej tajemnicy. W razie "wsypy", rodzina nierozsądnego agenta miała zostać wymordowana przez służby ochrony państwa. Jaki był efekt przygranicznego incydentu? Szczerze mówiąc, praktycznie żaden. Rozgłośnia z której nadawano "polski komunikat" pracowała na nieodpowiednim paśmie fal, przez co sygnał odebrali jedynie ludzie w najbliższej okolicy (planowano nadawać na całą III Rzeszę) Ekscesy z udziałem "bandytów" umknęły uwadze niemieckiej ludności, która w momencie rozpoczęcia akcji szykowała się powoli do snu po całym dniu pracy na roli. Hitler dostał pretekst do wojny, jakkolwiek marny by on nie był. Koniec części pierwszej
  7. Chiński chłop nigdy nie miał łatwego życia. Przez setki lat wyzyskiwali go feudałowie kolejnych, często barbarzyńskich (dosłownie) dynastii. Po obaleniu monarchii o swoje dopominali się nacjonaliści. Gdy wybuchła wojna, japończycy rekwirowali co tylko mogli na rzecz Armii Cesarskiej walczącej w głębi Państwa Środka. Eksplozje bomb atomowych zakończyły zmagania na Pacyfiku, a Czang Kaj-szek ponownie przejmuje stery. Na północy kraju zdążyła w międzyczasie wyrosnąć kolejna frakcja, roszcząca sobie prawo do sprawowania władzy w regionie. Mowa tu oczywiście o Komunistycznej Partii Chin pod przewodnictwem Mao Zedonga. Praktycznie przez całą wojnę Armia Ludowo-Wyzwoleńcza trzymała się z dala od działań wojennych. Japończycy bardzo dobrze wiedzieli kto kryje się w górach, a mimo tego, nie atakowali. Można powiedzieć, że istniało niepisane zawieszenie broni- walki nie były nikomu potrzebne. Mao umacniał swoją pozycję z pomocą ZSRS- szykująca się do powszechnej rewolucji armia potrzebowała kadr dowódczych, broni i zapasów. Bardzo wiele uwagi poświęcono zdobywaniu wpływów na wsiach- wszak spośród chłopów rekrutował się gros komunistycznych żołnierzy. Cesarstwo Japonii upada kończąc jedną wojnę, i jednocześnie stwarzając okoliczności do wybuchu drugiej. Narodowcy są wyczerpani po 8 latach (1937-1945) walk na własnym terenie. Gospodarka znajduje się na skraju upadku. Zdolność kredytowa Chin praktycznie się wyczerpała, a co za tym idzie, nie można nabyć broni tak rozpaczliwie potrzebnej gdy zbliża się "czerwona inwazja". Kolejne prowincje kapitulują pod naporem armii wieśniaków uzbrojonych w sowieckie czołgi i artylerię. Czang Kaj-szek ewakuuje się na Tajwan- Mao triumfuje w pełni. Opisane przeze mnie wydarzenia to kilka pierwszych rozdziałów książki "Tragedia Wyzwolenia" autorstwa Franka Diköttera. Zajrzał on do niedawno otwartych chińskich archiwów państwowych, efektem czego jest trylogia traktująca o przemianach ustrojowych w Państwie Środka. Miałem styczność jedynie z częścią pierwszą, i to na niej się skoncentruję. Na 400 stronach śledzimy poczynania pierwszego sekretarza, jego popleczników, a także zwykłych ludzi, którzy znaleźli się w centrum piekła jakie milionom zgotowała KPCH. Wycieńczony wojną naród zaufał Mao- obiecano mu w końcu pokój, dostatek i równość wobec prawa. Wyzysk, dotąd kojarzony z imperializmem państw zachodnich, miał bezpowrotnie zniknąć, a praca chińskich rąk będzie służyć przede wszystkim wspólnemu dobrobytowi. Historię znamy i wiemy, że pozytywny scenariusz nie urzeczywistnił się. Komuniści mierzyli się z nie lada wyzwaniem- gigantyczne państwo trzeba było przebudować w myśl Marksizmu i Leninizmu. Brakowało pieniędzy, administracja nie funkcjonowała jak należy, a w kraju zaczynał szerzyć się głód. Wybucha wojna koreańska. Mao postanawia zareagować i wysyła wojska w sukurs komunistycznej Korei Północnej. Straty są gigantyczne, a państwo ledwie stać na prowadzenie działań zbrojnych. W związku z dyplomatyczną interwencją ZSRS podpisane zostaje zawieszenie broni- Armia Ludowo-Wyzwoleńcza nie przegrała, reżim na północy utrzymał się, a amerykański pochód został zatrzymany. Z narodzinami komunistycznych Chin nierozerwalnie łączy się huk wystrzałów armatnich i stosy trupów piętrzące się aż po horyzont. W końcu jednak działa milkną, a partia zmuszona jest do stawienia czoła wyzwaniom stawianym przez czas pokoju. Rozpoczęto reformy, które nadzwyczaj często ograniczały się do zwiększania kwot ziarna które chłopi musieli oddawać państwu. Wieś ubożała w zastraszającym tempie- setki tysięcy udawały się do i tak przepełnionych już miast, skąd ku własnemu zdziwieniu, była