Skocz do zawartości

849

Forumowicze
  • Zawartość

    78
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

92 Znakomita

O 849

  • Ranga
    Ork
    Ork
  • Urodziny 14.02.1993

Dodatkowe informacje

  • Ulubiony gatunek gier
    Array

Informacje profilowe

  • Płeć
    Array
  • Skąd
    Array
  • Zainteresowania
    Array

Ostatnio na profilu byli

3779 wyświetleń profilu
  1. Są sceny, które oglądałem o wiele więcej razy niż filmy, z których pochodzą. Są sceny, które zapadają w pamięć dzięki swej kinematografii, dialogom, przesłaniu, emocjom. Jest też scena, która wraca do mnie od lat, scena, w której bohater idzie. I tak przez pięć minut. „Dawno temu w dalekiej krainie, ja, Aku, zmieniający postać władca ciemności, rozpętałem niewypowiedziane zło. Ale porywczy wojownik samuraj władający magicznym mieczem wystąpił przeciwko mnie. Zanim zadał mi ostateczny cios, otworzyłem wrota czasu i wtrąciłem go w przyszłość, w której moje zło jest prawem. Teraz ten głupiec szuka drogi powrotu do przeszłości, aby uwolnić świat od Aku!” Fabuła „Samuraja Jacka” jest śladowa, istnieje jako pewien pretekst, szkielet dla wizji reżysera. Ot, prosta historia – dobry wojownik musi odczynić zło, które włada światem, przy okazji naprawiając i ratując co się da po drodze – prosta na tyle, że da się ją streścić w kilkusekundowej sekwencji na początku każdego odcinka. Same epizody również złożonością intrygi nie powalają, zazwyczaj podążają jedną z wytartych ścieżek – Jack zmierza ku magicznemu obiektowi/miejscu, które pozwoli mu cofnąć się w czasie lub ucieka/walczy ze sługusami Aku, którzy chcą rozwiązać ostatni problem władcy przyszłości. Taka koncepcja stanowi fundament dla, nazwijmy to brzydko, „zawartości” serialu. „Samuraj Jack” to w gruncie rzeczy pudełko z zabawkami dla dużych chłopców, coś na kształt tarantinowskich kolażo-filmów. Twórcy mniej lub bardziej subtelnie cytują ujęcia, wątki czy postacie z ulubionych dzieł kultury pop – Jackowi nieraz zdarza się zmierzać w stronę zachodzącego słońca po zwycięskiej walce w rytm głównego motywu ze „Straży przybocznej” Kurosawy, zajrzeć do millerowskich „300” czy zobaczyć na własne oczy protagonistów „Samotnego wilka i szczenięcia”. W ogólniejszej formie „Jack” jest niczym składanka Top 52 wszech czasów – choć mniej finezyjnie niż „Cowboy Bebop” pokaże nam przekrój trendów kinematografii; zabierze nas w obszary filmów o zombie, produkcji gangsterskich, westernów czy remiksów „Alicji w Krainie Czarów” z „Benny Hillem”. Zwłaszcza to ostatnie powinno w końcu doczekać się porządnego opisu jako gatunek filmowy. Oczywiście poza wskakiwaniem w garnitur, hip-hopowe ciuchy i ciało kurczaka przy odpowiednio dobranym soundtracku (kurczakom przypisano akordeon z tłustym beatem) Jack paraduje głównie w swoim samurajskim kimono regularnie rozrywanym na strzępy przy akompaniamencie taiko. Twórcy nie hamowali się zbytnio, dając Jackowi miecz do ręki i co krok napuszczają na niego hordy żelastwa do pokrojenia (acz nie tylko roboty padną pod ostrzem magicznej katany). „Spróbujmy takiej pozy, takiego ruchu, tego stylu” pobrzmiewa w każdej rozbudowanej sekwencji walk. Mnogość lokacji, niemilców, ciosów, muzyki, do tego prosta kreska pozwalająca cały ten miszmasz bogato animować... Ale to wszystko pozwala stworzyć co najwyżej dobry teledysk. Krokiem ponad przeciętność w dziedzinie animacji jest praca kamery. Niespotykane wśród innych kreskówek nagromadzenie w takim stopniu chwytów operatorskich jest tym, co czyni „Samuraja” niezapomnianym. Częste zmiany formatu obrazu, umiejętnie dawkowane zwolnione tempo, rozdzielanie ekranu na osobne ujęcia nieraz przeplatane zbliżeniami, słowem – forma. Umiejętna kompozycja kolejnych ujęć nadaje walkom rytm i styl, który nie opiera się już tylko na choreografii. Wciąż jest to jednak tylko krok, a nie mocne odepchnięcie, które pozwoli się wybić. To ostatnie następuje w dość niespodziewany sposób. Jest pewna rzecz, którą „Samuraj Jack” kinematograficznie wyszlifował z istną maestrią, pewna rzecz, która zdaje się nie mieć miejsca pomiędzy przygodami wojownika masowo dezelującego roboty, pewna rzecz, która mogła zadziałać wyłącznie w formacie dwudziestominutowych odcinków. Cisza. Wydawałoby się, że odrobina milczenia nie jest w świecie kina niczym nadzwyczajnym. Film jako sztuka wizualna jest w stanie lepiej oddać nastrój, emocje lub wewnętrzne zmagania za pomocą obrazu niż roju słów. W „Samuraju” nieraz widzimy determinację, bezradność, żal Jacka odmalowane na jego ściągniętych brwiach, zaciśniętych zębach czy zbielałych knykciach (o tym, jak często nasz bohater wypowiada się kwieciście niech świadczy strona wikicytatów). Stosowanie przebitek, zbliżeń czy zasady Hitchcocka pozwala określić relacje i znaczenie przedmiotów oraz osób w kadrze bardziej elegancko i interesująco niż sterty sztucznych dialogów. Dość powiedzieć, że „Jack” wykorzystuje te techniki pierwszorzędnie. Weźmy dla przykładu odcinek siódmy. Jack dowiaduje się o magicznej studni, która spełnia jedno życzenie petenta, o ile ten zdoła dotrzeć na szczyt wieży, gdzie jest umieszczona. Jack staje przed wieżą, dostrzegając pozostałości poprzednich śmiałków. Gdy robi krok naprzód, jego stopy o mało nie przeszywa strzała. Kolejny krok, kolejny bełt. Zza blanek wychylają się trzej podobni do humanoidalnych psów łucznicy. Jack stoi nieruchomo. Zbliżenie na gotową do wypuszczenia strzałę. Zbliżenie na rękaw Jacka i odgłos szeleszczącej tkaniny. Zbliżenie na ucho łucznika, wykonujące szybki ruch. Strzała przeszywa rękaw. Jack próbuje oślepić łuczników odblaskiem słońca na klindze swojego miecza, bez efektu. Zdejmuje swój kapelusz i macha przed łucznikami, ci nie reagują. Upuszcza kapelusz, który opada powoli. Słychać chrzęst, gdy dotyka ziemi i natychmiast zostaje podziurawiony mnóstwem strzał. Wszystko jasne i żadne słowo nie ucierpiało przy w czasie produkcji. Ale „Samuraj Jack” idzie jeszcze dalej, stosując tę technikę narracji nawet wtedy, gdy... nie ma o czym opowiadać. Odcinek dziesiąty. Jack wędruje przez morze traw. Gdzieniegdzie rosną wiekowe dęby. Wiatr wieje spokojnie, ale zdecydowanie. Jest chłodno. Słuchać cykady i jakieś nieokreślone odległe stworzenie. Po pewnym czasie napotyka wynędzniałego wilka czy psa. Pies skowyczy i odbiega. Wiatr staje się chłodniejszy. Słychać przytłumiony głos, z czasem staje się wyraźniejszy – „come to me”. Jack idzie dalej, staje się ostrożniejszy. Biegnie. Dociera do wzgórz, które wyglądają, jakby strawił je potężny pożar. Przemierza je, obserwując zniszczenie. Wspina się. W końcu dociera do groty, z której wydobywa się głos. Po pokonaniu szeregu pułapek i w sumie ośmiu minutach z hakiem spotyka żywą duszę i zamienia z kimś kilka słów. Paradoksalnie ta kreskówka o wojowniku z magiczną bronią, który musi pokonać wcieloną ciemność, krojąc po drodze watahy antagonistów, wspina się na szczyt, gdy opowiada o codzienności. Częstokroć wyciszenie służy w większym stopniu budowaniu nastroju niż podkreślaniu emocji protagonisty. Jack jest niczym towarzysz podróży, przewodnik w obcym i barwnym świecie, który oprowadza nas po przedziwnych miejscach, których tajemnicy w pełni nie przenikniemy. Spotykane postacie drugoplanowe mają proste i podobne historie – ktoś stracił rodzinę, czyjaś wioska została spalona, jakieś miasto jest ciemiężone przez Aku. Trup ściele się gęsto, niejednokrotnie wprost na ekranie. Dzień jak co dzień w świecie, w którym zwyciężyło zło. Te opowieści nie mają w gruncie rzeczy znaczenia, ponieważ celem Jacka koniec końców jest powrót do przeszłości i sprawienie, by ta przyszłość się nie wydarzyła. Stanowią jedną z cegiełek budujących klimat. „Samuraj Jack” nie porusza żadnej problematyki (choć czasem jakby zaczepiał z lekka, jak choćby w odcinku dwudziestym ósmym, gdzie młodzież z małej mieściny jest „opętywana” przez agresywną muzykę), nie zarysowuje duchowych konfliktów, nie snuje pobocznych wątków, a zamiast tego prezentuje postawę – wytrwałość prawego człowieka oddanego misji zwyciężenia zła, jego zmagania i trud. W miejsce formalnego zakończenia, wielkiej bitwy, epickiego pojedynku i skoku w przeszłość oferuje znacznie subtelniejszą konkluzję (po części dyktowaną tym, że jednoznaczne rozstrzygnięcie zakończyłoby serial, ale jednak...). W połowie trzeciego sezonu Jack odnajduje portal do przeszłości, lecz przegrywa pojedynek z jego strażnikiem. Dowiadujemy się, że „jeszcze nie czas” i widzimy krótkie ujęcie pokazujące to, co ma nadejść – zwycięskiego, starszego Jacka w koronie. Nie dostajemy rozwiązania szczątkowej fabuły, ale suplement do światopoglądu Jacka – nadzieję. Kolejna cegiełka. Tak naprawdę najważniejsze w „Samuraju” są tła. Zarówno te przepięknie rysowane, te namalowane z losów postaci drugoplanowych, te uplecione z ciszy – zwyczajnej, codziennej ciszy chrzęstu, szelestu, powiewu, stuknięcia, mozaiki odgłosów miasta i natury, techniki, cudów i miejsc. Pamiętam jeszcze z czasów pierwszej emisji odcinek, w którym Jack wspomina swoje dzieciństwo i to, jakie wrażenie na mnie ów epizod wywarł. Samuraj przez długi czas spaceruje po ruinach pałacu w którym dorastał, a na ekranie od czasu do czasu pojawiają się retrospekcje dawnych dziejów. Widzimy jak łapał świerszcze, grał w piłkę, obserwował wymarsz wojsk... Obserwujemy wspomnienia nie tyle ważnych wydarzeń, co raczej miejsc, ich atmosfery i kwintesencji. Retrospekcje w filmach pełnią funkcję techniczną – mają przekazać kluczowe dla fabuły informacje, których nie da się pokazać inaczej. Te nie dają nam wiedzy o bohaterze, nie dają nam informacji o jego motywacjach, o jego osobowości, nie dają nam nic w kontekście i tak już ubogiej fabularnie historii. A jednak nie sposób się oderwać. „Samuraja” możemy obejrzeć dla zabawy konwencją, dla efektownych walk, dla pięknej animacji i sztuki operatorskiej, dla nastroju i barw. Ale możemy też go oglądać, by zajrzeć w przedziwne miejsca i wybrać się na długi, kontemplacyjny spacer nie wychodząc z domu.
  2. Powracającym tematem w dyskusji o grach komputerowych jako medium jest relacja między mechaniką danej produkcji a jej treścią. Nierzadko fabuła jest tylko pretekstem, niezbędnym kompasem wskazującym drogę od jednego poziomu do kolejnego. Trudno mieć o to pretensje, zważając na fakt, że gry tworzy się po to, by w nie grać. Jednak gdyby rozgrywka w dowolnym FPS-ie polegała tylko na oddaniu graczowi stosu broni palnej i wysyłaniu nań kolejnych hord przeciwników, nie tylko stałaby się nudna, ale przede wszystkim – bezcelowa. Najprostsze dodanie licznika punktów sprawia, że jest do czego dążyć, wyznacza więc linię postępu. Wszystko to powoduje, że, trzymając się przykładu strzelanek, fabuły są dodawane w pewnym sensie jako wymóg techniczny, konieczny element podporządkowany temu, co istotne, czyli rozgrywce. Nawet jeśli scenarzyści chcą opowiedzieć właściwą historię, z bohaterami, konfliktem i resztą beletrystycznych komponentów, to zazwyczaj idzie ona torami równoległymi do gameplayu. Eksterminujemy radośnie niemilców, przerwa na cutscenkę, znajdujemy karteczki/dzienniki z fragmentami fabuły, jakaś walka z bossem, oskryptowana sekwencja... Gdy te elementy nie współgrają ze sobą, historia staje się tylko irytującym przerywnikiem w zabawie, a jeśli to akurat opowieść jest tym, co w danej produkcji intryguje i pcha gracza do przodu, wówczas rozgrywka niepotrzebnie rozprasza i frustruje, niwecząc płynność narracji. Złota zasada kinematografii mówi „show, don't tell”. Film jako sztuka audiowizualna jest w stanie przekazać o wiele więcej treści wykorzystując kadrowanie, przedmioty występujące w danej scenie, rozmieszczenie postaci na planie, dźwięki tła, odgłosy spoza kadru i całą resztę środków opisywanych w opasłych tomiszczach, którymi zaczytują się filmowcy. Pewien ktoś zwrócił kiedyś trafną uwagę, że gry jako medium przede wszystkim interaktywne powinny się kierować analogiczną zasadą – „do, don't tell”. Oczywiście ma to sens tylko wtedy, gdy twórcy chcąc opowiedzieć historię, stwierdzają, że najlepszym środkiem przekazu treści będzie rozgrywka, innymi słowy – gdy za pomocą gamplayu chcą opowiedzieć historię, a nie za pomocą historii gameplay. Klasycznym przykładem jest zabijanie – gra musi stanowić wyzwanie, a więc musi zawierać przeszkody. Typowy model zakłada ich ucieleśnienie w formie wrogich NPC-ów, których należy poddać eksterminacji, wykorzystując nabyte w czasie gry zdolności. Nieraz zdarzyło mi się czuć pewien dysonans, gdy muszę uratować świat i setki istnień, jednocześnie wycinając po drodze w pień tabuny wrogów. Nie chodzi mi w tej chwili o dylematy moralne towarzyszące samemu wirtualnemu zabijaniu (które doskonale rozważa choćby „The Line”), lecz o niespójny ton i odebranie znaczenia wydarzeniom rozgrywającym się na ekranie. Grając w ostatniego „Shadowruna” jakoś nie mogłem poczuć wagi decyzji o oszczędzeniu lub nie pewnego NPC-a, kiedy po drodze, by doń dotrzeć, rozsmarowałem po ścianach iluś strażników. Owego rozsmarowywania dałoby się uniknąć, a w ten sposób stworzyć ważki wybór do podjęcia dla gracza na koniec misji, gdyby tylko twórcy nie mieli na biurku ścisłych dyrektyw z góry, że każdy etap musi zawierać tyle procent dialogów, tyle walki, a tyle eksploracji. „To jest misja, w której rozliczasz się przeszłością, spotykasz postać, która kiedyś wyrządziła ci krzywdę, ale tak naprawdę nie do końca wiesz, co wtedy zaszło, jakie były okoliczności. Pogadacie, spróbujecie to i owo wyjaśnić, znaleźć kompromis, czy może ponapawasz się możliwością zemsty planowanej od dawna?” Przeprowadziłem do tej pory mnóstwo egzekucji, a grze teraz nagle się przypomniało, że możliwość zabicia drugiej osoby ma jakąś wagę moralną? „Undertale”, o której dziś parę słów, będzie zapewne przez długi czas naczelnym przykładem opowiadania historii poprzez mechanikę. Przywdziewając szaty jRPG-a, robi to zarówno po to, by nadać grze strukturę, oprzeć się na zrozumiałym modelu z klarownymi zasadami, ale też jako swoisty paralelizm dla treści – w czasie naszej wędrówki po wirtualnym świecie spotkamy niejednego otaku/nerda, a duch anime owiewa każdy odwiedzany zakątek. Ponadto schemat losowych starać doskonale odzwierciedla przypadkowe spotkania na drodze naszego życia, konflikty czy nawiązywanie nowych znajomości. Wszystkie elementy gry zazębiają się ze sobą, współgrają w przekazie, zatem można uczciwie przyjąć, że jeśli to gameplay opowiada historię przez kilkanaście godzin, to musi mieć o czym opowiadać. A co takiego do powiedzenia ma „Undertale”? Główny wątek fabularny jest prosty jak drut: dawno temu na Ziemi żyli ludzie i potwory, wojna wybuchła, wojna została wygrana, maszkary zamieszkały pod ziemią. Pewnego dnia na górę, w czeluściach której znajdowało się przejście do świata obecnie zamieszkiwanego przez przegraną stronę konfliktu, wspięło się ludzkie dziecko i, rzecz jasna, zaraz trafiło do krainy potworów. Gracz przejmuje nad nim kontrolę i dostaje proste zadanie – wrócić na powierzchnię. W czasie wędrówki odkrywamy stopniowo co wydarzyło się w czasie pomiędzy wojną a naszym przybyciem: Dawno temu, ale nie tak znowu dawno, do świata potworów trafiło inne dziecko. Zaprzyjaźniło się z synem króla i królowej podziemia, po pewnym czasie jednak zachorowało i umarło. Młody potwór zabrał ciało przyjaciela i przedostał się na powierzchnię, by zanieść je do rodzinnej wioski i spełnić ostatnią wolę zmarłego. Niestety, ludzie pomyśleli, że to syn królewskiej pary jest winny śmierci dziecka i zaatakowali go. W wyniku odniesionych ran, królewicz zmarł niedługo po powrocie do podziemia. Zrozpaczony król poprzysiągł zemstę. Potrzebował siedmiu ludzkich dusz, by przełamać barierę oddzielającą świat potworów od świata ludzi i dokonać wendety. A tak się składa, że nasz protagonista jest siódmym człowiekiem, który przed nim staje. Sam król, którego spotykamy osobiście w finale, nie jest jednak głównym bossem. Przygnębiony, trapiony wyrzutami sumienia po zabiciu sześciu ludzi, liczy no to, że nasz protagonista zabije go i powstrzyma nadchodzącą wojnę, sam nie będąc w stanie zawieść nadziei społeczności potworów na powrót na powierzchnię. Zanim jednak walka zostanie rozstrzygnięta, przerywa ją Kwiatuś – niepozorny potworek o aparycji kwiatka (za którą skrywa dość pokaźny arsenał). Kwiatusia spotykamy po raz pierwszy na początku gry, kiedy to przekonuje nas, że jedyną zasadą w otaczającym nas świecie jest „zabij lub zostań zabity”. Wracając pod sam koniec gry, jest głównym antagonistą naszego bohatera nie tylko jako ostatni boss, ale też pod względem ideologicznym, głosząc bezwzględność, okrucieństwo i dążenie do celu po trupach, w opozycji do życzliwości i pokojowych rozstrzygnięć protagonisty. Zanim jednak dotrzemy do finału, czeka nas długa droga, na której spotkamy licznych i ekscentrycznych przeciwników, by wymienić tylko galaretkę, astygmatyzm i uczuciowy samolot. Gdy już dojdzie do nieuchronnego starcia, nasz protagonista ma do wyboru cztery czynności: walczyć, działać, użyć przedmiotu i okazać miłosierdzie. Potyczki nie sprowadzają się jednak do prostego wyboru – ukatrupić, nie ukatrupić, bowiem żeby okazać naszemu adwersarzowi miłosierdzie i zakończyć starcie bez rozpikselowanego rozlewu krwi, musimy się trochę namęczyć. Okazuje się, że każdy z napotkanych niemilców ma jakiś powód, żeby być do nas wrogo nastawionym, każdy ma jakąś historię, marzenia, pragnienia i uczucia, zazwyczaj równie ekscentryczne, a zarazem urokliwe, jak jego aparycja. Cały wdzięk tych losowych starć kryje się pod przyciskiem „działaj”, gdzie znajdziemy multum dziwacznych akcji, których podjęcie ma na celu zrozumienie naszego przeciwnika, a w następstwie zaprzyjaźnienie się z nim i zakończenie walki nie tyle bezkrwawo, co wręcz na plusie. Nie da się ukryć, że położenie się na chwilę i porozmyślanie, co sprawia, że wraz z przeciwnikiem zaczynamy trochę lepiej rozumieć świat, czy zanucenie melodii, by ośmielić oponenta do ujawnienia skrywanych