przymusowo wywożona wojskowymi transportami do innych, często słabo zagospodarowanych części kraju. Nowy wymiar osadnictwa. Systematycznie wyniszczano przedsiębiorców prywatnych- najpierw właścicieli fabryk, potem drobnych rzemieślników a na końcu wreszcie, obwoźnych kupców sprzedających patelnie na rogach ulic. Zagraniczni inwestorzy opuszczają Chiny, a ich majątki zostają znacjonalizowane. Po reformach gospodarczych nadchodzi czas na reformę poglądów obywateli. Chińczyków należy "urobić" ideologicznie w myśl zasad narzuconych przez wszechmocnego i nieomylnego Przewodniczącego. Miliony giną w egzekucjach mających na celu usunięcie ze społeczeństwa właścicieli ziemskich, pasożytów i imperialistów (termin używany w absolutnie wszystkich, możliwych sytuacjach). Każdy oskarża każdego, nikt nie jest bezpieczny. Partyjni funkcjonariusze tylko czekają na okazję do pociągnięcia za spust. Tutaj zakończę- resztę warto doczytać we własnym zakresie. Co mi się nie podobało? Przez 400 stron miałem wrażenie jakbym czytał jedno i to samo. Kolejne egzekucje, przesłuchania i sesje samokrytyki dosłownie zlewają się ze sobą. Większość opisywanych postaci kończy w podobny sposób. Każdy rozdział wypełniają niemal identyczne motywy pomimo, iż traktują one o czymś zgoła innym. Jestem w stanie to zrozumieć- w końcu książka opisuje początki jednego z najbardziej drapieżnych reżimów w historii. Nie obraziłbym się jednak, gdyby autor oszczędził nam chociaż kilka stron z opisu tego ponurego spektaklu. W pewnym momencie, dosłownie, poczułem przesyt. Nie będę bawił się w wystawianie ocen- jest to potwornie niemiarodajne w kontekście literatury. Po książkę sięgnąć warto. Jeśli nie interesują nas masowe mordy, znajdziemy również wiele informacji o tym, w jak absurdalny sposób funkcjonowały Chiny na początku swojego, komunistycznego wcielenia. Nawracanie prostytutek i żebraków, polowanie na szczurze ogony albo wyłapywanie insektów w które zaangażowano dziesiątki milionów osób. Brzmi to wszystko jak scenariusz jakiejś satyry politycznej. Nic bardziej mylnego- są to realia Chińskiej Republiki Ludowej z przełomu lat '40 i '50 XX wieku. Koniec
  8. Rakiety i pociski kierowane III Rzeszy- systemy przeciwlotnicze Pierwsza wojna światowa przyczyniła się do wielu radykalnych przemian w dziedzinie wojskowości. Można by tu wymienić, na przykład, konieczność przebudowania sposobu dowodzenia tak, aby pasował do realiów walk pozycyjnych. Wojsko zawodowe przeobraziło się w olbrzymie armie formowane na zasadzie powszechnego poboru. Kawaleria, w swej tradycyjnej formie znika z pola bitwy, a w międzyczasie "rodzą się" nowe rodzaje oręża- pojazdy opancerzone i lotnictwo. Skoncentruję się na samolotach, jako szczególnie istotnych w kontekście tego wpisu. Prymitywne dwupłatowce znalazły uznanie w oczach militarystów i bardzo szybko rozpoczęto ich taśmową produkcję. Uzbrojenie było ograniczone i wyraźnie ukierunkowane na zwalczanie wrażego lotnictwa. Pierwsze samoloty nie były w stanie, w realny sposób zagrozić okopanej piechocie. Bardzo często, istotniejszy był demoralizujący efekt, spowodowany przez natręta latającego nad głową, raz po raz wykonującego nieporadne ataki. Cele naziemne próbowano razić przy pomocy prostych, stabilizowanych drzewcem rakiet (podobne do fajerwerków), bomb lotniczych lub granatów ręcznych zabieranych do wnętrza kabiny pilota. Dwudziestolecie międzywojenne to czas kiedy "dzieci" konfliktu z lat 1914-1918 miały czas dorosnąć i odpowiednio się przeobrazić. Samolot i czołg zdecydowanym ruchem strącają piechura z piedestału wojskowej hierarchii. Kiedyś niedoceniane, dziś wiodą prym przełamując pozycje wroga i obracając w gruzy jego miasta, znajdujące się często setki kilometrów za liniami frontu. To ostatnie było czymś bezprecedensowym w realiach lat '40. Fakt, kawaleria potrafiła wejść na wrogie zaplecze i nękać ludność podjazdami, aczkolwiek nigdy na takich odległościach. Obrona przed takimi nalotami ograniczała się do ostrzału z artylerii lufowej lub nasyłania na bombowce własnych myśliwców. Eksperymentowano z prostymi, niekierowanymi rakietami które odpalano salwami w kierunku nadlatujących formacji samolotów. Pocisk tego typu posiadał w głowicy prostą fotokomórkę, detonującą ładunek bojowy w momencie gdy padał na nią cień atakowanego celu. Z czasem tego typu pół-środki przestały wystarczać. Szczególnie III Rzesza cierpiała z powodu intensyfikujących się ataków "podniebnych gangsterów", jak to zaczęto nazywać lotnictwo strategiczne aliantów. Rozpoczęto prace projektowe nad rakietami przeciwlotniczymi posiadającymi system kierowania. Od roku 1942 opracowano kilka modeli tego typu broni, jednakże żaden z nich nie wszedł do seryjnej produkcji. Kolejne próbne odpalenia wykazywały szereg usterek i błędów konstrukcyjnych, których korygowanie w warunkach wojny totalnej było nad wyraz utrudnione. Zdecydowanie najwięcej uwagi (a co za tym idzie, środków) poświęcono Hs-117 Schmetterling (niem. Motyl). Według wstępnych założeń, rakieta miała bronić obszaru Nadrenii przed nalotami bombowców, uzupełniając tamtejszy komponent Flak-ów. Luftwaffe była pod koniec wojny niewydolna, toteż przestrzeni powietrznej strzegła głównie artyleria. Kadłub rakiety miał kształt walcowy i wykonano go ze stopów lekkich. Podzielono go na trzy główne części: -przednią, posiadającą niesymetryczny względem reszty kształt. W jej wnętrzu mieścił się ładunek bojowy (60 kg, początkowo 25 kg), zapalnik zbliżeniowy i prądnica zasilająca całość poprzez pracę wiatraczka umieszczonego na dziobie. -środkową, pełniącą rolę zbiornika na ciekły materiał pędny. -tylną, w której ulokowano silnik główny (marszowy) oraz cztery, ustawione na krzyż stateczniki. Sama rakieta ważyła w przybliżeniu 170 kg (nie uwzględniono silników startowych i materiałów pędnych). W konfiguracji startowej ciężar wzrastał do 450 kg. Procedura odpalania odbywała się na specjalnie przygotowanej, pochyłej wyrzutni. Start jest wspomagany przez dwa, dodatkowe silniki zasilane stałym materiałem pędnym. Przymocowane były na górze i dole kadłuba, a czas ich pracy wynosił 4 sekundy. Co ciekawe, aby ułatwić cały proces, odpalano najpierw dolny silnik. Skuteczny pułap Schmetterlinga to ok. 10,5 km (max. do 15 km). Zasięg wynosił 32 kilometry, w konfiguracji z ładunkiem bojowym którego masę zredukowano do 22,7 kg. Fragment z książki "Rakiety i Pociski Kierowane" Podczas lotu, przy pracującym silniku głównym, rakieta mogła lecieć nawet z prędkością przekraczającą nieznacznie prędkość dźwięku. Jak wiadomo, przy przekraczaniu prędkości dźwięku na skutek powstawania fali uderzeniowej konstrukcja aparatu lecącego może ulec zniszczeniu. Prędkość dźwięku powinna być przekraczana bardzo szybko. Rakiety Schmetterling nie były do tego przystosowane i dlatego zaopatrywano je w ograniczniki nie pozwalające na osiągnięcie ww. prędkości. Mianowicie regulowane było podawanie ciekłych materiałów pędnych do komory spalania za pomocą specjalnych zaworów, sterowanych przez specjalny przyrząd. Rakieta Schmetterling naprowadzana była systemem sygnałów kierujących. W pulpicie kierowania znajdowały się dwa urządzenia do obserwacji optycznej rakiety i celu. Każde urządzenie obsługiwał jeden operator. Obydwaj operatorzy siedzieli na obrotowej platformie. Operator śledzący cel naprowadzał swój układ optyczny na cel (ten powinien znajdować się na skrzyżowaniu nici układu optycznego). Naprowadzając swe urządzenie optyczne na zwalczany obiekt powodował on jednocześnie obrót platformy oraz skierowywał na odpowiednie miejsce układ optyczny drugiego operatora, którego zadaniem było kierowanie rakietą. Przy dokładnym śledzeniu operator śledzący rakietę widział w swoim przyrządzie optycznym cel jako nieruchomy punkt. Jego zadaniem było naprowadzanie pocisku rakietowego na ten obiekt. Realizował on to za pomocą specjalnej dźwignie- wskutek wychylenia jej w odpowiednią stronę z chwilą odchylenia się rakiety od linii łączącej punkt kierowania z celem z nadajnika wysyłane były odpowiednie sygnały radiowe usuwające to odchylenie. Urządzenie wysyłające sygnał radiowe znajdowało się na ziemi i składało się z urządzenia przeliczającego (wprowadzającego poprawki na paralaksę itp.), źródła zasilania oraz z nadajnika typu Khel. Odbiornik (typu Strassburg) znajdował się w rakiecie. Wyrzutnia startowa rakiety zwracała się zawsze w kierunku celu, zgodnie z przesyłanymi jej z punktu kierowania sygnałami. System kierowania rakietą Schmetterling (zwany Burgund) polegał więc na ciągłym naprowadzaniu rakiety na cel. Dzięki temu upraszczał