talentów muzycznych dostarcza masę frajdy. Do tego zanurzenie wszystkiego w absurdalnym humorze i osiągnięty w ten sposób lekki ton pozbawiają przeprowadzanych przez nas mini-terapii i szukania w każdym wrogu „tej iskierki dobra” cukierkowatości czy pretensjonalności. Koniec końców o zwieńczeniu historii decyduje styl rozgrywki, zarówno tej „wewnętrznej”, czyli wyborów podejmowanych w czasie dialogów, a także (głównie) nasze podejście do napotykanych postaci – jak i „zewnętrznej”, czyli... to, w jaki sposób zakończyliśmy poprzednie seanse z „Undertale” – czy wczytujemy sejwy, by zobaczyć rezultaty alternatywnych decyzji, czy resetowaliśmy grę, by wybrać inną ścieżkę itp. Powiedzieć o „Undertale”, że burzy czwartą ścianę, byłoby poważnym niedomówieniem – mieszkańcy krainy potworów w mniejszym lub większym stopniu mają świadomość reguł rządzących ich światem, nieraz odwołują się do elementów interfejsu, statystyk czy poziomu gracza. Sporą wiedzę w tej dziedzinie posiada w szczególności główny czarny charakter, wspomniany Kwiatuś, który pragnie władzy nad zapisem stanu gry, co pozwoli mu kontrolować chronologiczny porządek wszechświata. Jest to kolejny przykład włączenia technicznej strony produkcji do fabuły. Mamy więc konwencję jRPG-a jako swoiste rozwinięcie motywu uwielbienia dla anime, kiczu i zainteresowań nerdów, gameplay pozwalający bezpośrednio angażować się w centralny konflikt opowieści, zarówno ten fabularny, jak i moralny, losowe starcia jako mechanizm nawiązywania relacji, brak czwartej ściany i uczynienie z technikaliów integralnej części świata przedstawionego... Dzięki tym wszystkim zabiegom „Undertale” jest nadzwyczaj spójna, przy czym słowo „nadzwyczaj” jest tu jak najbardziej na miejscu. W całej produkcji chodzi nie tyle o to, by przejść ją po jasnej/ciemnej stronie Mocy (ani w pewnym sensie nawet o to, by ją przejść, bo rozpoczęcie nowej rozgrywki nie wymazuje wyborów dokonanych w poprzedniej – jeśli ukończymy grę zabijając każdego, kto się napatoczy, po czym zaczniemy od początku i zamiast przemocy będziemy wszystkich przytulać, nie uświadczymy happy endu), co sprawdzić podejście samego gracza do wirtualnych światów przedstawionych. „Undertale” oczarowało mnie od samego początku poczuciem przygody – masa ekscentrycznych bohaterów, barwne lokacje i absurdalnie komiczne postacie drugoplanowe, ale też przyjemna gra na emocjach – bowiem autor nie czyni ze swojej opowieści mozaiki abstrakcyjnych dowcipów pokroju „Sama i Maksa”, lecz tu rozbawi, tam wzruszy, tu dosypie melancholii, tam trochę pogodnej tkliwości – wiadomo. Z kolei naprawdę przemyślane wykorzystanie mechaniki do opowiedzenia historii skłania, by nie traktować jej tylko jako dodatku ani nawet elementu równie istotnego, co gameplay. Nie jest ona po prostu wyeksponowana, jest stworzona w taki sposób, by gracz ją przeżył. I nie chodzi tu tylko o zaangażowanie emocjonalne czy eskapizm, nie chodzi o to, by gracz na pewien czas przeniósł się do wyimaginowanego świata. Chodzi o to, żeby gracz przez cały czas miał świadomość, że rozpościerający się przed nim świat jest wyimaginowany i żeby dać mu nad tym światem sporą władzę. I pewnie zachwyciłbym się „Undertalem” jak setki innych graczy, gdyby nie jego błyskotliwa konstrukcja. Gdyby był RPG-iem w stylu BioWare'u, gdzie za określone czynności dostajemy punkty miłego faceta/złego sukinkota, a na koniec je podliczamy i sprawdzamy, na które zakończenie się załapaliśmy, machnąłbym na to ręką. Tymczasem gdzieś tak od połowy czy raczej od dwóch trzecich gry zacząłem cierpieć na coś w stylu syndromu antysztoholmskiego (syndromu pacyficznego? Po przeciwnej stronie kuli ziemskiej jest jak okiem sięgnąć woda...). Mianowicie wmawiałem sobie, że skoro przez tyle czasu gra była tak dobra, to kierunek w którym zaczyna zmierzać jest tylko przejściowym zboczeniem z drogi, że przecież tyle przygotowań, taki fundament nie może prowadzić do takiego końca... Ale po kolei. Pozwólcie, że wrócę do pytania zadanego parę akapitów wyżej „A co takiego do powiedzenia ma «Undertale»?” i przespaceruję się przez główny wątek fabularny, przeprowadzając po drodze małą analizę treści. Przede wszystkim od razu można zauważyć, że zamieszkujące podziemny świat potwory są potworami tylko z nazwy. To kwestia w zasadzie drugorzędna, ale też pierwszy moment, który wskazuje nam na problematykę, czy, jak kto woli, morał „Undertale'a”. Istoty te, nie będące gatunkowo homo sapiens (chociaż w większości humanoidalne), są duchowo i psychicznie jak najbardziej ludzkie. A skoro różnica między growym „potworem” a człowiekiem jest czysto kosmetyczna, od początku możemy przypuszczać, że opowieść w jakimś stopniu będzie dotyczyć uprzedzeń i braku zrozumienia. Potworność jest więc tak naprawdę tylko odmiennością, na dodatek głównie wizualną. Nie ma co liczyć na głębszą refleksję ani pamiętne sceny w rodzaju L's speech. Wygląda na to, że autor gry po otwarciu słownika na haśle „potwór”: 1. «stwór o niesamowitych, przerażających kształtach» 2. «człowiek zwyrodniały, pozbawiony ludzkich uczuć», poprzestał na pierwszej linijce. Oczywiście można wskazać, że gracz wybierając tak zwaną „ścieżkę ludobójstwa” i mordując wszystkich NPC-ów jak leci, czyni z samego protagonisty prawdziwego potwora (w kontraście do poczciwych maszkar), ale – po pierwsze – ta droga w pewnym sensie nie jest „właściwą” czy też, jak to się pisze na przeróżnych wiki, nie jest „kanoniczna”. Można powiedzieć, że ten wariant historii jest mniej rozbudowany, ma znacznie krótsze zakończenie, a relacje z napotykanymi postaciami są uproszczone – wszyscy walczą z nami o życie, nie mają znaczenia ich osobowości, przeszłość, pragnienia itp., ale tak naprawdę wariant ten po prostu nie ma historii. Kierujemy małym psychopatycznym dzieciakiem, wyżynamy wszystkich, docieramy do wyjścia, koniec. Żadnego konfliktu, przesłania, wniosków. Ewentualnie jeden czy drugi gracz zastanowi się już we własnym zakresie, czy mordowanie wirtualnych stworków broniących swojej krainy ma sens i jest warte spędzenia paru godzin przed monitorem. Po drugie – uczynienie postaci kierowanej przez gracza tym „prawdziwym potworem” niesie za sobą, że tak powiem, niewielki ciężar myślowy. Gdy sięgamy po książkę czy film, zazwyczaj autor przedstawia nam protagonistę, postać, która przeprowadzi nas przez wykreowany świat i opowiadaną historię. Dla tej postaci ów świat jest tym prawdziwym, jakkolwiek łopatologicznie to brzmi. Ma swoje motywy, podejmuje decyzje i ponosi ich konsekwencje. Kiedy w grze komputerowej protagonista jest everymanem, w domyśle wcieleniem samego gracza, jego motywacje, gdy dokonuje pikselowej rzezi, są jasne i proste, ponieważ są motywacjami osoby przed ekranem komputera – chodzi o fun. Z tej przyczyny działania głównego bohatera nie są traktowane na równi z działaniami bohaterów należących do świata gry. Gdyby w podziemiach grasował stworzony przez autora antagonista dokonujący masakry, jego czyny miałby realne konsekwencje – realne dla świata przedstawionego. Byłby pełnoprawną postacią podlegającą interpretacji i mógłby skłonić odbiorcę do przemyśleń. Ci, którzy grę ukończyli, z pewnością wskażą postać Kwiatusia, o którym zdążyłem napomknąć. Faktycznie, jest głównym antagonistą, ale czy przejmuje rolę „prawdziwego potwora”, kiedy gracz zdecyduje się unikać przemocy? Po kolei. Wspomniałem, że mechanika jRPG-owych losowych starć jest świetnym obrazem swoistych konfrontacji, momentów, gdy poznajemy nową interesującą osobę. Istotnie, znacznie lepszym określeniem jest tu przypadkowe „spotkanie” niż „starcie”. Ilekroć rozpoczynamy tête-à-tête nasza postać zostaje zredukowana na ekranie do małego czerwonego serca (nazywanego w grze DUSZĄ, bo wszystko brzmi lepiej, gdy pisze się wielkimi literami). W czasie gdy gracz wykorzystuje swoje tury na działania, próby nawiązania kontaktu i zjednania sobie sympatii oponenta, ten bezlitośnie atakuje. Gracz musi tak pokierować swoim sercem, by unikać zranień, a za każdym razem, gdy nie uda się mu ta sztuka, traci nieco punktów – nie życia czy energii, ale determinacji. Kiedy nasza postać straci całą determinację, a sercu zostanie zadane zbyt wiele ran, wówczas, dosłownie, pęka. Rzecz jasna formalnie jest to gejm ołwer zarówno dla nas jak i dla potworów, jeśli odpłacimy im pięknym za nadobne, niemniej symbolikę widać gołym okiem. Całość jest więc zmyślną metaforą nawiązywania relacji. W tej walce nie tracimy zdrowia, tylko zawziętość w dążeniu do celu, do zrozumienia naszego przeciwnika, rany otrzymuje nie nasze ciało, lecz uczucia, porażka nie kończy się śmiercią, ale złamanym sercem. Jak zatem zjednać sobie napotykanych ludzi? Każdy potwór czegoś pragnie, czegoś szuka. Można by powiedzieć, że jest nieszczęśliwy. Jeśli okażemy mu troskę i wskażemy drogę do szczęścia, zyskamy przyjaciela. Tylko co to jest to szczęście? Sparafrazuję tu cztery klasyczne definicje: 1. jest to powodzenie, pomyślny los, „zespół dodatnich wydarzeń” 2. intensywna radość, błogość czy też upojenie 3. posiadanie „największej miary dóbr dostępnej człowiekowi”, w których niektórzy filozofowie widzieli dobra moralne, a inni hedoniczne – z greckiego eudajmonia 4. zadowolenie z życia w całości Nie trudno zgadnąć, że autor „Undertale'a” skupił się na punkcie czwartym. Oczywiście zasiadając do dzieł mających trafić do tak zwanego masowego odbiorcy, nie oczekuję głębokich rozważań o dobrach moralnych – nie dlatego, żeby naszego „masowego odbiorcę” takowe przerastały czy nie interesowały, ale dlatego, że elegancko ubrany pan z działu produkcji (lub jego odpowiednika dla innych mediów) ma przed sobą stos wykresów i opinie ekspertów z rozpisanymi grupami demograficznymi, które mogą mieć jeszcze trochę drobnych w kieszeni. Tylko że szanowny pan Toby Fox, który w zasadzie sam sklecił całą grę, takiego producenta nad sobą nie miał. Spotykamy więc kolejne potwory i staramy się sprawdzić, by każdemu zrobiło się miło. Czy to dodając odwagi komuś przytłoczonemu poczuciem winy, czy skłaniając dręczyciela do zmiany zachowania, czy też pomagając wyrazić wzajemne uczucia parze strażników-gejów. Za każdym razem staramy się poprawić samopoczucie naszego przeciwnika, nie zastanawiając się, czy to czego chce, jest tym czego potrzebuje. O ile w przypadku postaci drugo- czy trzecioplanowych nie ma to większego znaczenia, o tyle kiedy dwie spośród głównych postaci okazują się lesbijkami, staje się to bardziej transparentne. Machnąłbym na to ostatnie ręką, gdyby „Undertale” było kolejnym blockbusterowym tytułem, który musi trafić do jak najszerszego grona, i który w pierwszej kolejności jest przedsięwzięciem biznesowym, a odbiorcy są w pierwszej kolejności konsumentami – ale nim nie jest. I dlatego rozmyślałem nad tą kwestią dłużej niż powinienem. Alphys jest połączeniem otaku i nerda, nieśmiała, o niskim poczuciu własnej wartości, oblepiająca ściany wszystkim, co ma związek z anime, mistrzyni japońskich symulatorów randkowych, a jednocześnie genialny naukowiec – to ona przeprowadzała pewne szemrane eksperymenty na polecenie króla w związku z planowanym odwetem. Ich szczegóły poznajemy w epilogu „ścieżki pacyfisty”; dość powiedzieć, że w tym wypadku więcej wątków fabularnych nie przekłada się na przyrost treści. Niemniej jednak w wyniku działań Alphys, która faszerowała umierające potwory determinacją, by okiełznać potęgę duszy (no właśnie takie wątki fabularne, idealna pożywka dla fanowskich teorii i podstron na wiki, zero dla myślenia), powstały osobliwe amalgamaty, ciekło-stałe stopy różnych potworów, które uległy regresji do poziomu prymitywnych zwierząt, ocaliwszy jednak gdzieś w głębi umysłu resztki swoich osobowości. Rzecz jasna Alphys dręczą wyrzuty sumienia, ale dzięki nowym przyjaciołom oraz kochance (o wdzięcznym imieniu Undyne) czuje, że będzie się w stanie podnieść i z optymizmem patrzy w przyszłość. Undyne jest dowódcą królewskiej gwardii, „pewna siebie, silna i zabawna”, to wszystko imponuje Alphys. Tej pierwszej z kolei podoba się zaangażowanie i pasja z jaką nasza otaku poświęca się swoim zainteresowaniom (czy może obsesjom). Razem znajdą ukojenie, pozostawią błędy przeszłości za sobą i wyruszą w podróż w poszukiwaniu szczęścia... Skoro już jesteśmy przy anime – pamiętacie pierwszą scenę „Fullmetal Alchemist”? Tę, w której bracia Elric za pomocą alchemii próbują wskrzesić zmarłą matkę, za co zostają ukarani przez bóstwo z ichniego świata – jeden traci nogę, a drugi całe ciało, cudem uratowany przez brata, pozostaje skazany na życie jako dusza sprzężona z pustą, zimną, nic nieczującą zbroją? Mam wrażenie, że być może Alphys doznaje wyrzutów sumienia z jakiegoś powodu i być może problemem nie jest chwilowe złe samopoczucie, slangowy „smuteczek”, ale to, co świadomie zrobiła i czego rezultaty gracz ma okazję oglądać w supertajnym podziemnym laboratorium. Coś mi mówi, że poczucie winy wynika z winy, a nie jest tylko odmianą przeziębienia, które trzeba wyleczyć, żeby się lepiej poczuć. Ja wiem, że można po prostu uznać „Undertale” za absurdalną komedię, ale wtedy ścieżka „ludobójstwa” traci jakiekolwiek znaczenie, a wszelkie momenty, w których autor stara się sprawić, by w oku gracza zakręciła się łezka rozbijają spójność opowieści. Przytul mamę, Edwardzie! Moje zwątpienie w kunszt pana Toby'ego Foxa pogłębiła postać Toriel – pierwszej pozytywnej postaci, którą spotykamy w czasie naszej przygody. Opiekuńcza, życzliwa, przytuli, pogłaszcze, ciasto upiecze – typ troskliwej matki. Chce zatrzymać nas w swojej chatce, ponieważ ma świadomość niebezpieczeństw zewnętrznego świata, a w szczególności zna plan króla pozyskania siedmiu dusz. Tymczasem pod koniec gry okazuje się, że Toriel jest królową świata potworów. A w zasadzie była. Gdy odkryła wspomniany plan, porzuciła męża i zaszyła się w pradawnych ruinach. Innymi słowy, gdy tylko jej mąż przestał pasować do idealnego modelu, który miała w wyobraźni, „pokazała focha” i uciekła od problemu. Wiedząc, co ma zamiar zrobić król, nie spróbowała go od tych zamiarów odwieść, nie podjęła żadnych działań, by uratować mężczyznę, którego ponoć kocha, przed nim samym. Zamiast tego szuka ludzi odpowiadających jej ideałom, nic dziwnego więc, że skończyła żyjąc samotnie w opuszczonych ruinach. Podobnie gdy protagonista postanawia wbrew jej ostrzeżeniom ruszyć w świat, obraża się i... przestaje odbierać telefon. A właściwie nie tyle obraża, co użala nad sobą. Chociaż trzeba przyznać, że tym razem przynajmniej próbowała coś zrobić, jednak wciąż nie jestem pewien ile było w tym troski o postać gracza, a ile egoistycznej chęci zatrzymania przy sobie dziecka „na pocieszenie”. Na szczęście zwieńczenie ścieżki „pacyfisty” mniej więcej odpowiada oczekiwaniom Toriel, więc na koniec gry znowu z nami rozmawia, jest miło i przyjemnie. Wychodzi na to, że więcej o miłości jestem w stanie się nauczyć z parominutowej piosenki, niż z rozpisanej na wiele godzin opowieści. No i pozostał nam jeszcze Kwiatuś. Kwiatuś, który co krok, będąc na krawędzie porażki, przyrzeka poprawę i zmianę postępowania, a gdy tylko spróbujemy zawrzeć z nim sztamę, nazywa nas idiotami i zadaje cios w plecy. Jednakże jeśli przeżyjemy kolejne rundy shmupowych potyczek z następnymi „formami” Kwiatusia i wciśniemy odpowiednio wiele razy przycisk „miłosierdzie”, a także skorzystamy z pomocy przychylnych nam postaci (jak ktoś kiedyś trafnie zauważył „jRPG nie jest jRPG-iem, jeśli nie kończy się bandą nastolatków, którzy za pomocą siły przyjaźni zabijają półboga”), stanie przed nami otworem tak zwane „prawdziwe zakończenie” gry, w którym dowiadujemy się między innymi o wspomnianych eksperymentach i skąd się ten cały Kwiatuś wziął. Ponadto możemy porozmawiać z jego „prawdziwym” wcieleniem, to znaczy tym, które nie jest chemiczno-biologicznie wyprane z empatii i współczucia. Bowiem tak naprawdę Kwiatuś jest dobry i poczciwy, chce tylko nieco „ciepła i miłości” (stężenie cudzysłowów w tym akapicie staje się krytyczne), a wszelkich ludzkich uczuć, czy raczej: wszelkich pozytywnych ludzkich uczuć pozbawiły go pokątne zabiegi wykonywane w mrocznych zakamarkach podziemnego laboratorium (czyli w podziemiach podziemi. Podpodziemiach.). W ten sposób opowieść zostaje pozbawiona antagonisty, a całość zaczyna przypominać definicję psychologii z odległych krain Demlandu. W żadnym momencie nie musimy skonfrontować się ze złem, a jedynie z grupą ludzi, którzy mają problemy. Nie spotkamy Antona Chigurh'a, Piotra Wierchowieńskiego czy Legata Bluesummersa. Ścieżka „pacyfisty” traci sens, ponieważ jesteśmy otoczeni dobrymi, ale trochę zagubionymi postaciami, wystarczy więc zwyczajnie powstrzymać się od przemocy i być uśmiechniętym. Homo homini lupus bierze się z niezrozumienia i skomplikowanych uczuć; gdyby tak każdy miał pieniądze na psychoterapię, świat „Undertale'a” byłby wolny od trosk. Rzecz jasna można powiedzieć, że „Undertale” to tylko nieskomplikowana, dowcipna historia mająca dostarczyć graczowi trochę frajdy. Ale tak zręczne podporządkowanie mechaniki opowieści, wykorzystanie elementów rozgrywki do przekazywania treści, połączenie gameplayu i fabuły jest sporym marnotrawstwem, gdy chce się stworzyć jedynie coś à la „feel good movie”. I to dość osobliwy „feel good movie”. Nie dostaniemy garści frazesów typu „bądź sobą, podążaj za marzeniami!”, ale raczej „Zrobiłeś coś złego? Znajdź kogoś, komu to nie przeszkadza!”, „Ktoś ci bliski robi coś złego? Wyjdź do innego pokoju!”, „Dostrzegasz zło w świecie? Przytul wszystkich i daj się im wypłakać!”. Cokolwiek sprawi, że znów poczujesz się komfortowo. Tym bardziej szkoda, że tak misterny twór, jakim jest „Undertale”, służy do przekazania płytkiego morału. Z pewnością wrócę kiedyś do dzieła Toby'ego Foxa traktując je jak zwykłą humoreskę i nie zwracając zbytniej uwagi na fabułę. A może właśnie o to chodzi. Może to wszystko jest częścią dowcipu. Może przesłanie od początku miało być niczym laboratoryjny amalgamat – poplątane i absurdalne.
  3. Schematy – rzecz powszechna, stosowana i obecna w każdym dziele kultury. Nadają utworom strukturę, są niczym szkielet, na którym autor osnuwa swoją opowieść. I choć ich rola wybiega daleko poza bycie fundamentem dla treści i formy, a one same częstokroć stają się archetypami i motywami z zapałem analizowanymi przez wszelkiego rodzaju mądrali, to jednak w swojej najogólniejszej i najbardziej powierzchownej postaci nieustannie są obiektem krytyki. O narzekaniu na powtarzalność motywów, wątków i podejmowanie przez twórców od wieków tych samych tematów zdarzyło mi się popełnić niegdyś kilka akapitów. Mimo że niejednokrotnie korzystanie przez autorów z na pozór wytartych toposów jest tak naprawdę pochyleniem się po raz kolejny nad odwiecznymi pytaniami człowieka, to jednak sytuacja jest inna, kiedy oglądając najnowszy blockbuster z łatwością wskazujemy momenty, w których „odpalający cygara banknotami” panowie producenci wtrącili swoje trzy cadillaki, bo przecież trzeba trafić do jak najszerszej widowni. Nie trzeba daleko szukać, by natrafić na wyśmiewające obecną modę na kino o superbohaterach komentarze, w których punktowane są wykorzystywane do bólu przez twórców elementy – humorystyczny montaż, w którym heros uczy się panować nad nowo nabytymi mocami, rozmowa z wujkiem, opowiadającym, że „with great power comes great responsibility”, końcowa nawalanka, w czasie której bohaterowie uczą się współpracować jako drużyna, albo Wielki Niebieski Laser Przecinający Niebo™. Niekiedy sami autorzy wyśmiewają podobne zagrania w swoich filmach, by wspomnieć tylko „Iniemamocnych”, gdzie mamy sceny, w których dawni superherosi wspominają z rozbawieniem obowiązkowe monologi arcyłotrów i szczegółowe opisywanie swoich planów zawładnięcia nad światem czy wykaz śmiertelnych wypadków przy pracy spowodowanych przeczącym wszelkim standardom BHP dodawaniem peleryn do kostiumów. Stąd już tyko krok do parodii, bezpardonowych komedii biorących na warsztat najpopularniejsze gatunki filmowe i wyłączających wszelkie hamulce. Oczywiście każdemu w tym miejscu przyjdą na myśl produkcje pokroju „Nagiej Broni” lub „Czy leci z nami pilot”, ale okazuje się, że można też podejść do tematu zupełnie inaczej. Konstruując obraz z obecnych powszechnie w świadomości widza stereotypów, można stworzyć atmosferę inną o 180 stopni. Dawno temu, a konkretnie rok, szukając czegoś wartościowego na jutubie trafiłem na filmik gościa, który krytykował pewną grę komputerową opartą na modelu strzelanie – cutscenka – strzelanie – cutscenka. W pewnym momencie ilustrując zasadę opowiadania historii znaną powszechnie jako „show, don't tell”, wykorzystał krótki klip z jakiegoś filmu. Widzimy na nim co następuje: Jest dobrze po południu, zbliża się wieczór, niebo pokrywają odcienie błękitu i fioletu. Na obszernym parkingu o tej porze jest już niewiele pojazdów. Pośrodku wolnej przestrzeni stoi chłopak, na oko w wieku licealnym. Twarz ma obitą i zakrwawioną, nos wygląda na złamany, patrzy przed siebie. Cięcie. Z naprzeciwka jedzie rozpędzony Ford Mustang, model z 1971 roku. Chłopak bierze głęboki wdech, nie rusza się z miejsca. Ford przyspiesza. Chłopak oddycha nerwowo, trzęsie się. Ford przyspiesza jeszcze bardziej. Chłopak zamyka oczy. Rozpędzony Ford mija go dosłownie o włos. Na następnym ujęciu widzimy chłopaka, który drży zarówno z powodu wcześniejszych obrażeń jak i ze strachu. Ford zatrzymuje się nieopodal, widzimy go na drugim planie tego samego ujęcia. Całość trwa trzynaście sekund. Po przeszukaniu Internetu okazało się, że film, z którego pochodził klip nosi nazwę „Brick”, finezyjnie przetłumaczoną na polski jako „Kto ją zabił?”. Zasiadłem do seansu. W ten oto sposób trzynaście sekund sprawiło, że spędziłem przed ekranem sto dziesięć minut. „Brick” jest prawdziwą perełką. Wybaczcie wyświechtany frazes, ale muszę przyznać, że film przykuł mnie do siedzenia od pierwszej chwili. Scena otwierająca jest najlepszym przykładem tego, co czyni kino kinem. Bez żadnych słów, w kilku niezwykle statycznych ujęciach jest w stanie zainicjować główny wątek fabularny, wskazać kierunek jego rozwoju, scharakteryzować protagonistę, przedstawić fragmenty jego historii i zdradzić odrobinę o relacjach bohaterów. Wszystko to przy pomocy pozy postaci, drobnych gestów, spojrzeń i przedmiotów, które pojawiając się w różnych kontekstach, bez słów łączą zdarzenia i ludzi, ukazują pewne subtelności. I ta muzyka. Delikatna, melancholijna i jakby niewinna. Niby prosta, raptem dwa akordy na krzyż i garść pojedynczych dźwięków, a jednak – przejmująca i pozostająca nie tyle w pamięci, co w sercu. Słowem – sztuka audiowizualna. Musicie mi wybaczyć, że posługuję się mglistymi ogólnikami i opisami trącącymi z lekka kiczem, ale nie ma sensu opisywać szczegółowo scen, które są stworzone, by je oglądać, i to stworzone z taką maestrią. Wiele fragmentów filmu może służyć za przykłady, jak opowiadać historię obrazem i dźwiękiem, gdzie ten drugi nie ogranicza się jedynie do muzyki, która w odpowiednich momentach potęguje emocje, ale też do zwykłych odgłosów, które „pokażą”, co się dzieje poza kadrem. Przykładem tego jest jedna z najlepszych scen pościgu jaką widziałem w ogóle. Ale pozostawmy na razie formalną stronę filmu i skupmy się na materii, z której jest zrobiony. „Brick” jest kryminałem, tak zwanym czarnym kryminałem, przez niebojących się francuskiego określanym słowem „noir”. Słusznie więc przychodzą do głowy wszelkie schematy związane z tym gatunkiem – mamy detektywa twardziela, mamy femme fatale, mamy bossa narkotykowego... i mamy liceum. Jak można było wywnioskować z opisu wspomnianej trzynastosekundowej sceny, miejsce akcji filmu jest dość nietypowe. Oprócz stereotypowych postaci z powieści detektywistycznych lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku świat przedstawiony zaludniają niemal równie stereotypowe nastolatki z amerykańskich filmów – spotkamy więc outsidera, inteligentnego nerda, futbolistę grającego w reprezentacji szkoły itd. Dzięki takiemu zabiegowi, połączeniu „noir” z perypetiami zza szkolnej ławy, oba gatunki nabierają życia i oryginalności. Z tego też powodu „Brick” powszechnie brany jest za satyrę. Trzeba przyznać, że spora część humoru (także i tu nieraz bez słów, czysto wizualnego) bierze się ze zderzenia dwóch światów. Kiedy nasz protagonista przed rozmową z bossem narkotykowym siedzi w kuchni i jest pytany przez jego mamę, czy nie chciałby się czegoś napić, gdyż mają wyśmienity, wiejski sok jabłkowy, albo kiedy ów boss zwierza się, obowiązkowo na plaży, przy zachodzie słońca, ze swoich wątpliwości i zmęczenia takim stylem życia (mając lat -naście) trudno się nie uśmiechnąć. Podobnie, gdy rozpracowywanie relacji interpersonalnych polega na starannej obserwacji kto, gdzie i z kim je lunch, co wymaga niemałego wysiłku, ponieważ „lunch is difficult”. Dopiero przy drugim seansie zauważyłem, jak wiele humoru twórcy zawarli w filmie, być może dlatego, że nie jest on absurdalny czy dowcipny, nie wywołuje wybuchów śmiechu, ale raczej cichy półuśmiech i stwierdzenie: „o, sprytne”. A być może dlatego, że co innego zrobiło na mnie większe wrażenie. W gruncie rzeczy „Brick” jest kameralną historią o wyobcowaniu, determinacji, o poświęceniu wszystkiego dla wymierzenia sprawiedliwości, gdy straciło się jedyną kochaną rzecz. Jest co najmniej solidnym kryminałem w nietypowym środowisku. Ale jak każdy dobry kryminał ma w sobie coś więcej niż misterną intrygę. Ma klimat. W jednym z wywiadów reżyser filmu powiedział: „Szkolny aspekt pojawił się w dwóch fazach. Na początku była to decyzja, by umieścić film w innej scenerii, żeby spróbować uchwycić nieco tej nieprzewidywalności, której doświadczyłem czytając te książki [powieści Dashiella Hammetta, które były inspiracją dla filmu – przyp. ja]. (…) Ale gdy już zacząłem pracę nad nim, jedną z największych radości dawało to, jak, na wiele przedziwnych sposobów, stawał się dla mnie w sporej części o doświadczeniu bycia nastolatkiem”. Przez cały seans widzowi towarzyszy niezwykły nastrój starannie współtworzony przez wszystkie powyższe elementy. Liceum, skromna historia, usytuowane na uboczu, zakulisowe miejsca, „niebieska godzina” tuż po zachodzie słońca... No i muzyka. Łagodna, pełna tęsknoty, ale nie nostalgii, nie tęsknoty za dawnymi czasami, czasami szkolnymi, lecz tęsknoty, którą się w tych czasach czuło. Jest w niej pewna niewinność i żal, wyrażone przy pomocy niezwykłych instrumentów; idiofonów składanych z szafek na akta i utensyliów kuchennych, metalofonów i wino-fonów (kieliszków w różnym stopniu napełnionych wodą) czy tack-piano, zmodyfikowanego, lekko podzwaniającego pianina. Jest w niej pewna pustka i samotność, zgrabniej opisująca przeżycia głównego bohatera niż niejeden dialog. Niekoniecznie opowiada „o doświadczeniu bycia nastolatkiem”, lecz to raczej uczynienie przez autora postaci nastolatkami dopełnia obrazu straty, który film przed nami rozpościera swoją warstwą audiowizualną. Niestety, soundtrack zniknął na dobre z jutuba, ostała się jeno jedna jedyna ścieżka. Niemniej jednak warto obejrzeć sam film, żeby zasmakować w pełni atmosfery, jaką roztacza „Brick” każdą swoją chwilą. *** Zdarzyło mi się dorwać na jednej ze steamowych wyprzedaży po taniości grę o wdzięcznym tytule „Bully”. Stworzona przez speców z Rockstara, daje możliwość odwiedzenia Bullworth, niewielkiego miasteczka w Anglii, gdzie znajduje się szkoła z pogranicza gimnazjum i liceum. Co tu dużo mówić, każdy, kto miał do czynienia z „GTA” wie, jakiego modelu rozgrywki się spodziewać. Nie ma co prawda broni palnych i samochodów, a liczba ofiar śmiertelnych przez całą grę nie wykracza poza zero, jednak traktowanie świata przedstawionego jako wielkiego placu zabaw, gdzie regularnie pojawiają się mniej lub bardziej związane z głównym wątkiem fabularnym misje, jest jak najbardziej na miejscu. Do tego należy dodać potraktowanie realiów ze sporym przymrużeniem oka oraz wiadro dowcipu, by otrzymać bardzo solidny twór, zapewniający rozrywkę przez długie godziny. Z takim nastawieniem podchodziłem do produkcji Rockstara, zachęcony realiami okołogimnazjalnymi, odpowiadającymi mi osobiście w tego typu grze o wiele bardziej niż uliczna gangsterka. Klasa w szkole jest poniekąd jak mała, względnie krótkoterminowa rodzina – narzuceni z góry ludzie, z którymi trzeba nauczyć się współżyć przez najbliższe lata. Jest jak kocioł wypełniony po brzegi osobowościami, relacjami, emocjami i pragnieniami. Idealny fundament pod opowieść. Oczywiście mając na względzie beztroski i rozrywkowy ton gry nie oczekiwałem skomplikowanych i dających do myślenia wątków czy złożonej fabuły, lecz czystej radochy wspartej uznaną marką producenta. I nie zawiodłem się. W „Bullym” natrafimy na wszelkie stereotypy spotykane w amerykańskich (choć akcja gry toczy się w New Hampshire) dziełach popkultury w jakimkolwiek stopniu zahaczających o tematykę szkolną. Znajdziemy więc ciamajdowatych nerdów, cheerleaderki, do których wzdychają wszystkie uczniaki, napakowanych sportowców, a poza tym obleśną, wyjętą z sanepidowskich koszmarów stołówkę, podciąganie pierwszakom gaci ponad spodnie, czy ikoniczne wręcz krojenie żaby na biologii. Wszystko to oczywiście przerysowane i spotęgowane nieomal do granic absurdu – nikogo nie dziwią więc trzymane na podorędziu przez uczniów kije bejsbolowe czy arena do solówek schowana w podziemiach pośród toksycznych ścieków. Wszystko to okraszone niewymuszonym humorem zarówno w warstwie dialogowej, jak i charakterze wykonywanych przez gracza zadań. Wszystkiego powyższego się spodziewałem i przywitałem z uśmiechem. Ale okazało się, że „Bully” potrafi też zaskoczyć. I to w zasadzie nie tyle od pierwszych chwil rozgrywki, co od momentu uruchomienia samej gry. Zacznę trochę od końca. Weźmy taką scenę: Jimmy Hopkins, nasz protagonista, który powziął sobie za cel zaprowadzenie sprawiedliwości w Bullworth (swoją drogą rozwój głównego bohatera w czasie trwania historii to też miła niespodzianka, niby prosta historia wzroście i upadku, a jednak cieszy), spotyka siedzącą samotnie na trybunach opustoszałej sali gimnastycznej Mandy, przewodniczącą szkolnej drużyny cheerleaderek. Jej charakter jest taki, jak można się było spodziewać – arogancka i złośliwa, dręczy brzydsze i biedniejsze koleżanki (można taką relację nazywać koleżeństwem?), jest zapatrzona w siebie i egocentryczna – słowem, typowa postać zołzy przedstawiana w setkach beletrystycznych historyjek. Tak się złożyło, że dopiero co mury miasteczka zostały obklejone plakatami prezentującymi zdjęcia Mandy w sytuacjach dość intymnych. Do zrobienia tych fotografii Jimmy przyłożył zresztą rękę, chociaż nie przewidział konsekwencji. Wywiązuje się taki oto dialog: M: Cześć... J: Hej. M: Wiem. To bardzo śmieszne. Jestem dziewczyną ze sprośnych zdjęć. Ha, ha. J: O czym ty mówisz? M: Nie udawaj, że nie wiesz. Wszyscy wiedzą... J: Wiedzą o czym? M: Plakaty ze mną są rozwieszone po całym mieście! J: A, te. M: Teraz wszyscy myślą, że jestem ździrą. Świetnie. Moi rodzice będą tacy dumni. Pewnie wywalą mnie ze szkoły. J: Słuchaj, mogło być gorzej... M: Jak? W jaki dokładnie sposób mogło być gorzej? Znaczy, jasne, czasem byłam suką, byłam wredna, ale nie zasłużyłam na to... Moje życie jest skończone. Znaczy się, zawsze chciałam być modelką, ale nie w taki sposób. Wszyscy się ze mnie śmieją. Nie zniosę tego. J: Wszyscy się zawsze śmieją ze mnie. M: Cóż, może nie jesteś tak zakompleksiony jak ja, dobrze? Po prostu chcę być popularna, a teraz wszyscy mnie nienawidzą. Cóż, chyba na to zasłużyłam... J: Wiesz co, zaczekaj tu. Pozbędę się dla ciebie tych plakatów albo przynajmniej je zakryję. M: Naprawdę? Sama bym to zrobiła, ale nie mogę sobie z tym poradzić. Chyba zwariuję. J: Po prostu się nie zniechęcaj. Dowcipne i... niegłupie. Dzięki temu, że postacie są przerysowane, a konwencja niemal satyryczna, bohaterowie mówią wprost, bez żadnych subtelności, nie ukrywają swoich motywacji i uczuć między słowami, w podtekstach, ale wyrażają je otwarcie. Okazuje się, że także w ten sposób można uzyskać niezgorszą dramaturgię. Miejscami jest niemal tak, jak gdyby twórcy brali najbardziej schematyczne postacie z popkultury i zastanawiali się, jak by to było, jeśliby okazały się prawdziwymi ludźmi. Nie jest to rzecz jasna drugi „The Breakfast Club”, który skupiał się między innymi na postrzeganiu innych, zwłaszcza nastolatków, przez pryzmat stereotypów, ale podziwiając sznyt scenarzystów „Bully'ego”, zdarzyło mi się zastanawiać „a co by było, gdyby...?”