się układ przeliczający (w porównaniu na przykład z układem przeliczającym stosowanym przy kierowaniu pocisku do przypuszczalnego punktu spotkania z celem), jednakże sam tor lotu rakiety wydłużał się i końcowy manewr rakiety mógł w tym wypadku okazać się niewystarczający do spotkania z celem. W omawianym systemie kierowania pocisk rakietowy leciał po torze lotu zwanym w lotnictwie krzywą pościgu. Opisany układ kierowania przeszedł szereg modyfikacji. Początkowo ładunek bojowy pocisku wybuchał na sygnał wysyłany z ziemi, potem wprowadzono uprzednio stosowane już zapalniki zbliżeniowe. Dla ułatwienia obserwowania rakiety podczas lotu umieszczono na niej traser świetlny. W ostatnich modelach Schmetterlinga wypróbowywano urządzenie samonaprowadzające rakietę na cel, działające na zasadzie wysyłanych przez cel promieni podczerwonych. Kolejnym, wartym wspomnienia modelem była rakieta przeciwlotnicza Wasserfall (niem. Wodospad). Jej genezy należy doszukiwać się w programie A4 (lub V2, jak kto woli), czyli podczas prac nad rakietami balistycznymi "ziemia-ziemia". Z konstrukcyjnego punktu widzenia jest bardzo podobnie- najważniejsze różnice to obecność aparatury odpowiedzialnej za kierowanie torem lotu, oraz zastąpienie pompy turbinowej przez zbiornik ciśnieniowy. Podawanie paliwa i utleniacza odbywało się z udziałem sprężonego azotu, który wtłaczano do zbiornika na materiał pędny. System kierujący składał się z radiolokatorów śledzących położenie rakiety i jej celu, nadajnika tychże sygnałów oraz urządzenia licząco-rozwiązującego. Lotem rakiety sterował tylko 1 operator. Wraz z postępami prac układ przeszedł szereg modyfikacji: - montaż zapalnika zbliżeniowego (początkowo detonacja następowała po wysłaniu stosownego sygnału z ziemi). -przebudowa układu śledzenia celu i pocisku. Teraz radiolokator skupiał się wyłącznie na atakowanym obiekcie, a rakieta mogła być użyta w warunkach ograniczonej widoczności. Początkowo zastosowano system podobny do tego ze Schmetterlinga (1 operator śledzi cel, 2 śledzi wystrzelony pocisk). - pod koniec wojny opracowano głowicę samonaprowadzającą. Rakieta startowała pionowo (podobieństwo do V2) ze specjalnej, przewoźnej wyrzutni. Podczas lotu osiągała prędkość około 610 m/s. Zapas paliwa pozwalał na osiągnięcie pułapu 10 km w promieniu 26-32 kilometrów od miejsca odpalenia. Niemieccy naukowcy przeprowadzili testy jeszcze dwóch przeciwlotniczych rakiet kierowanych: Rheintochter (niem. Córka Renu) oraz Enzian (niem. Goryczka). Pierwsza z nich wyróżniała się dwustopniową budową, charakterystycznym rozstawem stateczników i nietypowym, jak na rakietę przechwytującą, rozłożeniem ciężaru. Pocisk był podzielony na część zasadniczą i startową, odrzucaną kilka sekund po odpaleniu. Ładunek wybuchowy umieszczono za przedziałem silnikowym (z kompletnie niezrozumiałych dla autora książki powodów), przez co uzyskano niezadowalające właściwości aerodynamiczne. Rheintochter również była odpalana z przewoźnej wyrzutni, a sterowanie odbywało się przy pomocy, a jakże, sygnałów kierujących. Silnik zasilany był stałym materiałem pędnym, co jest kolejną różnicą w porównaniu do dwóch, wcześniejszych konstrukcji. Kierowany pocisk przeciwlotniczy Enzian (wersje od E-1 do E-5) testowany był jedynie przez rok- odbyło się około 30 startów. W trakcie prób okazało się, że jego zastosowanie można rozszerzyć np. atakując wozy opancerzone przeciwnika lub jego okręty. Odpalany był z pochyłej wyrzutni umieszczonej na specjalnie przygotowanej lawecie działa kaliber 88 milimetrów. System kierowania podobny było do tego ze Schmetterlinga- jeden operator namierza cel, drugi śledzi zmierzającą ku niemu rakietę. Obiekt był wykrywany zazwyczaj przez stację radiolokacyjną. Z powodu charakterystycznej budowy, Enzian był klasyfikowany wielokrotnie jako swego rodzaju samolot- pocisk (podobieństwo do Me 163). Podstawową różnicą był rodzaj napędu: w przypadku samolotu-pocisku mamy do czynienia z silnikiem przelotowym, tutaj zaś, rakietowym silnikiem startowym. W jednej z wersji rozwojowych (E-4) kadłub miał zostać wykonany z drewna i tworzywa sztucznego. Drewniany szkielet podzielony był na dwie części i w zamyśle miał zostać pokryty plastykowymi płytami. Silniki startowe były przytwierdzone po bokach kadłuba, a po