. No, ale zaraz przypominałem sobie, że odwiedzam Bullworth, żeby mieć trochę uciechy. Chociaż jest w grze jeszcze jedna rzecz, która z powrotem przywodzi na myśl te gdybania... Po dwukrotnym kliknięciu ikonki z żółtym „B” na pulpicie zostaję uraczony logiem producenta i garścią stylowych grafik koncepcyjnych. Gdy menu główne kończy się ładować, głośniki wypełnia utwór zatytułowany „Welcome to Bullworth”. Utwór dość niezwykły. Lekkie i dynamiczne dźwięki dzwonków potocznie (i błędnie, o czym nie omieszka wspomnieć dowolna osoba świadoma, że jankielowy instrument przynależy do rodziny strunowych) zwanych cymbałkami. Zdecydowanie nie są to brzmienia kojarzące się z prześmiewczą grą pełną przejaskrawionej przemocy. Kontrast jest więc wyraźny i można by powiedzieć, że to tylko zabieg, by nadać produkcji wyróżniający styl, ale jakikolwiek styl nigdy nie jest wyłącznie ozdobnikiem, nawet jeśli jako taki został dodany – niesie też za sobą treść. Połączenie determinacji i infantylności wraz z beztroskimi i filuternymi motywami przeplatającymi się w dalszej części utworu daje nietypowy efekt – poniekąd przypomina to spojrzenia dorosłych na „młodszą młodzież” z pewną dozą pobłażliwości, spojrzenia na zajmujące ją sprawy jako w gruncie rzeczy bagatelne, a jednocześnie stanowcze i niekoniecznie radosne tony przypominają, że w każdym wieku nasze problemy są ważkie, gdy patrzy się na nie z perspektywy chwili obecnej, a nie jak na odległą przeszłość. Jako że w grze nie ma typowego rockstarowego radia wypełnionego po brzegi utworami, jak mawiają – kultowymi, ilekroć poruszamy się po Bullworth, nie wykonując misji z głównego wątku fabularnego, słyszymy w tle tak zwaną „Walk Theme”. A że spędzamy w ten sposób większość czasu, zwiedzając fikcyjne rejony New Hampshire, wydobywa się ona z głośników częściej niż często. Odpowiednio dynamiczna, przyprawiona wspomnianymi dzwonkami, przypomina nienachalnie, że wiele jeszcze mamy do zrobienia, że sporo nas czeka, zarówno w tym rozdziale fabuły jak i w życiu szkolnym w ogóle. A przy okazji miejscami jest dość... refleksyjna. Właśnie te chwile przerwy w rozgrywce, a raczej swobody, bo mając przed sobą całe Bullworth do odkrycia trudno stać w miejscu, pozwalają się tak naprawdę zanurzyć w wykreowanym przez twórców świecie. Patrząc na promienie złotego zachodu słońca osnuwające mury szkoły, obserwując dziesiątki uczniów spacerujących po kampusie, możemy poczuć się jak część tego tygla ludzkich historii i charakterów, spoglądającego niepewnie w przyszłość. Dzięki temu wszystkiemu „Bully” nie bierze na warsztat stereotypów po to, żeby zrobić z nich zbiór popkulturowych odniesień i tanich grepsów (co chyba jest pleonazmem), ale, paradoksalnie, będąc opartym na komediowym fundamencie, ma o nich coś do powiedzenia. Jasne, że nie jest to głęboka i wyszukana historia ani tym bardziej satyra, lecz dobry scenariusz i muzyka, która jest przecież najlepszym nośnikiem i narzędziem manipulacji emocjami, potrafi tej głębi dodać. Wydawać by się mogło, że „Brick” i „Bully” mają ze sobą wiele wspólnego – i rzeczywiście, od strony „technicznej” idą podobną drogą. Biorą najbardziej oklepane schematy beletrystycznych opowieści o szkolnych czasach, zwielokrotniają je wręcz, dodają muzykę ze sporą dozą sentymentu i nieoczywistych idiofonów, dosypują humoru... A jednak rezultaty końcowe są diametralnie różne. I to samo w sobie pokazuje, że przyjmując za fundament opowiadanej historii najbardziej ograne schematy, jeśli nie pójść wytartym szlakiem prześmiewczych komedii, a zamiast tego dodać trochę inwencji, można otrzymać niezwykłe dzieła.
  4. 849

    Prosta historia

    Pewien człowiek, który dużo mówił o mówieniu, stwierdził kiedyś, że interpretacja polega jedynie na zastępowaniu jednego wyrazu innym. Jestem przekonany, że zaraz po tej konstatacji odszedł, śmiejąc się wesoło, by z bezpiecznej odległości patrzeć, jak jego następcy będą się spierać, cóż owo stwierdzenie może znaczyć. Zauważenie bowiem, że gdy mówię ?dwa plus dwa wynosi cztery?, zastępuję wyrazy na lewo od ?wynosi? wyrazami na prawo od tego słowa, jest doskonałym punktem wyjścia do dyskusji dla ludzi, którzy lubią dysputować długo, rozwlekle i nie dochodzić do żadnych wniosków. Jako że cenię sobie niezmiernie dobre poczucie humoru, sam też się przyjrzę wspomnianemu twierdzeniu. Oczywiście podany przeze mnie przykład jest skrajnie tendencyjny, bowiem matematyczny. Operacje na pojęciach czysto abstrakcyjnych, zupełnie dokładnych, a więc zupełnie nierealnych, są operacjami logistycznymi, a co za tym idzie ? całkowicie precyzyjnymi i całkowicie pozbawionymi znaczeń. Dwójka jest dwójką, nie dwójką i pół ani dwójką i trzy czwarte, natomiast czwórka jest dwiema dwójkami, niczym innym. Słowem, dwie dwójki są równoważne czwórce. Gdybyśmy wzięli pojęcia, które mają znaczenia i sklecili zdanie, powiedzmy ?życie to sposób na zbieranie zdziwień?, wówczas związek prawej i lewej strony jest innego rodzaju. Natomiast kiedy mamy przed sobą całą, pełną postaci, dialogów i wątków opowieść... Przed stu laty zza Bezgranicznego Morza przybyli do nowego świata pionierzy. Założyli państwo-miasto, które nazwano Caelondia. Dzięki ciężkiej pracy mogli zapanować nad dziczą i wybudować kolej żelazną, która zapewniła miastu bogactwo, dobrobyt. I piękno. Byli wśród nich Łamacze, będący w stanie przebyć największe odległości, aby rozgłaszać wieści; byli też Murarze, kujący potężnymi młotami w pocie czoła, by postawić Falujące Ściany, nieprzeniknioną osłonę miasta; byli i Traperzy, mistrzowie sideł i pułapek, zapuszczający się na nieprzebyte tereny, nie raz spotykający na swej drodze wrogich tubylców. Było również wielu innych odważnych ludzi, trudzących się przedziwnymi profesjami, wiele niezwykłych miejsc onieśmielających swoim pięknem, wiele cudów do zobaczenia. Było ? dopóki nie nastąpiło zdarzenie nazwane po prostu Zniszczeniem. Wielkie katastrofy nie potrzebują wyszukanych nazw. Zresztą, nie został prawie nikt, kto mógłby takową wymyślić. Zniszczenie rozerwało Caelondię i wysadziło ją w powietrze. Dosłownie. Właściwa historia powinna zaczynać się na początku. Z tą nie jest tak prosto ? opowiada głęboki, chropowaty i monotonny głos. ? Oto dzieciak, którego cały świat został przenicowany, pozostawiając go samego na wiszącej w powietrzu skale. Podnosi się. Rusza do Bastionu. Gdzie wszyscy zgodzili się udać w razie kłopotów. Ale opowieść o Caelondii, o Zniszczeniu, tym co było przed nim i po nim, nie należy do mnie. Jeżeli chcesz jej wysłuchać, sam musisz odwiedzić Bastion. Stary człowiek przedstawiający się jako ?Rucks? chętnie Ci ją przybliży. A trzeba wiedzieć, że same słowa to tylko część opowieści ? chodzi właśnie o to, by ją usłyszeć. Zdarzyło mi się trafić w internecie na filmik zawierający tak zwany esej, którego autor prezentował swoje przemyślenia na temat ?Bastionu?. Osobiście zachwycony grą, byłem ciekaw cudzych opinii, a najbardziej, rzecz jasna, tych dotyczących fabuły. Zaczęło się obiecująco, ale im dłużej szanowny autor opowiadał, tym bardziej mój wzrok uciekał od monitora i w końcu spoczął utkwiony melancholijnie gdzieś w pustce. Szło to mniej więcej tak: autor zaczął od zarysu fabuły ? główny bohater gry, nazywany po prostu Dzieciakiem, musi zebrać określoną liczbę McGuffinów porozrzucanych po zniszczonym świecie, by zasilić i dokończyć tytułowy Bastion ? na wpół zmechanizowaną, latającą wyspę, która jest ostatnią ostoją w świecie ogarniętym przez chaos. Na podstawie tego wyszczególnił główne motywy ? straty, żalu i próby życia po katastrofie. Następnie zwrócił uwagę na ?subtelne przesłanki?, które pojawiają się w grze ? jedną z pierwszych rzeczy, które Dzieciak znajduje po Zniszczeniu, jest pamiątka po pewnej dziewczynie; o jednej z przeszkód na drodze bohatera narrator stwierdza, że kontakt z nią ?boli jak złamane serce?; natomiast w Bastionie nie pojawili się inni ocaleni. Wniosek: ?Bastion? opowiada o rozpadzie relacji damsko-męskiej, a poszczególne elementy gry są tego reprezentacją (rozbity teren ? rozbity związek, martwi ludzie ? przyjaciele dziewczyny, z którymi stracono kontakt itp.). Cóż, mniej więcej rok temu obwieściłem moim znajomym, że tak wyglądał mój kurs równań różniczkowych: ,gdzie pierwsze 50 sekund to praca na zajęciach, a 1:00 to moment, w którym zobaczyłem zadania na egzaminie. Koniec końców podejście z 1:33 pozwoliło mi uzyskać idealnie 50%, dzięki czemu zaliczyłem. Jako jedna z sześciu osób. Czy zatem ?Sherlock Holmes? (lub tylko ten fragment) jest filmem o równaniach różniczkowych? Od początku wiemy, że Holmes jest człowiekiem o genialnym umyśle, ponadto jestem prawie pewien, że gdzieś w filmie mówiono coś o fizykach. Konkluzja interpretacji wywołała we mnie tylko głębokie westchnienie nad trudem, włożonym w stworzenie owego filmiku, który to trud autor sam uznał za próżny krótkim stwierdzeniem: ?jasne, to tylko jedno odczytanie, oparte na ?metodologii tradycyjnej stronniczej narracji?, jestem pewien, że jeśli zastosować np. podejście Iana Bogosta, otrzyma się kompletnie inne odczytanie?. Szanowny autor najpierw po prostu zamienił jedną historię na drugą, nie odkrywając o czym może być którakolwiek z nich, a potem stwierdził, że można tak podmieniać w nieskończoność. Problem zaczyna się, gdy twórcy wychodzą z podobnego założenia i tworzą dzieła, które mają wywoływać coś, wszystko jedno co, gdy lubią mówić, choć nie mają nic do powiedzenia. Na szczęście są i tacy, którym zależy na pozyskaniu więcej niż jednego odbiorcy (czytaj: siebie) i szanują cudzy czas. Wydany w 2008 roku ?Braid? z pewnością ma niejednoznaczną fabułę, co wcale nie znaczy, że ma znaczeń multum. I choć u podstaw jest to gra będąca szeregiem zagadek logicznych, to fabuła wysuwa się na pierwszy plan. Opowieść o utracie ukochanej osoby i próbie jej odzyskania przepełniona jest symbolami i metaforami do tego stopnia, że sama mechanika rozgrywki podlega głównemu wątkowi fabularnemu. ?Braid? jest bowiem opowieścią alegoryczną. W przypadku ?Braida? od początku wiemy, że główny bohater stracił wybrankę serca i że stara się ją odszukać, naprawić szkody. Cel gry jest prosty ? odnaleźć księżniczkę. I właśnie dlatego warstwa metaforyczna ma sens ? główny wątek jest jasno przedstawiony od początku, natomiast ocena działań głównego bohatera jest zaprezentowana subtelniej, w warstwie symbolicznej. Doszukiwanie się przenośni w grze jest uzasadnione, ponieważ wiemy, czego mają dotyczyć. I tak mechanizm cofania czasu staje się pragnieniem, by odwrócić bieg wydarzeń, wytworzenie cienia po cofnięciu zegara ukazuje dawne błędy, założenie na palec obrączki, która sprawia, że świat zewnętrzny niemal zamiera, obrazuje małżeństwo. Obserwując tła poziomów, czytając dzienniki, układając puzzle odkryjemy masę drobiazgów, które często nie mają większego znaczenia (choćby samo imię bohatera: Tim ? time, czy ukryte wiadomości na flagach zamków, wzywające do zaprzestania starań), ale uparcie, niezmiennie wskazują na lejtmotyw. Im głębiej kopiemy, tym pełniej poznajemy przeszłość Tima, ale nie tylko. Poznajemy też jego motywację, zarówno tę prawdziwą, jak i tę, którą on uważa za swoją prawdziwą. Widzimy jego działania i ? słowo klucz ? tych działań konsekwencje. Koniec końców dostajemy coś, czego przytoczona powyżej interpretacja ?Bastionu? nie pozostawia ? wnioski. Ale ?Braid? ma w sobie coś jeszcze, co czyni go dobrym porównaniem dla ?Bastionu?. Mianowicie wielu upiera się, że jest to historia o bombie atomowej, że próby cofnięcia czasu są rezultatem wyrzutów sumienia, a spowite pomarańczowymi obłokami miasto to krajobraz po detonacji. I mają rację. Jeśli zbierzemy ukryte znajdźki, odblokujemy między innymi lekko zmodyfikowane zakończenie, w którym następuje prawdziwa eksplozja. Otrzymamy też garść nowych dzienników, a w nich cytat wprost z Oppenheimera. ?Bastion? również można interpretować w podobny sposób ? przybycie pielgrzymów zza oceanu, którzy koleją żelazną przemierzają kontynent, pozostając w konflikcie z tubylcami, a w końcu wywołując katastrofę pochłaniającą tysiące istnień. Podczas gdy w ?Braidzie? ?atomowe? odczytanie jest wyraźnie sugerowane, o tyle w ?Bastionie? zależy wyłącznie od chęci i spostrzegawczości odbiorcy. Ale nawet jeśli w jednym czy drugim przypadku możemy powiedzieć, że przedstawiona historia to tak naprawdę historia Projektu Manhattan... to o czym jest historia Projektu Manhattan? W tym właśnie miejscu ?Bastion? zyskuje przewagę nad ?Braidem?. O ile ten drugi tytuł zawiera ładnie zapakowaną w alegorię opowieść, z czasem zaczyna się coraz bardziej plątać we własnej sferze symbolicznej. ?Braid? bowiem został pomyślany raczej jako dzieło sztuki. Sztuki, trzeba dodać, postmodernistycznej. Zamiast więc wyrażać ?całościowe koncepcje duchowe? i, za Kantem, ?symbolizować to, co moralnie dobre?, zaczyna z biegiem, nomen omen, czasu po prostu wyrażać i symbolizować. Z opowieści o tym, że nie należy żyć przeszłością, staje się opowieścią o przeszłości. Z opowieści o tym, do czego prowadzi ?szukanie księżniczki wciąż w innym zamku?, staje się opowieścią o szukaniu. Widać coraz wyraźniej, że autor nie tyle chciał opowiedzieć pewną historię, co raczej ?wyrazić siebie?. Gra staje się pięknym wizualnie obrazem, który może przepełnić nas uczuciami, lecz zaniedbuje własną fabułę. Z kolei dopuszczając interpretacje polegające na podstawianiu historii-substytutów pod właściwą opowieść, rozmywa to, co umiejętnie zbudowała, sama stając się zagadką logiczną, polegającą na konstruowaniu przez odbiorcę jego własnej historii w oparciu o porozrzucane w grze informacje i symbole. ?Bastion? opiera się tego typu interpretacjom. Nie sugeruje w żaden sposób, że jest jedynie fasadą dla innej opowieści, nie skupia się też na wywoływaniu uczuć i oddziaływaniu na świat zmysłów, aspirując do bycia alegorią. Może dlatego tak do mnie trafił ? ponieważ jest prostą historią. A zatem, gwóźdź programu ? o czym jest ?Bastion?? Zarys fabuły już znamy: Zniszczenie, poszukiwania, odbudowa. Byłaby to więc opowieść o odnowie, powstawaniu z popiołów. Ale tytułowy Bastion jest nie tylko schronieniem, nie jest wyłącznie arką, która zapewni przetrwanie. Ma jeszcze jedną funkcję. Może cofnąć czas. W Bastionie przebywa czworo ocalałych: Dzieciak, który pół życia harował jako Murarz przy budowie Falujących Ścian, Rucks, który należał niegdyś do tajemniczej profesji Wróżów, zajmującej się najtajniejszymi sprawami państwa-miasta, Zulf, dyplomata, który poświęcił całe dorosłe życie budowaniu przyjaznych relacji między mieszkańcami Caelondii a tubylcami zwanymi Urami, oraz Zia, artystka, córka uchodźców z kraju Urów, która była wyrzutkiem wśród swoich rówieśników. Zulf stracił w czasie Zniszczenia wszystko, co kochał ? wspaniałe miasto, z trudem budowaną pokojową relację między Caelami a Urami, grono przyjaciół oraz świeżo poślubioną żonę. Zia natomiast nie czuła żalu po niczym, co utraciła. Dopiero po Zniszczeniu znalazła ludzi, którym na niej zależało, cel, którym było odbudowanie Bastionu i opieka nad przygarniętymi tam zwierzętami. Znalazła też wolność. Z jednej strony mamy osobę, która marzy o tym, by było jak dawniej, z drugiej taką, która pragnie czegoś przeciwnego. Okazuje się więc, że Zniszczenie nie było końcem świata. Nie dla wszystkich w każdym razie. Wybór między dwiema funkcjami Bastionu ? Przywróceniem i Opuszczeniem ? staje się mniej oczywisty. Ale tenże wybór, który na koniec będzie musiał podjąć Dzieciak, nie jest wyborem tzw. ?mniejszego zła?. Nie jest tylko klasyczną sztuczką znaną choćby z licznych RPG-ów, gdzie zadowolenie jednego NPC-a automatycznie wkurzy innego. ?Bastion? nie chce po prostu powiedzieć, że nie da się uszczęśliwić wszystkich i że zawsze istnieć będą różnice zdań. Zamiast tego za pomocą tych dwóch postaci sugeruje, by nie idealizować przeszłości i żeby nie przekreślać od razu przyszłości. To, między czym naprawdę musimy wybrać, unaoczniają dopiero dwie główne postacie. Rucks jest pełen wyrzutów sumienia. Jako wysoko postawiony członek grupy badawczej był zaangażowany w przedsięwzięcie mające na celu stworzenie broni, która rozwiązałaby raz na zawsze problem Urów. A jaki jest lepszy sposób na unicestwienie żyjącego w podziemnej gęstwinie tuneli i korytarzy ludu, niż wyrwanie go z ziemi i wysłanie w powietrze? Rucks nie może sobie wybaczyć wywołania Zniszczenia, które, eufemistycznie mówiąc, wyrwało