zakończeniu swojej pracy miały zostać programowo odrzucone poprzez detonację ładunków umieszczonych w sworzniach je podtrzymujących. No i to było by na tyle jeśli chodzi o Niemieckie Uzbrojenie Kierowane. Ostatni wpis jest zdecydowanie najobszerniejszy. Nie bez znaczenia jest tu zapewne fakt, że III Rzesza borykała się z problemem obrony swojej przestrzeni powietrznej przed nasilającymi się z miesiąca na miesiąc "bombing raids". Luftwaffe była na tyle niewydolna i rozproszona, że zaczęto upatrywać ocalenia w nowoczesnych, bardzo awangardowych rozwiązaniach. Większość opisywanych przeze mnie modeli uzbrojenia albo nie weszła do służby w ogóle, albo wykorzystana została w bardzo ograniczonym zakresie- można by nawet powiedzieć, w roli demonstratora technologii. KONIEC *Opisując trzy ostatnie konstrukcje postanowiłem zrezygnować z podawania wartości poszczególnych parametrów lotu. Uważam, że w kontekście mojej pracy wyszczególnianie wartości siły ciągu, proporcji mieszanki paliwowej albo prędkości startowej jest zbędne. Nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi, a i specjalnie ciekawe to nie jest- ot, matematyka i fizyka. Jeśli macie jakieś obiekcje- proszę śmiało je zgłaszać. Wpis ten powstawał w potwornych bólach i biorę pod uwagę fakt, że coś mogło pójść nie tak mimo kilkukrotnego sprawdzania. Źródła: "Rakiety i pociski kierowane" T. Burakowski, A. Sala INTERNET
  9. Tygrysy w błocie- Otto Carius W lokalnej bibliotece udało mi się znaleźć wspomnienia Otto Cariusa. Był jednym z najskuteczniejszych dowódców PzKpfw VI Tiger na Froncie Wschodnim (dokładnie Leningrad i Estonia). Brał udział w ponad 50 bojach pancernych, zniszczył ponad 150 czołgów przeciwnika. Pięciokrotnie ranny. Odznaczony Krzyżem Żelaznym II i I klasy i Krzyżem Rycerskim z Liśćmi Dębowymi. Po zakończeniu lektury mogę stwierdzić, że "Tygrysy" dzielą się na trzy części. Pierwsza to relacja z pobytu w koszarach i początek operacji "Barbarossa" w Prusach Wschodnich. Carius służył wtedy jako ładowniczy w czechosłowackim Pz 38t. Wszyscy narzekają na złą jakość stali z której wykonano pancerz wozu. "Jest zbyt miękka w porównaniu do niemieckiej"- czytamy. W końcu pojazd otrzymuje trafienie i załoga musi się ewakuować- autor traci w tamtym wypadku kilka zębów. Dalej obserwujemy dość pobieżnie opisane szkolenie w jednostce czołgów ciężkich i powrót na front- tym razem pod Leningradem. Planowane użycie Tygrysa pod koniec 1942 roku było trzymane w ścisłej tajemnicy. Wozy podczas transportu koleją były odpowiednio zamaskowane- liczono na efekt zaskoczenia. Jak to wszystko się skończyło? Nie będę psuł wam niespodzianki- warto doszukać się informacji samemu. Kolejnym przystankiem na naszej drodze jest Estonia- to właśnie tam rozgrywa się największy fragment opowieści. Walki w okolicach Narwy pozwoliły Cariusowi wykazać się jako dowódcy. Widzimy kolejne natarcia czerwonoarmistów, z największym trudem odpierane przez zdziesiątkowane oddziały niemieckie. W tym momencie wiele osób przestaje mieć jakiekolwiek złudzenia- wojna jest przegrana. Trzeba się wycofywać kiedy jeszcze jest ku temu okazja. Czołg głównego bohatera wykorzystywany jest zazwyczaj do zatykania wyłomów w linii frontu- mało chwalebne zajęcie, co autor wielokrotnie powtarza. Kilkukrotnie Tygrysy podejmują natarcie na przyfrontowe wzgórza lub małe wioski, w których zaczynają przegrupowywać się sowieckie komponenty zwiadu. Brak tu jednak jakiegokolwiek patosu- wszystkie natarcia mają znaczenie lokalne i trącą rutyną (jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało, gdy mówimy o walce na śmierć i życie). Epizod ten kończy się latem roku 1944- Otto zostaje poważnie ranny w sowieckiej zasadzce (co ciekawe, nie jest to żadna walka pancerna, a zwykła potyczka podczas rozpoznania). Po rekonwalescencji główny bohater zasiada w fotelu dowódcy Jagdtigera. Dla nieobeznanych, jest to niszczyciel czołgów oparty o podwozie PzKpfw VI. Czytamy o rosnącym rozprzężeniu w Wehrmachcie, braku woli walki wśród narodu i kolejnych zwycięstwach US Army. Carius krytycznie wypowiada się o nowym wozie. Zarzuca mu przede wszystkim brak wieży- działo szturmowe musi obrócić kadłub aby w cokolwiek wycelować. Dla człowieka który służył przez całą wojnę w klasycznym czołgu jest to nie lada problem. W niewoli, po kilku rozmowach z amerykańskimi oficerami autor nie ma wątpliwości- jedna wojna się kończy, druga zaczyna. Dotychczasowi wrogowie stają się sojusznikami. Stoi na ziemi, pierwszy z lewej. Tak pokrótce prezentuje się historia Otto Cariusa. Oprócz wspomnień w książce zawarto całe mnóstwo szczegółów dotyczących życia czołgisty, obsługi wozu i specyfiki prowadzonej przezeń walki. Jako fan militariów byłem w siódmym niebie. Czego się dowiadujemy? Ano, na przykład tego, że przed jakimkolwiek natarciem trzeba sprawdzić ewentualne punkty przeprawowe- nie każda konstrukcja utrzyma 60-tonowy czołg. Dziwnie to zabrzmi, ale bardzo często dowódca opuszczał wóz i ruszał "z buta" do strefy przyfrontowej. Podczas transportu kolejowego PzKpfw VI umieszczano pojedynczo na specjalnych, wydłużonych platformach- w ten sposób ciężar wozu był równomiernie rozkładany a most chroniony przed niebezpiecznymi przeciążeniami. Bardzo duże problemy sprawiało błoto. Nie bez kozery autor nadał swym wspomnieniom taki, a nie inny tytuł. Ciężkie czołgi zatrważająco często kończyły swe natarcie już po kilkuset metrach, grzęznąc w rozmokłej i rozjeżdżonej ziemi. W takim wypadku konieczna jest interwencja ciężkiego sprzętu- czołgu sojuszniczego (w nagłych sytuacjach) lub specjalnego ciągnika, przystosowywanego do wyciągania uwięzionych w bagnie wozów. Obsługa tego typu sprzętu była wielokrotnie wychwalana pod niebiosa za swą odwagę i obecność w ogóle. Wielokrotnie żołnierze ci musieli przekradać się w pobliże linii frontu, aby odzyskiwać to co czołgiści tam zostawili. Książka była bardzo miłą niespodzianką. Polecam każdemu zainteresowanemu tematyką Panzerwaffe i Frontu Wschodniego w ogóle. Carius wydał swoje wspomnienia po wojnie, a co za tym idzie, nie znajdziemy tu żadnych peanów na rzecz ówczesnego ustroju. Jest to troszkę zaskakujące, ponieważ Otto został okrzyknięty bohaterem wojennym i odbierał odznaczenia z rąk samego Himmlera. Było to nie lada wyróżnienie dla człowieka któremu otoczenie nigdy nie wróżyło kariery wojskowej z powodu wątłej budowy. Z zasadniczych (aczkolwiek nie rażących) wad należy wymienić stronniczość autora w pewnych kwestiach. O co mi chodzi? Przez całą książkę miałem wrażenie, że żołnierska brać to najwierniejsza na świecie grupa przyjaciół. Ba, najlepsza na świecie grupa ludzi w ogóle. Fakt, znaleźć się musiało kilka niechlubnych wyjątków- oficerowie niezgadzający się z opiniami Cariusa i żołnierze nierozważnie wystawiający się na ostrzał. Nie przeszkadza to jednak sądzić, że wszyscy Niemcy bijący się na wschodzie to herosi ówczesnej epoki. Wszyscy niemal absurdalnie odważni, zgrani i wytrwali. Aż dziw bierze, że posiadając takie kadry nie udało się Wehrmachtowi podbić świata. Amerykanie i Sowieci to całkiem inna para kaloszy. US Army została ukazana jako żałosna banda, która nie potrafi obejść się bez wsparcia lotniczego i dziesięciokrotnej przewagi w sprzęcie i ludziach. Podczas obrony w głębi Rzeszy Carius wielokrotnie wyśmiewa nieostrożność i brawurę jankeskich czołgistów- "Podczas walk na wschodzie ich wozy już dawno zaczęłyby się palić". Jeśli chodzi o Sowietów, to mam wrażenie, że przez wszystkie miesiące wojny udało im się zapracować na pewną dozę szacunku. Atakują nieporadnie a ich natarcia udaje się bez większych problemów odpierać dość ograniczonymi siłami. To co ich wyróżnia to upór i zdolność do ponawiania coraz to kolejnych, okupionych zbyt wieloma ofiarami szturmów. Słowo na koniec. Zdecydowanie warto sięgnąć po wspomnienia Otta jeśli mamy ku temu okazję. Lekka stronniczość autora nie przeszkadzała mi w poznawaniu tajników służby w formacji pancernej. A niech sobie tam wychwala szwabów i denuncjuje amerykanów. Książka nie miała ambicji propagandowego paszkwila- miała być jedynie hołdem złożonym Tygrysowi. KONIEC ***Od jakiegoś czasu publikuję wpisy w nieregularnych odstępach czasu. Spokojnie, nie znudziłem się. Praca na drugie zmiany, internetowy kurs rysunku i coniedzielne wypady na ASG nie dają mi zbyt wiele czasu na skrobanie dłuższych, wspartych źródłami tekstów. Nie będę ukrywał, ale koreańskie boty również mnie lekko zdeprymowały. W najbliższej przyszłości zaplanowałem zakończyć serię o niemieckich rakietach kierowanych- ostatni, dość długi wpis jest w przygotowaniu.