się spod kontroli. A największy żal ma do bogów. Przepełniający go smutek i zgorzkniałość najlepiej wyraża jego własna , a w szczególności zdanie: ?bogowie nie złapią cię, gdy będziesz upadał; będziesz żałował tego, co zrobiłeś?. Z jednej strony żywi urazę za brak boskiej interwencji, za to, że w ostatniej chwili niewidzialna ręka nie chwyciła go za nadgarstek i nie powstrzymała katastrofy. Mimo to pozwala sobie czasem na krótką modlitwę do Micii, bogini straty i tęsknoty, Matki wszystkich bóstw i stworzeń. Przyznaje, że ?taki bałagan mogła uczynić tylko ręka? i że ?jak długo mamy sumienia, nie wszystko stracone?. Wie, że nie może winić bogów za zło uczynione przez ludzi, lecz wini ich za to, że patrzą z oddali i nie ingerują.No i jest jeszcze Dzieciak. Małomówny podrostek, który przez całe życie po prostu robił to, co należy. Mimo lekko ironicznych uwag Rucksa decyduje się na wybudowanie w Bastionie kapliczki. Nie traktuje bogów jak automatu do spełniania życzeń, a im więcej idoli stawia, im więcej czci oddaje bóstwom, tym trudniejsza staje się jego wędrówka. Wrogowie są mocniejsi, odporniejsi i bardziej zaciekli. Ale w ten sposób Dzieciak zdobywa więcej doświadczenia, więcej się uczy. Staje się silniejszy. To między tymi dwiema postawami na koniec gry musi wybrać gracz. Czy iść naprzód, czy żyć w przeszłości, ponieść konsekwencje czy od nich uciec, zmienić historię czy wyciągnąć z niej wnioski. Zacząć od nowa czy zacząć na nowo. Dwaj goście, którzy zajmują się scenariopisarstwem od lat, zauważyli prosty i wiele mówiący fakt. Otóż rzadko kiedy tworzenie historii zaczyna się od tematyki i przesłania, najczęściej punktem wyjścia są postacie, pojedyncza scena, fabuła, świat. W przypadku ?Bastionu? mogłoby to wyglądać tak: opowieść w klimacie Dzikiego Zachodu z Dzieciakiem muszącym stawić czoła przeciwnościom, z którymi zmagali się dawni pionierzy. Potem zastanowienie, dlaczego taka historia może być ciekawa, dlaczego warto w ogóle o tym opowiadać. Autor musi odkryć co go fascynuje w tym małym elemencie, od którego zaczął, znaleźć swój temat. Jak powiedział Rucks: ?Zawsze mogliśmy zobaczyć gwiazdy. Po prostu nie potrafiliśmy ich dosięgnąć, nieważne, jak wysoko budowaliśmy?. Per aspera ad astra. Od tego miejsca zaczyna się budowa wątków, głównych i pobocznych postaci, scen tak, by dotyczyły tematu. Konflikty, dialogi, przemyślenia ? tematyka jest kręgosłupem tego wszystkiego. Wydaje mi się, że interpretacja podąża podobnymi ścieżkami. Zaczynając od ?historii o Dzieciaku na Dzikim Zachodzie...?, poprzez analizę wszystkich składowych opowieści odkrywamy temat, główny motyw, a często i poboczne. Patrząc przez ich pryzmat dostrzegamy tezy i wnioski wyłaniające się z poznawanej historii. Widzimy, w jaki sposób wszystkie elementy je wyjaśniają, starają się je tłumaczyć. I następnym razem, gdy ktoś nie będzie przekonany o sile pokory i ciężkiej pracy, powiemy: ?Chodź. Posłuchaj historii o pewnym Dzieciaku?.
  5. Ale cacko. Zwłaszcza: A i dalej wcale niezgorzej. Aż mi się dawne czasy z porąbanymi literatami przypominają, ech...
  6. Zadziwiające, jakie perełki można znaleźć na dnie kosza z tanimi filmami. Te niewielkie kopalnie skarbów przywodzą niekiedy na myśl przedziwne dworcowe antykwariaty, na których można znaleźć książki z dawnych czasów, gdy nazwisko autora pisano mniejszym fontem niż tytuł dzieła. Opakowana w cienką, zapewniającą korzystniejsze opodatkowane książeczkę płyta kusi trzykrotnie niższą niż nominalna ceną. Z okładki wyzierają frazesy, pełna lista nagród, zachwytów i nominacji, które otrzymał film. Wysokie średnie ocen publiczności i przychylność krytyki umiejscawiają produkcję na przeróżnych listach top 100. Mimo to decyduję się na zakup. Ludzie dojrzali, poważani i pozbawieni wyobraźni obcując z dziełami kultury, lubią wynieść jakąś wiedzę (poza osobliwymi przypadkami, gdy robią to wyłącznie dla rozrywki), konkretne fakty, dołożyć kolejną cegiełkę do konstruowanej starannie erudycji. Sięgając po film z niepozostawiającym szerokiego pola do domysłów tytułem ?12 lat niewolnikiem?, miałem pewne opory. Jako mieszkańca odległego kraju, który nigdy nie był potęgą kolonialną, nie musiał zmagać się z problemami rasizmu czy niewolnictwa, niekoniecznie interesowała mnie produkcja czyniąca tak zwany social commentary na wspomniane tematy. I pewnie ów film dalej leżałby w sąsiedztwie horrorów i thrillerów od początku przeznaczonych na stosy z tanizną, gdyby nie wyczytana w internecie zwięzła notka człowieka, który patrzy na filmy z innej strony. W czasie seansu szybko musiałem się zganić za brak wiary w kino i podejrzenia wobec filmu, że powstał po to, by przedstawić za pomocą ?opartej na faktach historii? dawne realia, przeprowadzić widza przez ciąg mniej lub bardziej, choć zapewne przejmujących, to jednak oczywistych scen, słowem ? za obawy, że będzie przypominał nudne, obowiązkowe doroczne przemówienie. Nie muszę chyba wspominać, że uwielbiam mylić się w ten właśnie sposób, bowiem droga do zachwytu jest znacznie dłuższa, a więc i satysfakcjonująca, z niewygórowanych oczekiwań niż z oczekiwań sporych. 12 years a slave zawiera sceny wybitne pod względem kinematograficznym, czyli takie, w których obraz i muzyka mówią o wiele więcej niż słowa, bo opisując coś za pomocą słów nie możemy stworzyć tła, drugiego planu. Wspominając o czymś w opisie nieuchronnie zwracamy na to uwagę odbiorcy, a więc pozbawiamy obraz pewnej subtelności. Ale to nie dobre wykorzystanie medium do opowiedzenia historii jest powodem popełnienia tego tekstu. Na temat kinematografii mogę powiedzieć tylko ? idź, sam zobacz. Zacznijmy więc jeszcze raz, od początku... Ponoć niektórzy krytycy mieli pretensje, że film traktuje swoją problematykę w sposób uproszczony, że nie podejmuje ?wyzwań? i ryzyka, jednoznacznie potępiając niewolnictwo, nie wspominając np. o czarnych plantatorach czy przypadkach bardziej życzliwych relacji pomiędzy panami a niewolnikami. Ale owi krytycy najwyraźniej zapomnieli, że obraz nosi tytuł ?12 lat niewolnikiem?, a nie ?12 tez o niewolnictwie?. Odnoszę wrażenie, że pod tymi uwagami kryła się chęć zobaczenia zniuansowanego filmu, który pokazywałby różne odcienie, strony, postawy, racje, słowem ? chęć, żeby ktoś powiedział owym krytykom, że nie muszą zająć jednoznacznego stanowiska albo nawet więcej ? że nieposiadanie żadnego stanowiska jest najchwalebniejszą i oświeconą postawą. Tymczasem film pokazuje, że niezależnie od prawodawstwa, realiów czy obowiązującej mody, bat zamieniający plecy w krwawą miazgę boli tak samo. ?Przypuśćmy ? mówi do plantatora w jednej ze scen pewien Kanadyjczyk ? że ustanowią prawo odbierające pańską wolność, czyniące pana niewolnikiem. (?) Prawa się zmieniają, panie Epps, prawdy uniwersalne są niezmienne. To prosty fakt ? co jest słuszne i prawdziwe, jest słuszne i prawdziwe dla wszystkich, zarówno czarnych jak i białych. (?) Tylko pytam, w oczach Boga ? jaka jest różnica? (?) To ludzkie istoty. Jeśli nie wolno im więcej niż prymitywnym zwierzętom, pan i panu podobni za to odpowiedzą w dniu sądu.? 12 years a slave nie tylko nie idzie w stronę, której się spodziewałem, ale idzie w stronę przeciwną. Zamiast suchego wykładu przedstawia nam osobistą historię konkretnej osoby. Zamiast o niewolnictwie, opowiada o niewolniku. Zamiast o stanowiskach politycznych, traktuje o prawdach moralnych. Zamiast o dawnych czasach, mówi o tym, co uniwersalne. Zamiast na prawa ludzkie, zwraca uwagę na prawa Boże. Paradoksalnie ten film o rasizmie pokazuje, że czarne jest czarne, a białe jest białe ? nie w sferze cielesnej, ale duchowej. Chciałem tu wstawić link do jednej z najlepszych scen z filmu, ale zamiast tego powiem: przeszukujcie kosze z tanizną!
  7. Jestem przekonany, że pełni dobrej woli twórcy trailerów, teaserów i wszelkich materiałów promocyjnych dają z siebie wszystko, by pozyskać mnie jako odbiorcę zachwalanego dzieła, ale spoglądając wstecz, nie jestem w stanie przypomnieć sobie choćby jednej pozycji, z którą zapoznałem się po obejrzeniu zwiastuna. Czasem wystarczy urywek ścieżki dźwiękowej, fragment sceny przemykający w tle jakiegoś filmiku na jutubie, fotos, który swoją kompozycją zdradza kunszt operatorski, a niekiedy sam tylko tytuł. Można by się sprzeczać, co jest wyróżnikiem dobrej nazwy, wskazać kilka kluczowych aspektów, wymyślić odpowiednie kategorie, do których następnie, po wnikliwej analizie, przyporządkowano by poszczególne produkcje, a w końcu wybrać taką, która najlepiej spełnia należyte kryteria. Można by to wszystko zrobić, gdyby najlepszy tytuł filmu nie był od dawna znany. ?Zabójstwo Jess'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda?, jeśli wierzyć legendom, zachowało swoją pełną nazwę dzięki warunkom kontraktu Brada Pitta. Trzeba przyznać, że gdyby zmienić lub usunąć jakikolwiek wyraz, utracono by sporo informacji i wdzięku, które kryją się w tych ? wcale nie tak niewielu, jak na tytuł produkcji przeznaczonej dla szerokiej publiczności ? starannie dobranych słowach. Ale po kolei. Są takie dzieła, jak ?Finnegans Wake?. Dzieła tak złożone, że balansują na granicy geniuszu i szaleństwa. Sam tytuł zdradza czytelnikowi, że będzie miał do czynienia z tworem człowieka operującego słowem na poziomie mistrzowskim. Dzięki słynnemu ?brakującemu apostrofowi? nazwa powieści może odnosić się do jednego lub wielu Finneganów, a stojący na drugim miejscu homonim oznacza stypę, czuwanie przy ciele zmarłego albo powstawanie, poranne budzenie się. Być może powieść traktuje o początku jednostki, być może o końcu wielu. Przetłumaczenie dzieła podobnego kalibru tak, aby być wiernym treści, zachować subtelne gry słowne kryjące mnogość znaczeń, to przedsięwzięcie na długie lata. Konkretnie na trochę ponad dziesięć ? tyle zajęło M. Słomczyńskiemu przełożenie ?Ulissesa?, wcześniejszej powieści tego samego autora. ?Finnegans Wake? okazało się niemożliwe do poddania takiemu zabiegowi, niezależnie od tego, co możemy przeczytać na obwolucie tomiszcza leżącego gdzieś w księgarni, wydanego pod patronatem Google Translate. Są i takie, jak ?Frankenstein, czyli nowy Prometeusz?, czyli posiadające spójnik ?czyli? albo ?albo?, zbliżające się nieco do opracowań naukowych czy też dawnych monografii (?Przydatki do Ethyki aristotelesowey to iest iako nie każdy ma na świecie rządzić?), na których nazwy współcześnie możemy patrzeć z uśmiechem i nutką żalu, że obecni myśliciele nie potrafią wykazać się nieco większym poczuciem humoru. Dostajemy więc elegancki klucz, a nieraz i mały kluczy pęk, który pozwoli nam zinterpretować dzieło, podążyć szlakami autora, a jednocześnie podrażnić Derridę i jego przyjaciół dekonstrukcjonistów, przypominając, że zwyczajny twórca, gdy mówi, to mówi o czymś. Inne z kolei opowiedzą nam, co wydarzyło się ?Pewnego razu na Dzikim Zachodzie? lub ?Dawno temu w Ameryce?. Wprowadzą łagodny nastrój i uwypuklają pewien wątek. Zwłaszcza drugi z wymienionych filmów już na wstępie wręcza nam kompas, który nie pozwoli się zgubić w niemal czterech godzinach obrazów, tematów i postaci, pomoże zwrócić uwagę na powtarzające się motywy, posłuchać historii o tym, jak było kiedyś i jaki wpływ to ?kiedyś? ma na dziś. Tytułowy ?Dworzec Perdido?, moloch o złożonej, nieregularnej, omal organicznej budowie od początku będzie symbolem różnorodnych, fermentujących i witalnych społeczności, tworzących, jak on sam, przedziwny kolektyw. ?Proces? opowie nam o procesie sądowym, o procesie upływu czasu, a wreszcie o największym procesie, transcendentnym połączeniu dwu powyższych, którym jest samo życie. ?Świat jednak jest normalny? wskaże nam cel, prawdę, do której będziemy zmierzać przez setki stron, którą przypomina się nam, byśmy czytając, nie zwątpili. Ciekawe, który z nich to tchórzliwy Robert Ford... Na pozór ?Zabójstwo Jess'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda? zdradza widzowi wszystko, zanim ten zastanowi się czy w ogóle ma zamiar film obejrzeć lub choćby spojrzeć na plakat. Wiemy już kim są bohaterowie. Jesse James, postać legendarna, bohater ballad i ludu, dobrze nam znany, nawet jeśli nie potrafimy przytoczyć ani jednego faktu z jego życia, ballad nie słyszeliśmy, a z ludem nie zamieniliśmy ani słowa. Robert Ford? Pierwsze słyszę. Ale już wiem, że to on zabił Jamesa, zapewne rozmyślnie, podstępnie i niehonorowo. Tchórzliwie. Od początku też jest jasne, że film będzie o zabójstwie Jess'ego, a więc to James będzie głównym bohaterem, istotną postacią (bo przecież nie będziemy słuchać o tchórzliwym Robercie Fordzie). Dość trudno dopisać kolejny rozdział do historii martwego człowieka, zapewne więc film tak właśnie się skończy. Zapis ostatnich chwil legendy Dzikiego Zachodu. Mając całą tę wiedzę, w głowie widza rodzi się proste i bardzo zasadnicze pytanie ? to co będzie się działo przez ponad dwie godziny na ekranie? To prawda, że, jak u Hitchcocka, motywy zbrodni są o wiele ciekawsze niż ona sama, ale i w tej kwestii domyślamy się, że nie będą zbyt skomplikowane. Zabójstwo popełnione ze strachu nie rokuje na dobry kryminał. Czyżby więc film był hołdem dla Jess'ego Jamesa? Być może fabularyzowanym zbiorem faktów historycznych? Pytania te nie wynikają tyle z samego tytułu, co ze świadomości, że jest to tytuł, na dodatek współczesnego filmu. Być może więc chodzi o nastrój, oddanie atmosfery tamtych czasów, gdy za parę monet można było kupić tzw. powieści wagonowe, cudne czytadła o sugestywnych, prawiących morały tytułach. Nie tylko. Nie trzeba się zbytnio rozwodzić, by pokazać, na który wątek fabuły nazwa dzieła zwraca uwagę ? i chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się prostą informacją, po kilku minutach seansu, gdy dowiadujemy się, że Robert Ford jest ogromnym wielbicielem gangu Jamesa, a zwłaszcza samego Jess'ego, wzbudza ciekawość. W jaki sposób ktoś tak oddany mógł zostać zabójcą swojego idola? Ale i to nie wszystko. Zrozumienie w pełni, jakim majstersztykiem jest tytuł ?Zabójstwo Jess'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda? (tak, mam zamiar każdorazowo pisać pełną nazwę) wymaga uprzedniego obejrzenia filmu. Ten bowiem, jak każde kompetentne dzieło sztuki, ma zakopane znaczenia do wydobycia szpadlem interpretacji. Tak naprawdę ?Zabójstwo Jess'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda? jest opowieścią o powstawaniu legend. Opowieścią o opowieściach. Tytuł nie tylko wskazuje na, ale wręcz odzwierciedla treść, której dotyczy. Film jest historią o tym, dlaczego morderca i złodziej James jest opiewany w balladach, pisze się o nim romance, a morderca i złodziej Ford już na zawsze będzie zapamiętany jako tchórzliwy; o tym, dlaczego nikt nie stworzy ?Zabójstwa Roberta Forda przez tchórzliwego Edwarda O'Kelly'ego?. I wreszcie o tym, że ?Zabójstwo Jess'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda? jest przecież taką samą balladą. To prawda, na motywach powieści opartej o solidne badania, lecz koniec końców przetworzonej na fabułę, którą da się przedstawić w narzuconym, a przecież zbyt krótkim, by w pełni opowiedzieć o jakimkolwiek człowieku, czasie. Twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że choć starają się dotrzeć jak najbliżej prawdy, tworzą kolejną fikcję. Być może oddadzą więcej sprawiedliwości postaciom historycznym. Ale nie łudzą się, że naprawdę je zrozumieją. W zamierzchłych czasach natknąłem się w nieistniejących już zakątkach internetu na pewien wiersz, który przytoczę teraz z pamięci: Czasem tytuł mówi wszystko O.
  8. Dziękuję bardzo za komentarz, w sensie komentarz, a nie tylko opinię, bo dla piszącego nie ma nic cenniejszego od krytyki! Nic dodać, nic ująć, nad warsztatem trzeba pracować, a na to jest tylko jedna metoda - pisać więcej.
  9. Kaj wspinał się powoli po schodach do swojego mieszkania, próbując wymyślić jakiś plan, przemyśleć bieżące sprawy. Ale żadne wnioski nie chciały się pojawić. Przesuwał niespiesznie dłonią po drewnianej poręczy, śledząc rozmaite snycerskie niuanse i ozdobniki, podtrzymujące pozostawione przez czas i przechodniów ubytki. Zanim ruszył korytarzem w stronę swoich drzwi, dostrzegł znaną sylwetkę siedzącą na schodach. ? Hej ? powiedziała cicho Maja. Uśmiechała się łagodnie, usiłując zakryć tym sposobem smutek. Jak zwykle, pomyślał Kaj. ? Hej ? odpowiedział, przystając w oczekiwaniu aż przedstawi mu sprawę, z którą do niego przyszła. Nie wyobrażał sobie, by dziewczyna mogła czekać tu o tej porze z powodów towarzyskich. Ani o żadnej innej porze, żeby być ścisłym. ? Więc... Co tam u ciebie słychać ostatnimi czasy? ? Bez zmian ? odparł, ukrywając nutkę rozbawienia. ? No a... Kaj postanowił przyjść dziewczynie z pomocą i przerwał jej uniesieniem ręki. ? Doceniam troskę. I uprzejmość. Ale możesz już przejść do sedna. ? To właśnie jest sedno. ? Co masz na myśli? Maja spuściła wzrok. Patrzył na nią zastanawiając się, czy nie był zbyt obcesowy, jednocześnie podziwiając jej spowity melancholią urok. Miał wrażenie, że dziewczyna chciała być szczera, ale nie mogła. Albo sobie na to nie pozwalała. ? Podobno widziałeś się znowu z tym facetem z wczoraj. ? Mam wielu znajomych. Marika ci powiedziała? ? Tak, rozmawiałam z nią. Wróciła niedługo przed tobą. ? Nie wiedziałem, że jesteście aż tak dobrymi znajomymi. ? Kaj wyjrzał przez okno na światła wielkiego miasta. ? Chociaż przypuszczam, że musisz wiedzieć, co się z kim dzieje w twoim zamku. ? Nie spotykamy się na plotki. Ja... ? Zawahała się. ? Pomagam jej znaleźć nową pracę... ? Spojrzała na Kaja wymownie. ? Nie powinnam o tym mówić. ? Rozumiem. ? Naprawdę rozumiał. ? Po prostu nie chcę kolejnych problemów. ? Bez obaw, moje barwne spotkania towarzyskie odbywam poza domem. Maja spojrzała mu w oczy. ? Nie o to chodzi. Nie chcę, żebyś miał kolejne kłopoty, tu czy gdziekolwiek indziej. Milczał przez chwilę. ? To tak nie działa ? stwierdził w końcu. ? To, czyli co? Kaj wzruszył nieznacznie ramionami. ? Życie...? ? Czas na mądrości życiowe starego filozofa? ? odparła wyraźnie rozbawiona. Kaj odnotował w pamięci swój sukces. ? Po prostu odrobina obserwacji. Noc powoli wyciszała szum ulicy, z niespiesznie wytłumiając dochodzącą z oddali symfonię miasta. ? Więc... Do czego z tym wszystkim zmierzasz? Mieszając się w sprawy gangów, szwendając po dziwnych miejscach... ? Staram się tylko odnowić kontakty sprzed lat. Zorganizować coś w rodzaju zjazdu absolwentów. ? Przyglądał się przez chwilę deskom w podłodze. ? Może przy okazji wyniknie z tego jakiś pożytek. ? Kogokolwiek szukasz, biorąc pod uwagę środowisko, z którym się zadajesz, raczej pożytku ci to nie przyniesie. Kaj zaśmiał się bezgłośnie. ? Nie we wszystkim chodzi o mnie, moja droga. ? Nie to miałam... ? Wiem. Lubię wytarte frazesy. Muszą coś w sobie mieć, skoro tyle przetrwały. Znowu się uśmiechnęła. ? To kogo tak szukasz, że poświęcasz dla niego miły wieczór w swoim apartamencie? ? Pozwól, że rzucę jeszcze ze dwa komunały: ?szukam starego przyjaciela? i ?to długa historia?. Kiedyś ci opowiem. ? I nie możesz po prostu zostawić spraw ich naturalnemu biegowi? ? Raz już to zrobiłem. Teraz będę miał okazję sprawdzić, co niesie za sobą alternatywa. Kolejne dni mijały powoli i ospale, rozpuszczone w upałach lata. Puls miasta rozchodził się leniwie od wyciszonego ciężkimi promieniami południowego słońca centrum, przez szelest wieczornych zefirów w poplątanych bocznych uliczkach, aż po rozsypane szmery nocnych wędrówek. Regularne uderzenia kół ciężkich pojazdów o umęczone ulice wyrażały życiodajny dla wielkiej metropolii ruch. Nieuchwytna pneuma rozprzestrzeniała się na licznych naczepach, rozpływając się na siedzenia, z których spadała na tory, sunąc po sieciach, trakcjach, kocich łbach, oplatając barierki, pełznąc po pasach i krawężnikach. Któregoś z kolei wieczoru, którego nie sposób było odróżnić od poprzednich, Kaj odkrył w swoim mieszkaniu niewielkie urozmaicenie w postaci kartki leżącej przy wejściu, najpewniej wsuniętej pod drzwiami. Wyglądało to na potwierdzenie i zaproszenie w jednym. Napisane lakonicznie, zawierało datę, godzinę i miejsce. Ściślej rzecz biorąc, funkcję daty pełniła wzmianka o terminie ?za trzy dni?, a ekwiwalentem godziny było ?wieczorem?. Jedynie miejsce nie pozostawiało wątpliwości ? ?szkoła?. Stosując się do wskazówek, trzy dni później Kaj wyruszył na spotkanie. Zachodzące słońce okraszało ulice złotem, rzucając ostatnie tego dnia promienie na splątane w aglomeracyjnym węźle ludzkie losy. Obserwował, jak stary kloszard przetrząsa równie stary kubeł w poszukiwaniu łupów, patrzył, jak młodziutka dziewczyna, po długim namyśle nad skrzynką pocztową, drze kopertę i wyrzuca pozostałości do tego samego kubła. Tuż obok młody mężczyzna spoglądał przez witrynę kwiaciarni, jednak jego wzrok nie skupiał się na kwiatach. Bukiet tych ostatnich natomiast kupiła starsza pani, która po wyjściu na ulicę skręciła za zrujnowany, przeplatany rusztowaniami budynek, i idąc wydeptaną drogą, przecinała zaimprowizowany, lecz schludny ogródek. Otoczona naprędce zbitymi z desek konstrukcjami, działeczka czekała na wyrok śmierci, którego orzeczenie wypisane było niedbałymi literami na metalowej tablicy z informacjami o zbliżających się pracach budowlanych. Wszystko to przylegało do wymyślnego i w niepojęty sposób harmonijnego w swojej asymetrii pałacyku porośniętego dzikim winem. Miasto od dawna próbowało sprzedać dogorywający budynek, jednak bezskutecznie. Tereny budowlane gwałtownie ucinały rzędy bezokiennych ścian wysłużonych kamienic, czekających aż nowo powstające konstrukcje zakryją owe niedoskonałości. Kaj skręcił w ruchliwą ulicę, na której żywa mozaika pieszych ustalała rytm nadchodzącej pory dnia. Im bliżej był szkoły, tym bardziej otaczająca przestrzeń stawała się nieokreślona. Sędziwe budowle przeszywane były łatami nowych budynków, których liczba z każdym rokiem rosła. Brak zamysłu architektonicznego załamywał otoczenie, urywał wszelkie plany czynione nad szkicami i projektami w bezpiecznych i odizolowanych przestrzeniach biur, nie pozwalając dostrzec żadnych wzorców. A jednak, mimo wszystko miasto w naturalny sposób regulowało zapędy pomysłodawców, biorąc co do niego należało w karby i zaprowadzając niedefiniowalny ład. Pozwalało wyrosnąć na skórze swojej elewacji licznym wykuszom, dzikim ornamentom i ukrywającym się, zawstydzonym płaskorzeźbom. Otaczana ze wszech stron czerwoną cegłą naprędce powstałych czynszówek, wewnątrz rozległych kręgów napierających uparcie szkłem i stalą, dzielnica skrywająca dzieciństwo Kaja opierała się poważnym zmianom. Nie upłynęło wiele czasu, nim dotarł na jej skraj, gdzie z daleka dostrzegł budynek swojej dawnej szkoły. Nieczynna od paru lat, czekała na gruntowny remont, oznaczona kilkoma trudnymi do zauważenia ostrzeżeniami na ogrodzeniu. Z wolna porastała tu i ówdzie rusztowaniami, których nieład świadczył o odległych biurokratycznych trudnościach i szykowanych w nieznanych miejscach planach, którym wciąż brakowało konturów mogących zaowocować konkretnymi działaniami. Zbliżając się, patrzył na odbijane z lekkością promienie niknącego słońca w rzędach okien i rozmyślał, ile rozmaitych historii wypełniło przestrzeń za nimi. I ile z nich miało kiedykolwiek szansę znaleźć swoje zwieńczenie, jak jego własna. Otworzył rdzewiejącą już gdzieniegdzie furtkę, której nikt nie zdecydował się porządnie zamknąć na czas nadchodzących ponoć prac. Mimo wszystko poczuł pewien przypływ nostalgii; nie tyle związanej ze wspomnieniami znajomego miejsca, co ze wspomnieniami czasu, który je wypełniał. Poszedł na tyły, gdzie za połacią ubitej ziemi, pełniącej rolę boiska do piłki nożnej, mieścił się nieco hojniej obdarzony finansami plac do koszykówki. Pozostały do dyspozycji teren zajmowały stoły pingpongowe z betonu. Na jednym z nich, rozparty wygodnie, siedział młody mężczyzna i spoglądał w zamyśleniu na wznoszący się przed nim gmach. Gdy zauważył idącego w jego stronę Kaja, zeskoczył na ziemię i uśmiechnął się. W uśmiechu tym nie było zbyt wiele wesołości. Stali przez chwilę w ciszy, mierząc się wzrokiem. W końcu Mihael przerwał milczenie. ? ?Podobno anioły wygnane z nieba stają się demonami? ? zaczął. ? Kopę lat, stary przyjacielu. Na twarzy Kaja odmalowała się ironia. ? Widzę, że sporo się zmieniło przez ten czas. Nie wiedziałem, że zostałeś kiepskim poetą. Mihael zaśmiał się bezgłośnie. ? Słyszałem to ostatnio w jakimś filmie ? odparł. ? Swoją drogą, nie za wiele w tym prawdy. ? Czyżby? ? W głosie Kaja nie było zainteresowania, za to odrobina zaczepności. ? Żeby anioł został demonem, musi podjąć świadomą decyzję. Nie zostaje demonem po wygnaniu. Zostaje wygnany, bo postanowił być demonem, nie uważasz? Kaj uśmiechnął się cierpko, sardonicznie. W tej chwili obaj wyglądali jak starzy wyjadacze, zupełnie świadomi toczącej się gry, niepojętej dla postronnego świadka. W każdym razie wyglądaliby, gdyby ktoś ich obserwował. ? Trzeba było iść na teologię, zamiast bawić się w króla ulicy ? odparł Kaj. ? Wybrałem teologię stosowaną. ? Mhm. Miałem okazję poznać rezultaty. ? Masz na myśli wygłupy Blondasa? ? Mihael uniósł brwi, niemal niewinnie. ? To jeszcze nic. Nie masz pojęcia o skali... ? Wygłupów? ? wszedł mu w słowo Kaj. ? Chodzi o proporcje. ? Mihael rozłożył ramiona. Ruszył powoli w stronę masywnych tylnych drzwi, przez które dawniej przelewały się w pośpiechu tłumy, ilekroć rozlegał się dzwonek na przerwę. ? Powspominajmy stare, dobre czasy ? powiedział, otwierając lewe skrzydło. Zamek od dawna był wyłamany i wszystko wskazywało na to, że nikt nie podjął wysiłku, by to zrekompensować. ? Dobre czasy, których jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Kaj ruszył za przyjacielem. Korytarz, opustoszały i brudny, nie nosił wielu śladów obecności oprócz pojedynczych, prymitywnych tagów na ścianach. Najwyraźniej niewiele osób miało ochotę odwiedzać szkołę w czasie wolnym. ? To ironiczne, ilu rzeczy się tu nauczyłem. I ani jednej na lekcjach. Szli obok siebie, a Mihael kontynuował: ? Przez te wszystkie lata poznałem paru ludzi, lepszych i gorszych. Głównie gorszych. ? Ruszyli po schodach na górę. ? Mógłbym załatwić jednego lub dwóch sku*wysynów z sąsiedztwa, paru patologicznych osobników, zapijaczonych mężów czy innych nic nieznaczących bydlaków. Ale patrząc w perspektywie, to nic nie da. Pojawią się kolejni, a potem jeszcze następni. Nie ma sensu zostawiać próżni, która nie przetrwa. ? Kaj zauważył, że wyraz twarzy przyjaciela staje się coraz bardziej oziębły. ? Trzeba ją wypełnić i kontrolować. Tymczasem dotarli do klasy na pierwszym piętrze, w której kiedyś mieli zajęcia ze swoją wychowawczynią. Kaj przywołał ten fakt z pamięci, ponieważ w futrynie nie było drzwi, a więc i numeru pomieszczenia. Mihael podszedł po porysowanych i zakurzonych panelach, noszących ślady dawno wyniesionych krzeseł, do przestronnego okna, za którym rozciągał się widok na całe boisko. Kaj poszedł za nim, rozglądając się po pustym pomieszczeniu, mimowolnie rozmieszczając w myślach dawne pomoce szkolne, plakaty, ławki, kwiaty... ? Więc żeby trzymać w ryzach sku*wysynów, trzeba zostać największym z nich. No tak ? powiedział. ? Pokaż mi dobrą alternatywę. ? Mihael spojrzał na przyjaciela. ? Teraz zamiast zająć się jednym czy drugim z Zer, mogę zająć się wszystkimi naraz. ? Mówił spokojnie, bez śladu emocji w głosie. Tak jak kiedyś. ? Za jakieś pół godziny spotkają się z bandą z sąsiedniej dzielnicy. W prasie przeczytasz o kolejnej walce o terytorium, jedne szuje wycięły drugie. Tymczasem działając na mojej smyczy, przerzedzą się nawzajem. Kto wie? Może nawet twój ulubieniec, Blondas, oberwie kulkę i się wykrwawi. Powiedz, nie ucieszyłoby cię to? ? Ja nie mam zamiaru bawić się w zbawianie świata i dorabiać do tego pokrętnych tłumaczeń ? odparł Kaj równie oziębłym tonem. ? Twój tandetny prometeizm to tylko wymówka dla zemsty za stare czasy czy jakie tam dziecinne urazy chcesz odreagować. ? Jakie to ma znaczenie? Jutro w mieście będzie o kilkunastu, kilkudziesięciu złodziei, morderców i gwałcicieli mniej. ? I o jednego więcej. Różnisz się od nich tylko tym, że twoimi ofiarami będą, jak ich pieszczotliwie nazywasz, sku*wysyny. Blondas dobiera swoje ofiary według żądzy, która go akurat najdzie tego dnia. Ty po prostu kierujesz się innym kluczem. Poprawisz statystyki, ale poprzesz ideały, których efekty chcesz zwalczyć. Mihael pokręcił głową, jak gdyby w niedowierzaniu. Nietrudno było dostrzec, że to wystudiowany gest uczyniony jedynie dla efektu. ? Powiedz, udało ci się kiedyś wykorzenić u kogoś te ideały? ? powiedział niby od niechcenia. ? Nic mi o tym nie wiadomo. ? Widzisz, ja wybieram mniejsze zło. ? Nie. Sam stworzyłeś tę sytuację. Nikt cię nie postawił przed niemożliwym wyborem. ? Stanąłem przed nim w dniu, w którym przyszedłem na ten świat. ? Przez głos Mihaela zaczynała przezierać niecierpliwość. ? Chciałeś się ze mną spotkać tylko po to, żeby prawić mi kazania? ? Chciałem się z tobą spotkać, żeby cię powstrzymać. ? Więc najpierw próbujesz negocjacji. Chcesz wymazać ostatnie kilkanaście lat prostym wykładem? ? Staram się zobaczyć ostatnie kilkanaście lat z twojej perspektywy. ? Musiałbyś ich doświadczyć sam. ? Być może. A może by to nic nie zmieniło. Nie zostałeś liderem Zer z powodu rzeczy, których doświadczyłeś przez ten czas. Zostałeś nim, bo tak zdecydowałeś, już wtedy, zanim poszedłeś na tamto cholerne podwórko z nożem. Może nawet rozmyślając o tym w tej właśnie klasie. ? Czego ty z kolei nie zrobiłeś. Byłeś ze mną w tym całym gównie, a jednak zdecydowałeś się nie reagować, pozostawić Krzywym, Blondasom i reszcie kanalii wolną rękę. Powiedziałbym, że jesteś naiwny, ale to nie to. Widząc, jaka jest rzeczywistość i pozostając biernym, jesteś gorszy, niż gdybyś robił to, co Zera. Mihael był zły. Był zły i całkowicie opanowany. Chociaż jego emocje stawały się całkowicie widoczne, nie tracił nad sobą kontroli ani na chwilę, co czyniło go o wiele bardziej niebezpiecznym. Zrobił krok w kierunku Kaja, rozkładając szeroko ręce. ? Chcesz mnie powstrzymać. I jak zamierzasz to zrobić? Dać w pysk? Wydać psom? ? Tylko jeśli wspomniane negocjacje zawiodą. Mihael stał tuż przed Kajem, patrzył mu prosto w oczy. Żaden z nich nie odwracał wzroku. ? Może jednak masz jakieś jaja. Szkoda tylko, że jak raz w życiu postanowiłeś nie stać z boku, to poparłeś niewłaściwą stronę. ? To ty widzisz jedynie dwie, ciasne strony. ? Wszystkie mięśnie Kaja się napięły, dłonie zacisnęły w pięści. Mimo wszystko postanowił ostatni raz spróbować, choćby i pro forma. ? Nie rób tego. ? Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. ? Nie robić ? to zupełnie w twoim stylu. ? Nie dzisiaj. Mihael odepchnął Kaja. A przynajmniej taki miał zamiar, ponieważ ten szybkim ruchem odtrącił jego ręce, zanim zdążyły go dotknąć. W przeciwieństwie do Kaja, Mihael nie miał zamiaru stosować półśrodków, wolał efektywne rozwiązania. Gdyby Kaj zawahał się choćby przez ułamek sekundy, miałby teraz przetrąconą żuchwę. Ale nie zawahał się. Mgnienie oka potem uniknął sierpa z drugiej strony, odskoczył, uniósł ręce do pół gardy. Mihael atakował szybko i pewnie, niemal z wyrachowaniem. Niemal. Kaj uniknął prostego i wyprowadził szybką kontrę, jednak bez powodzenia. Zablokował kolejny cios i błyskawicznie odpowiedział, lecz jego pięść przecięła tylko powietrze. Uchylił się i znów uderzył. Znów bezskutecznie. Gdyby spojrzał w tej chwili w oczy Mihaela, zobaczyłby, że pod powierzchownym chłodem wzbiera wściekłość. Ale był w całości skupiony na jego pięściach. Huknęło, gdy Kaj uderzył plecami o ścianę, odrzucony mocnym kopnięciem. Zwinnie uniknął kolejnego ciosu. W gruncie rzeczy nie umiał się bić. Nigdy nie ćwiczył, nie miał żadnej techniki, a jego chaotyczna praca nóg uniemożliwiała ustawienie się w dobrej pozycji. Ale miał refleks. Zablokował pięść, która niemal dosięgnęła jego policzka. Nie zablokował drugiej, która trafiła w żebra. O ile na początku próbował atakować, teraz przeszedł w całości do defensywy, a i to nie trwało długo, zastąpione przez uniki i odskoki. Dostał w żebra, w brzuch, w splot, w twarz. Potężne kopnięcie rzuciło nim o kaloryfer pod oknem, przy którym niegdyś stało nauczycielskie biurko. Cudem uniknął rozbicia głowy o parapet. Podniósł się. Ale tylko do połowy. ? A jednak umiesz coś z siebie wykrzesać. ? Mihael zbliżał się do niego bez pośpiechu. ? Koniec końców okazałeś się być taki sam jak ja. Przyszedłeś załatwić skurwysyna, który zagraża innym. Chwycił Kaja za kołnierz, a Kaj Mihaela za nadgarstki. Nie był w stanie przerwać uścisku. ? Przyszedłem wyrwać go ze złudzeń. ? Kaj patrzył mu w oczy. Przegrał. I to na więcej niż jeden sposób. ? Zastosowałem język, który rozumie. W przeciwieństwie do ciebie nie z pogardy. Mihael uśmiechnął się paskudnie. ? Tym żałośniejsze twoje wysiłki. Zawiasy nie stawiały oporu, szprosy uwolniły szybę bez sprzeciwu, pozwalając jej opaść swobodnie w kilku częściach, odbijając refleksy światła. Zanim Kaj uderzył o ziemię, zdążył spostrzec, że melancholijne, przedwieczorne promienie słońca, po raz pierwszy tego lata niosły za sobą zwiastun odległej jesieni. Trzeba przyznać, że Kaj miał szczęście. Tego dnia, gdy otrzymał informacje o miejscu spotkania, nie zastanawiał się zbytnio, w jaki sposób zawierająca je kartka znalazła się w jego mieszkaniu. Stwierdził, że Zera swoimi sposobami zdobyły jego adres i należy się skupić na ważniejszych sprawach. Tymczasem wiadomość przyniósł wspólny znajomy Kaja i Mariki. Wyrostek dał kartkę dziewczynie, aby doręczyła ją do odpowiedniego mieszkania. A skoro Marika poznała jej treść, niedługo potem poznała ją i Maja. Maja także nie zmierzała pozostawić spraw swojemu biegowi. Brak precyzyjnych informacji sprawił, że przyszła na miejsce już po wszelkich znaczących wydarzeniach. Po drodze zabrała ze sobą Jeremiego. Wiedziała, że w razie czego jej nie zawiedzie. Gdy zobaczyła Kaja, zasłoniła tylko usta dłonią, nie mówiąc ani słowa. Patrzyła przez chwilę szeroko otwartymi, pięknymi oczami, nie wiedząc, jak się zachować. Jeremi wiedział. Podniósł Kaja, upewniwszy się pobieżnie, czy nie będzie w tym więcej szkody niż pożytku. Maja znała pewnego znachora, starego konsyliarza, który nie mógł narzekać na brak wizyt dzięki niespokojnemu trybowi życia ludzi z ich dzielnicy. Znajomość ta oczywiście owocowała odpowiednimi cenami, mimo wszystko jednak dziewczyna miała nadzieję, że Kaja będzie stać, by wszystko uregulować, gdy już dojdzie do siebie. Kiedy Kaj otworzył oczy, zobaczył zniszczony, popękany sufit i tańczące na jego tle drobinki kurzu. Znany widok. Poczuł, że ma na sobie bandaże, parę opatrunków, chyba nawet jakiś gips. Poruszył lekko nogą. Nie, to tylko prowizoryczne usztywnienie. Po jego prawej stronie, na stoliku, leżało kilka bibelotów, co do których był pewien, że nie należą do niego. Dostrzegł też złożoną gazetę. Nie musiał po nią sięgać, wiedział, o czym piszą. Mimowolnie pomyślał o Blondasie. Ciekawe, czy miał tyle szczęścia, co on. Kurz nie zamierzał przestać kołysać się leniwie w jasnych promieniach poranka. Gdzieś pomiędzy jego cząstkami niosła się melodia. Delikatny, kobiecy głos nucił przyjemnie i dźwięcznie, bez pośpiechu roztaczając dokoła wdzięk. Ktoś był w niewielkim aneksie kuchennym, najwyraźniej bardzo zajęty. Kaj chciał podnieść głowę, ale opadł z sił. Patrzył na spektakl drobinek i słuchał. Tak słuchając, pomyślał, że mimo wszystko jednak warto.
  10. Następne dni były pełne wyciszenia. Mihael miał wrażenie, że rzeczywistość stała się nagle stonowana i łagodna. Nie mówił wiele, nie zamienił z nikim więcej niż kilka ogólnikowych formułek i zawierających niewiele treści słów. Trzymał się na uboczu, ale nie izolował. Odnosiło się wrażenie, że był w nim jakiś przedziwny spokój. Kaj nie zadawał wielu pytań. Większości dowiedział się z krążących po szkole historii i od Darii, która odzyskiwała swoje dawne pogodne usposobienie dzięki towarzystwu i trosce oddanych koleżanek. Dziewczyna opowiedziała mu, co spotkało Mihaela, ale pominęła własne doświadczenia. Kaj, podobnie jak Daria, postanowił dać przyjacielowi trochę czasu na zaleczenie ran, choć odniósł wrażenie, że w porównaniu z poprzednimi razami trwa to zbyt długo. Miał zamiar zaczepić Mihaela przy pierwszej okazji i porozmawiać z nim poważnie, w każdym razie na tyle poważnie, na ile był w stanie. Przyjaciele wyszli ze szkoły. Pokryty śniegiem chodnik naznaczony był setką ścieżek, które wciąż rozmnażały się pod zimowymi butami przechodniów. Na pobliskim przystanku otworzyły się drzwi autobusu, wysypując ludzi ubranych w odcienie szarości w samo epicentrum wydeptanych dróg. Minęli ozdobiony śniegiem kiosk z pordzewiałej blachy falistej, spod której przez małe okienko ulatywały ślady życia w postaci smug dymu tytoniowego. Niedługo zaczną zapalać się uliczne latarnie, aby przejąć rolę słońca, które zbliżając się do horyzontu, rozpoczynało tak cenioną przez fotografów złotą godzinę. Mihael odezwał się pierwszy. ? Zastanawiałem się ostatnio ? zaczął. ? I przemyślałem parę rzeczy. ? Na przykład jakie? ? Mam zamiar wreszcie coś zrobić. ? W związku z Krzywym? ? Znamy się od lat ? Mihael spojrzał na przyjaciela. ? Razem w tym siedzimy. Muszę wiedzieć, czy jesteś ze mną. ? Do czego zmierzasz? I co konkretnie zawiera się w ?coś zrobić?? ? Rozwiązanie. A przynajmniej jakaś odpowiedź, w przeciwieństwie do nadstawiania gęby wprost pod jego pięść. ? Pytałem, co konkretnie... ? Ty nie musisz nic robić. Po prostu chodź ze mną i patrz. Ale muszę wiedzieć, czy jesteś po mojej stronie. ? Ten podział na strony raczej nie zapowiada niczego dobrego. Mihael zatrzymał się, spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. ? Jeśli jesteś ze mną, chodź. Jeśli nie, zostań. Kaj nie odpowiedział. ? Więc? ? Dobra ? odparł. ? Ale jeśli planujesz coś głupiego... Mihael klepnął go w ramię. Rękawiczka miękko uderzyła o kurtkę, wzbijając świeże płatki śniegu. ? Chodź tędy ? zakomenderował. ? Obserwowałem Krzywego i wiem, gdzie będzie po lekcjach. Według planu powinien niedługo skończyć zajęcia. Strzepnęli śnieg ze stojącej nieopodal zmurszałej ławki, po czym usiedli. Mihael pochylił się, opierając łokcie na kolanach i spoglądał w kierunku szkoły. Krzywy pojawił się po niedługim czasie w towarzystwie trzech towarzyszy. Mihael odczekał aż ich miną i ruszył za nimi, zachowując odpowiedni odstęp. Trzecioklasiści doszli do skrzyżowania, na którym jeden z nich pożegnał się z pozostałymi i poszedł w swoją stronę. Będzie słabszy efekt, pomyślał Mihael. Szli wzdłuż ulicy, powoli porastającej rzędem kamienic, które nadawały formę nieustającej miejskiej migracji. Zapuszczali się w coraz węższe, coraz dalsze od głównych arterii uliczki, coraz bardziej wyizolowane niewielkie krainy na planie wielkiej metropolii. Gdzieś za nieczynnym sklepem zoologicznym, minąwszy lekko rozbujany sporadycznymi zrywami wiatru szyld zakładu krawieckiego, Krzywy z kumplami skręcił w prowadzącą na podwórze bramę. Mihael przyspieszył kroku. Gdy trzecioklasista przekroczył granicę między przejściem a podwórzem wyznaczoną przez świeży śnieg, usłyszał, jak ktoś go woła. Odwrócił się, wbijając wzrok w ciemność bramy. Mihael szedł powoli z rękami w kieszeniach kurtki i spojrzeniem pełnym determinacji. Mijał bezładne zawijasy na obskurnych ścianach, wyłaniające się z półmroku, który wypełniał przejście. Kaj szedł dwa kroki za nim. Zauważył, że przyjaciel lekko drży. Resztki promieni słonecznych oplatających łagodnie i lekko opadające płatki białego puchu tworzyły niemal namacalną granicę do pary z pogłębiającym się cieniem bramy. Po jednej stronie Mihael, którego intencje skrywał półmrok, po drugiej trzecioklasista, na rękach którego roztapiały się spadające z wysoka kryształki. Przez ułamek sekundy Krzywy był szczerze zdziwiony widokiem chłopaka. Równie niewiele czasu zajęło mu przyjęcie swojej zwyczajnej pozy z tą różnicą, że nie szczerzył zębów. Najwyraźniej nadgodziny w swoich spotkaniach z pierwszakami traktował jak obowiązek, nie przyjemność. Pustka po uśmiechu uświadomiła Kajowi, że Krzywy nie jest zbyt kontent z naruszania swojego prywatnego czasu i przestrzeni oraz że żarty, o ile można tym słowem określić ich dotychczasowe kontakty, właśnie się skończyły. ? Dam ci jedną szansę, żeby mnie zabawić swoimi wyjaśnieniami i wynagrodzić mi zmarnowany czas ? zaczął Krzywy. Mihael zrobił jeszcze parę kroków i znalazł się na tyle blisko trzecioklasisty, że ten mógłby jednym ciosem złamać mu nos. Widząc, że na to najpewniej się zanosi, stojący z lewej towarzysz Krzywego również zrobił krok naprzód, aby przyłączyć się, gdy tylko zacznie się zabawa. Mihael spojrzał prosto w oczy Krzywego. ? Słuchaj, ty skurwys... Nie dokończył. Nie musiał. Nawiązał kontakt wzrokowy z wyrostkiem i to mu wystarczyło. Skoro Krzywy patrzył mu w oczy, nie patrzył na jego ręce. Kaj zauważył nagłe napięcie w sylwetce przyjaciela. A reszta rozegrała się w jednej chwili. Mihael pchnął Krzywego nożem w brzuch. Ściślej mówiąc, ostrze ugrzęzło w prawym boku trzecioklasisty. Krzywy zdołał tylko charknąć. Zarzucił gwałtownie rękami, lecz nic nie osiągnął. Mihael szybko wyjął ostrze z trzewi wyrostka i ciął od lewej jego towarzysza. Tamten instynktownie zasłonił się przedramieniem, dzięki czemu w przyszłości będzie miał pokaźną bliznę na ręce, a nie na klatce piersiowej. Krzywy upadł. Jego lewy skrzydłowy chwycił się za krwawiącą obficie kończynę, w otępieniu patrząc na strumień czerwonej cieczy. Mihael zacisnął mocniej pięść na rękojeści i niemal rzucił się na trzeciego chłopaka, ale tamten, po początkowym osłupieniu, wykonał niezdarny półobrót i puścił się biegiem przez podwórze. Lewy skrzydłowy dostrzegł skierowane teraz w swoją stronę ostrze i pozwolił instynktom pokierować swoim ciałem. Zaczął pokracznie truchtać za swoim kolegą, jęcząc i potykając się co kilka kroków. Półciemności wieczoru zaczęły otaczać z wolna miasto, docierając pomiędzy stare kamienice, gdzie dwie osoby obserwowały szkarłatne wzory z wolna pokrywające biel na ziemi. Krzywy leżał na plecach, uciskając bok i jąkając jakieś nieskładne słowa. Mihael stał nad nim i walczył ze sobą, by nie kopnąć wyrostka lub nie wbić ostrza w jego trzewia raz jeszcze. ? No, to teraz już wiesz, co konkretnie się zawiera w ?coś zrobić?. ? Mihael odwrócił się w stronę Kaja. ? Jasna cholera ? zdołał tylko wydobyć z siebie tamten. Mihael odłożył nóż, ocenił poziom zabrudzenia swoich rękawiczek, po czym otworzył plecak tak, by nie zostawić na nim śladu krwi. Wyjął z niego drugi nóż, trzymając go za owinięte w szmaty ostrze. Odwinął i odrzucił strzępy materiału na bok, po czym podszedł do Krzywego. Nachylił się nad nim, jedną ręką złapał mocno za prawy nadgarstek, po czym włożył trzecioklasiście nóż w dłoń, którą zacisnął w pięść drugą ręką. Uwolnił chwyt, a Krzywy od razu wypuścił ostrze z ręki. Mihaelowi to wystarczyło. Podniósł szmaty i ruszył powoli w stronę szeregu kubłów. Obok nich stał kontener na zużyte ubrania. Chłopak odsunął metalową pokrywę i nie odwracając się, zaczął mówić: ? Sytuacja idealna. Krzywy dotarłby do bramy tam, w rogu, wyszedł na drugą ulicę i przechodząc jeszcze kilka podwórek za jakieś pięć, dziesięć minut byłby w domu. Ja z kolei skręcam w przeciwną stronę i po niecałym kwadransie lawirowania jestem u siebie. ? Wyrzucił tkaniny i skierował się z powrotem do wylotu bramy. ? Niestety, tym razem wracając ze szkoły natknąłem się na tego skurwysyna, który dzisiaj akurat kończy lekcje o podobnej porze. Z dala od świadków, nie licząc jego kumpli i ciebie, mój przyjacielu, wyciągnął na mnie kosę. Jako że spuszczał mi w szkole wpierdol regularnie, a ostatnimi czasy nawet groził otwarcie ?poćwiartowaniem?... A może ?pochlastaniem?? Które brzmi lepiej? ? Mówił chłodno, hamując emocje, zdradzane przez drżenie rąk. ? W każdym razie z obawy zacząłem nosić przy sobie nóż. Wziąłem go ze swojej kuchni, łatwo sprawdzić, że to jedyny, którego brakuje w komplecie. ? Stanął znów nad jęczącym Krzywym. Ręce wsadził w kieszenie i kontynuował. ? Ten tu natomiast jest kradziony. Krzywy skądś go zwinął, wszystko jedno skąd. Jedyne co mi zostało, to pozbyć