  10. Remothered: Tormented Fathers widziałeś? Tak, piszę to odnośnie ostatniego "spoilera".
  11. Oświęcim w Oczach SS Tytułowa publikacja wpadła mi w ręce przypadkiem- w naszym domu kultury ktoś zrobił sobie z niej podstawkę pod regał. Kim bym był, gdybym pozostawił tam książkę na okładce której widnieją dwie, bardzo wymowne "błyskawice"? 300-stronicowy tomik wydany został przez Państwowe Muzeum Oświęcimskie w 1976 roku. Na pierwszej stronie znajdujemy nazwiska "autorów": Höss, Broad i Kremer. Celowo posłużyłem się tym terminem, ponieważ całość to nic innego niż odpowiednio zredagowane zapiski wspomnianych SS-manów. Pierwszy był komendantem KL Auschwitz, drugi członkiem Politische Abteilung (odpowiednik Gestapo) a ostatni to lekarz obozowy. Höss i Broad spisali swoje wspomnienia w więzieniu- można by rzec, dla potomnych. Kremer prowadził pamiętnik "na bieżąco", przez co materiał był bardziej wiarygodny z punktu widzenia komisji śledczej. Wszyscy trzej starali się podczas procesu usprawiedliwiać i negować swoje czyny na różne sposoby. Komendant twierdził np. że ostatecznie nie miał wpływu na to jak wartownicy traktują swoje ofiary. Jego zadaniem było pilnowanie aby "machina" pracowała tak jak powinna. Obóz Śmierci został w jego mniemaniu zrównany z fabryką, którą miał zaszczyt prowadzić. Uważał się wręcz za jednego z architektów dziejowych wydarzeń. Broad jako szeregowy żołnierz nie mógł tłumaczyć się w podobny sposób. Brał bezpośredni udział w ludobójstwie rozgrywającym się za drutami kompleksu. W swoich wspomnieniach zawarł bardzo wiele szczegółów z tamtych dni. Co zatem zrobił, że udało mu się uniknąć egzekucji? Może się to wydawać absurdalne, ale zwyczajnie o sobie nie wspominał. W trakcie procesu nie udowodniono mu niczego, poza samą obecnością w miejscach gdzie dokonywano zbrodni. W świetle braku dowodów został po pewnym czasie wypuszczony n wolność. KREMER Kremer to postać trochę bardziej skomplikowana. Od młodości związany z nauką i środowiskiem uniwersyteckim. Posiadał tytuły doktora w dziedzinie medycyny i filozofii. Formalnie należał do intelektualnej elity III Rzeszy, i jako jeden z pierwszych docentów Münsteru otrzymał partyjną legitymację NSDAP. Do SS dołączył w roku 1935 i należał do grupy najstarszych przedstawicieli tej formacji pełniących służbę w kompleksie oświęcimskim. Jako lekarz obozowy przebywał tam zaledwie przez trzy miesiące 1942 roku (wrzesień-listopad), i na postawie tego został w PRL'u skazany na karę śmierci (1947). Z racji podeszłego (60 lat) wieku został osadzony w więzieniu na całą, kolejną dekadę. Podobnie jak wielu swoich "kolegów po fachu" wykazywał się wzorowym zachowaniem i po wyjściu na wolność udał się do RFN aby odgrywać "męczennika niemieckiej sprawy". W związku z powyższym, ponownie zasiadł na ławie oskarżonych i otrzymał wyrok w wysokości 10 lat pozb. wolności, z uwzględnieniem kary odbywanej w naszym kraju. Tym razem nasz "bohater" więzienia uniknął, ale władze uniwersyteckie postanowiły odebrać mu tytuły naukowe. Zmarł w latach sześćdziesiątych. Znamy już jego historię. Co więcej mogą powiedzieć pamiętniki? Kilkadziesiąt stron zapisków ilustruje nam Kremera jako nazistę i ekscentrycznego inteligenta. Niby nic niezwykłego, ale diabeł tkwi w szczegółach. Johann podobnie jak wielu ówczesnych naukowców zajmował się zagadnieniem dziedziczności. Przez długi czas badał możliwość przekazywania potomstwu urazów ciała doznanych przez rodziców. W środowisku uniwersyteckim nie był popularny z tego powodu. Koledzy po fachu uznali, że postawiona przez niego teza jest absurdalna i kiedy tylko mogli, wyrażali w tej kwestii niepochlebne opinie. Kremer starał się w tamtym okresie o posadę wykładowcy w Münsterze i wielokrotnie wspominał, że zawiązał się przeciw niemu spisek- istna pajęczyna intryg. Ktoś postawił sobie za cel zanegować dzieło jego życia. Czym w rzeczywistości była jego praca? Nosiła tytuł "Godny uwagi przyczynek w sprawie dziedziczenia okaleczeń" i traktowała o "kotach z kikucimi ogonami". Autor próbował dowieść, że zwierzę które straciło w wypadku ogon będzie miało w przyszłości równie "niedoskonałe" potomstwo. Teza miała odnosić się również do ludzi, i faktycznie zdarzały się osoby informujące Kremera o podobnych przypadkach we własnej rodzinie. Cała sprawa osiągnęła apogeum absurdu gdy doktor wysłał do jednego z lokalnych biskupów list w którym prosił o pomoc w poszukiwaniach innych "kotów", ponieważ te badane przez niego gdzieś zaginęły razem ze swym właścicielem. Trzy miesiące w Auschwitz Wpisy dotyczące okresu od września do listopada sprawiają wrażenie czegoś wręcz nierealnego. W tym czasie Kremer pełnił funkcję lekarza obozowego i był obecny podczas kilku egzekucji. Zazwyczaj jego zadaniem było stwierdzanie zgonów lub doraźna pomoc SS-manom którzy dostali się przypadkowo pod działanie "Cyklonu-B". W oczy rzuca się skrajna znieczulica i brak empatii w stosunku do ofiar. Najpierw czytamy o wymordowaniu 1500 osób w różnym wieku. Brak jakichkolwiek negatywnych odczuć i refleksji ze strony autora. W kolejnym zdaniu, niespodziewanie, zachwyty nad pieczoną kaczką serwowaną w oficerskim kasynie. Kolejna egzekucja i wyśmienita śliwowica podana w Domu Broni SS. Trzecie ludobójstwo łączy się ze świetnym filmem, którego projekcja miała miejsce w obozowym kinie. Pobyt Kremera w KL Auschwitz wygląda dokładnie w ten sposób. Jeden, jedyny raz autor przyznaje się, że to co widzi jest obrzydliwe. Chodziło wtedy o wychudzone więźniarki prowadzone do komory. Nie fakt egzekucji, ale scena gdy wygłodzone kobiety błagają o litość każe mu stwierdzić, że znajduje się w "odbytnicy świata" (oryg.). W czasie trwania trzymiesięcznej służby, Kremer znalazł zajęcie godne jego naukowej profesji. Postanowił studiować stan ludzkich organów w warunkach silnego, długotrwałego niedożywienia. Z wielkim zapałem dokonywał kolejnych sekcji zwłok, pobierał narządy i po wykonaniu notatek konserwował je w odpowiednich odczynnikach. Zdarzało się, że w towarzystwie kolegów-lekarzy wybierał się na teren obozu i samodzielnie wskazywał "potencjalnie wartościowe egzemplarze" spośród więźniów różnych narodowości. Po śmierci mieli oni trafiać na jego stół operacyjny. Co było potem? Po powrocie do domu batalia z Münsterskimi profesorami rozgorzała na nowo. Ostatecznie "nasz bohater" poniósł klęskę i musiał odstąpić od forsowania teorii własnego autorstwa. Kolejne miesiące to zmaganie się z trudami życia w bombardowanych dniem i nocą niemieckich miastach. Wielokrotnie czytamy o "podniebnych gangsterach" z USAF (US Air Force), dopuszczających się największej ze wszystkich zbrodni- niszczenia zabytkowych budowli i dzieł sztuki. Te wpisy są o tyle ciekawe, że pokazują inne spojrzenie na ostatnie miesiące III Rzeszy. Do ostatniej chwili propagandowa maszynka obiecywała punkt zwrotny w działaniach na froncie. W momencie gdy Alianci przedzierali się w głąb Niemiec nastąpiło załamanie wszelkich struktur państwowych. Wojskowe magazyny były masowo opróżniane z żywności i innych, podstawowych artykułów. Składy węgla przypominały zajezdnie dla chłopskich wozów. Każdy mógł nabrać czego tylko chciał w dowolnej ilości (o ile "konkurenci" mu w tym nie przeszkodzili). Kremer wielokrotnie krążył na swym rowerze pomiędzy sklepami i składami w których trwało "rozdawnictwo". W Münsterze pojawiają się amerykanie. Wyglądają dobrze- całkiem inaczej niż opisywani przez Goebbelsa "zdegenerowani niechluje zza oceanu". Realia uległy zmianie. Narzekano na przetrząsanie kolejnych domów w poszukiwaniu ukrytej broni. Wiele osób musiało zostać przeniesionych do mieszkań zastępczych, ponieważ ich lokum służyło za kwaterę dla wojsk okupacyjnych. Niemców oburzyły kradzieże i rekwizycja mimo, iż przez całą wojnę robili dokładnie to samo w innych częściach Europy. Cywile mieli świadomość skąd napływały kolejne strumienie luksusowych towarów przez ostatnie 6 lat. Doktor Kremer jako "były nazista" był zniesmaczony postacią wielu Niemek które "za garść kawy stręczą swoje córki amerykanom, a nawet nie spojrzą na kolejnych, umęczonych żołnierzy niemieckich powracających do ojczyzny po przegranej wojnie". W tym momencie pamiętnik się kończy. Koniec części pierwszej.
  12. Wyczuwam jakieś animozje pomiędzy forumowiczami. Nie mam zamiaru prowadzić internetowych wojenek.
  13. Chciałbym tę dyskusję zakończyć. W naszych dywagacjach odeszliśmy zbyt daleko.
  14. Nie zrozumiałeś mnie. To są tytuły nastawione na walkę. Miałem na myśli gry skoncentrowane na dialogach i eksploracji. Zabójstwo byłoby punktem kulminacyjnym. Czymś, co ma ostatecznie dopełnić scenariusz. Zabijamy postać którą chcą nam przedstawić jako człowieka. Żywego. Prawdziwego mimo, iż jest tylko zbitkiem kodu. I my mamy się niejako swoim postępkiem przejąć. Dostać moralnego kaca. W filmach i książkach to działa. W grze może się nie sprawdzić tak jak powinno. Nie wspominałem od CeDePie, ponieważ to wyjątek potwierdzający regułę. W którym to było roku? 2005/6 kiedy startowali z wczesnymi buildami? Czy 20015, kiedy trzeci Wiedźmin zawładnął rynkiem? Polityków nie obchodziły gry do momentu, aż nie zaczęli przy ich pomocy promować swoich interesów. Definicji jest mnóstwo i każdy ma swoją. Powiedzmy, że wartościowe treści to takie, z których coś wynosimy albo które w jakiś sposób korespondują z naszą wrażliwością. I nie chodzi mi o podniety spowodowane strzelaniem albo waleniem się po łbie. Wiesz o co chodzi. Nie chcę bawić się w ciągnięcie za język i jakieś przytyki słowne.
  15. Wolę dać spokój. Z resztą, w moim życiu miało miejsce zbyt wiele internetowych dyskusji.
×
×
  • Utwórz nowe...