się rękawiczek. Raczej nie najwygodniej się w nich trzyma nóż, poza tym nie będzie wątpliwości, co kto trzymał w ręce. ? Mihael spojrzał na Kaja. ? Dlatego chciałbym, żebyś je wywalił gdzieś daleko stąd. Wtedy powiem, że cię tu w ogóle nie było. Ty masz problem z głowy, a ja dodatkowy fakt po mojej stronie. Nie zmienię później zdania, bo wkopanie ciebie, wkopie automatycznie również mnie. Kaj kręcił tylko głową z na wpół otwartymi ustami. W końcu powiedział: ? Przegiąłeś. Przegiąłeś, bracie, i to mocno. ? Moje słowo przeciw ich słowu ? odparł Mihael. ? Ja się już z tego nie wywinę, ale ty jeszcze możesz. ? Cholera jasna, trzeba przecież zadzwonić na pogotowie... W postawie Mihaela coś się zmieniło. Jakiś ulotny szczegół. Niby wciąż trzymał ostrze luźno w dłoni, niby spełniło już swoje zadanie na dziś, lecz Kaj w jakiś nieprzyjemny sposób odczuł jego obecność. ? Któryś z jego przydupasów zadzwoni. A jak nie, to matka, tego z rozciętą ręką zacznie się dopytywać i to zrobi. No, ?bracie? ? zaakcentował wypowiedziane wcześniej przez Kaja słowo. ? Jesteś ze mną? ? I jeszcze ten gówniany szantaż... ? Żaden szantaż. Jesteś tu. Takie są fakty. Trzy osoby określą cię jako mojego wspólnika. Pomóż mi trochę uwiarygodnić moją wersję i niedługo będziemy mieć spokój. Kaj nigdy nie sądził, że będąc w jednym miejscu z Krzywym i Mihaelem, to przed tym drugim zacznie czuć obawę. ? Nie ? powiedział krótko. Na propozycję, na całe to zdarzenie, na wszystko. W pojedynczych oknach zapalały się światła, oficjalnie rozpoczynając zimowy wieczór. ? Stary, prali nas obu. Dostałeś po pysku co najmniej tyle co ja, a teraz idziesz im na rękę... Kaj patrzył w ziemię, zaciskając mocno pięści. ? To nie jest... ? Znowu pokręcił głową. ? To nie jest wyjście. Ostrze jak gdyby lekko się uniosło. Mihael odwrócił się w stronę przyjaciela. ? Bili cię. ? Szedł powoli. ? Kopali. ? Jedno słowo na jeden krok. ? Opluwali. Wyzywali. Zeszmacali. Kaj podniósł wzrok. Spojrzał twardo Mihaelowi w oczy. Widział tylko gniew. ? To, co zrobiłeś, to żadne wyjście. ? Siedzenie i bezczynność, to żadne wyjście. ? To, że zachowali się jak sukinsyny, nie znaczy, że ty masz się tak zachowywać. ? Nie zachowywali ? to są sukinsyny. ? Wpierdolili mi. Wpierdolili tobie. Cholera, ale to... ? A teraz ich bronisz. Stali twarzą w twarz. ? Nie bronię ich, tylko staram się trafić do twojego łba! Tu w ogóle nie chodzi o nich. ? Kij z wpierdolem... I Mihael powtórzył, co Krzywy powiedział Darii. Mówił, a jego samokontrola malała. Kaj zakrył oczy dłonią. Przeciągnął nią powoli po twarzy i powiedział tylko: ? To nie jest usprawiedliwienie. Mihael zamachnął się. Kaj zacisnął pięści i uniósł ręce do gardy, jednak jego szybkość nie miała szans z niemą furią Mihaela. Ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od klatki piersiowej Kaja. ? Wypier*alaj ? powiedział przez zaciśnięte zęby Mihael. ? Jak jeszcze raz cię zobaczę, to po tobie. Kaj stał przez chwilę i patrzył w jego zimne oczy, po czym odwrócił się i odszedł. Przeszedł jedną przecznicę i usiadł na schodkach jakiejś kamienicy. Nie zwrócił nawet uwagi, że każdego innego dnia nie ośmieliłby się w ogóle samemu przebywać w tej okolicy. Siedział chwilę ze spuszczoną głową wspartą na rękach, a gdy usłyszał nadjeżdżający ambulans, wstał i ruszył w stronę swojego domu. Nie mógł zasnąć tej nocy. Patrzył na czarne linie, które przesuwały się po suficie ilekroć za oknem przejeżdżał samochód. Starał się uspokoić burzę myśli w swojej głowie. Nie powiedział o niczym nikomu. Następnego dnia Mihael nie pojawił się w szkole. Nie pojawił się też dzień potem. Ani już nigdy. Plotki, półprawdy i niekompletne informacje krążyły po klasach, lecz nikt nie pytał Kaja czy brał udział w niedawnych zajściach. Więc jednak nic nie powiedział, krążyły myśli w głowie chłopaka. Postanowił, że on też nie wsypie Mihaela. Krzywy i jego kumple przemykali gdzieś na korytarzach. Kaj nie nawiązywał z nimi kontaktu wzrokowego, starał się nie chodzić nigdzie sam i nie zwracał na siebie uwagi. Może całe zdarzenie wpłynęło jakoś na Krzywego, może chodziło o upokorzenie, a może wyjawienie współudziału Kaja tylko by pogorszyło sytuację trzecioklasisty, przypominając światu o jego innych ofiarach. Niemniej jednak i on nic nie powiedział. Kaj dotrwał do końca pierwszej klasy. Następnej jesieni jego prześladowców nie było już w szkole. Nie spotkał Mihaela już nigdy potem. *** Długi spacer, który Kaj wybrał w miejsce przejażdżki komunikacją miejską, pozwolił mu przemyśleć kilka spraw i podjąć decyzję. Wszedł do czynszówki. Po kilku krokach, podkreślanych skrzypieniem podłogi, zatrzymał się przy schodach. Spojrzał na drzwi do mieszkania Mariki i stwierdził, że nie ma sensu odkładać postanowień na potem. Podszedł, następnie zapukał dwa razy. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Drzwi otworzyły się, a za nimi zobaczył dziewczynę, która najwyraźniej szykowała się do wyjścia. Jeśli Marika próbowała choć odrobinę ukryć swój brak entuzjazmu na widok gościa, to z miernym skutkiem. Cofnęła się o krok i skupiła na zapinaniu butów. Szykownych, zdecydowanie wieczorowych. ? A ty czego tu chcesz? ? Nie zaszczyciła go spojrzeniem. ? Przechodziłem obok i pomyślałem, że sprawdzę, co słychać w sąsiedztwie ? powiedział zanim zdążył się ugryźć w język. Potarł lekko podbródek, starając się zachować fason i schować uszczypliwości do kieszeni. ? Więc... Jak tam ci się wiedzie...? Dziewczyna wzięła torebkę i zgasiła światło w mieszkaniu. Zamknęła za sobą drzwi, po czym zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy. ? W porządku, miło, że pytasz. ? Sarkazm był niemal namacalny. ? Słuchaj... Wiem, że głupio wczoraj wyszło... Marika przerwała mu, unosząc rękę. ? Nie. Zdążyłam już ochłonąć. Miałeś rację, przynajmniej po części. Wpadłam w kłopoty, a ty mi pomogłeś. ? Przekręciła klucz w zamku i szarpnęła klamkę dla pewności. Westchnęła. ? Może tylko chciałabym, żebyś postąpił łagodniej. ? Jeśli mógłbym jeszcze jakoś pomóc... ? Dzięki, poradzę sobie. ? Tym razem jej głos nie był tak cierpki. ? W każdym razie, co do twojego wczorajszego gościa... ? Tak? ? Nie wiesz może, gdzie mógłbym go znaleźć? ? A co, spodobało ci się wasze poprzednie spotkanie? ? Coś jak gdyby cień uśmiechu przemknęło przez jej starannie umalowaną twarz. ? O, zdecydowanie ? Kajowi wrócił zwyczajny ton. ? Chciałbym skoczyć z nim na piwo, to byłby początek pięknej przyjaźni. Dziewczyna zastanawiała się chwilę, czy pytać dalej, ale doszła do wniosku, że i tak nie uzyska jasnej odpowiedzi. ? Prawdopodobnie siedzi w pubie ?Pod Leniwym Kogutem?, zaraz za lombardem na osiemdziesiątej trzeciej. W każdym razie o ile jeszcze jest trzeźwy. Jeśli pójdziesz tam teraz, może zdążysz, zanim zacznie się zataczać. ? Dzięki. ? Kaj starał się ułożyć w głowie coś błyskotliwego. W końcu powiedział tylko: ? Dbaj o siebie. Marika zatrzymała się przy drzwiach wejściowych do budynku. ? Sama nie wiem, czy mam cię prosić, żebyś nie dał tam nikomu w szczękę, czy żebyś uważał na własną. Uśmiechnęła się i wyszła w noc. Rejwach ulicy przedostawał się z zatłoczonej jezdni na szeroki chodnik, gdzie mechaniczne odgłosy stawały się stukotem setek par butów. Fasady budynków pokryte były mozaiką rozświetlonych okien, szyldów i reklam. Pomiędzy zakratowanym wejściem starej budowli, która kiedyś była kinem, a oświetloną słabym, zimnym światłem witryną sklepu obuwniczego, wciśnięte było wejście do podziemnego pubu. Tandetny neon migotał nieregularnie, przypominając przechodniom o fantazji ludzi, którzy nadali temu miejscu nazwę. Strumienie różnobarwnych świateł tworzyły przedziwne kształty ze strzępów cieni, budując rozmaite figury na sylwetkach trzech mężczyzn, którzy dyskutowali o czymś przed schodkami prowadzącymi do wnętrza baru. Jeden z nich stał z założonymi rękami, opierając się o barierkę, narażając swoją reprezentacyjną skórzaną kurtkę na zabrudzenie. Drugi ćmił papierosa, przykucnąwszy naprzeciw. Trzeci natomiast stał wyprostowany, jak gdyby czegoś oczekiwał. Bingo, pomyślał Kaj, rozpoznając w stojącym wyrostku faceta z poprzedniego wieczoru. Wkroczył na teren zawłaszczony przez neonowe światło i uniósł dłoń w powitalnym geście. ? Czołem, panowie. Dwóch chłopaków spojrzało na niego niechętnie, zachowując czujność. Trzeci przyglądał się przez chwilę Kajowi, a gdy go wreszcie rozpoznał, wyraz jego twarzy uległ zmianie. Kaj zdziwił się, gdy rozpoznał to, co malowało się teraz na obliczu jego ?przyjaciela?, jako zmieszanie, najwyraźniej szczere. ? To ty... ? powiedział wyrostek, po czym rzucił coś do kolegów i wyszedł mężczyźnie naprzeciw. W jego ruchach widać było wyraźne zażenowanie. Spojrzał gdzieś na chodnik, potarł kark. ? Słuchaj, jeśli chodzi o wczoraj... Kaj nie mówił nic. Obserwował rozwój sytuacji i starał się coś zaimprowizować, ponieważ żaden z wcześniej przygotowanych scenariuszy nie przewidywał takiego obrotu spraw. ? No, trochę mnie poniosło ? kontynuował tamten. ? Wiesz, byłem nieco, jakby to powiedzieć, wstawiony... ? plątał się. ? Ja ją nawet lubię. Naprawdę. Ale szef kazał mi iść i pogadać po mojemu, a ja trochę za wcześnie wciągnąłem... ? Rozłożył bezradnie ramiona. ? No i jakoś tak wyszło. ? A... ? wydusił tylko z siebie Kaj. ? No to... Hm. ? Ułożył usta w podkowę. ? To gratuluję autorefleksji. ? Także nie roztrząsajmy, co? ? Nie no, jasne, spoko. ? Kaj postanowił zapomnieć o dawnych urazach. Zwłaszcza ciała. ? W zasadzie to przyszedłem właśnie w sprawie twojego ulubionego towaru. Wyrostek wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście. ? Skończyłem z tym, stary. Widziałeś, co to g*wno robi z mózgiem. ? Skończyłeś? ? No. ? Tak po prostu? ? Nie no, wziąłem jeszcze ostatni raz, tak ?na drogę?, ale teraz to już będzie lepiej. Naprawdę. Kaj pokręcił tylko głową. ? Powodzenia na nowej ścieżce życia i tak dalej. W każdym razie chciałem się jakoś skontaktować z Trzema Zerami, a najlepiej od razu z ich szefem. ? To nie będzie trudne ? odparł wyrostek. ? Blondas jest w środku. To prawa ręka bossa. A przynajmniej niedługo będzie. Chłopak rzucił coś krótko do jednego z kumpli, który po chwili zniknął wewnątrz pubu. Gdy wyszedł, wyrostek rzucił tylko: ? Zostawię was samych. Klepnął Kaja w ramię, po czym razem z towarzyszami ruszył w głąb miejskiej nocy. Po chwili z baru wyszło kilka postaci. Na ich czele stał niezwykle chudy i dość wysoki młody mężczyzna, na oko nieco tylko młodszy od Kaja. Miał bardzo jasne, niemalże białe włosy, co trudno było dostrzec pomiędzy odcieniami neonowych świateł metropolii. Uśmiechał się, a Kaj miał nadzieję, że już nigdy więcej u nikogo nie zobaczy takiego uśmiechu. To zapewne był człowiek, o którym opowiadał Jeremi. Niezwykły spokój i opanowanie podkreślały tylko jego wystudiowane, prawie że delikatne ruchy. Sieć pozorów i ogłady otaczała jego sylwetkę i skrywała skrzętnie to, co przezierało lekko w spojrzeniu ? osobliwe, melancholijne okrucieństwo. ? Więc to ty postanowiłeś ubarwić mój wieczór ? powiedział Blondas. ? W zasadzie mam tylko prostą prośbę. ? Tak, słyszałem coś na ten temat, ale nie musimy się spieszyć z interesami. Nie można przecież zapominać o szacownej sztuce konwersacji. Kaj od razu zauważył, że jego rozmówca czerpie wiele przyjemności z układnego obracania słowami. Wiedział, że spełnienie przysługi, o którą poprosi, nie będzie zależeć od ewentualnie zaproponowanego wynagrodzenia, lecz od kaprysu. Słowem, Blondas zaczął właśnie pewien rodzaj gry. ? Konwenans? U kogoś takiego jak ty? ? odparł Kaj. ? U kogoś takiego jak ja? ? Lekkie rozbawienie w głosie Blondasa zdradzało ziarno zainteresowania. Teraz należało pozwolić mu wzrosnąć. ? Spotkałem pewną śliczną, piegowatą dziewczynę. Przypuszczam, że w twoim typie. ? Być może nie powinien wspominać, czego się dowiedział od Jeremiego, jednak coś w Blondasie mówiło mu, że gdyby dziewczyna naprawdę uciekła, a on chciałby ją odzyskać, już by to zrobił. ? Nie masz najlepszej reputacji, delikatnie mówiąc. ? Ach tak. ? Spojrzał gdzieś w bok, jak gdyby zamyślony. ? ?Miała w sobie to niebezpieczne połączenie piękna i smutku. Niebezpieczne, bo do takiej kobiety serce wyrywa się podwójnie?. ? Wybacz, ale oddałem wszystkie swoje książki Berelliego do biblioteki. Zapełniły dział ?pretensjonalne?. Blondas zaśmiał się niemal bezgłośnie. ? A jednak ? zamiast spędzić miło wieczór przy lekturze, jesteś tutaj. Wygląda na to, że poznałeś już moją lepszą stronę z relacji osób trzecich. Pora więc, żebym ja się dowiedział czegoś o tobie. Z kim mam przyjemność? ? Czy to jedno z tych podchwytliwych pytań z gatunku ?szukam człowieka?? Tym razem Blondas zaśmiał się głośno. Ostro, krótko. ? Jak najbardziej. To zawsze jest pytanie z tego samego starego, niezmiennego, a wręcz dewoluującego gatunku. Kaj postanowił podjąć wątek i zdobyć parę punktów. ? Może ja właśnie jestem przedstawicielem takiego gatunku. Zawsze wbrew dobrym radom pcham się tam, gdzie mnie nie chcą. Jak prehistoryczny crassigyrinus. ? A więc obracasz się w środowisku nauk przyrodniczych? ? Czy stwierdzenie, że jestem zwykłym biologiem, nie byłoby zupełnie niesatysfakcjonującą odpowiedzią? ? Albo przepisowym unikiem; bo kto normalny ot tak odpowie szczerze przed zupełnym obcym? ? Kto normalny ot tak odpowie szczerze przed sobą. ? Touché. ? Blondas wykonał lekki ukłon. ? Pewnie miło by było rozmawiać tak całą noc, ale przypuszczam, że masz lepsze rzeczy do roboty. ? Wprost przeciwnie. Odrobina odmiany od towarzystwa ćpunów dobrze mi zrobi. Nie powiem, żebym znalazł z nimi wspólny język. ? Więc sam nie jesteś ćpunem? ? Nie bardziej niż człowiekowi przystoi. ? Cień pogardy przekradł się przez twarz Blondasa. ? W każdym razie nie wciągam kokainy. ? Wyobrażam sobie, że są lepsze rzeczy. ? Tymi, którzy ćpają to, co materialne, najłatwiej rozporządzać. Dlatego to dla mnie dobry punkt wyjścia. Im mniej hyle w towarze, który możesz zaoferować, tym wyżej zajdziesz i więcej kontroli zyskasz. Jeśli ja sam ćpam władzę, to kto będzie kontrolował mnie? Kaj uśmiechnął się ironicznie. ? A i tak nadal jesteś tylko ?prawą ręką?. Nieważne, jak długo będziesz szedł i jak wysoko zajdziesz, zawsze będziesz komuś podlegał. Stołek pana tego świata jest już od dawna zajęty. Blondas roześmiał znowu. ? No proszę, kaznodzieja! Przyznaję, umiesz zabawić rozmówcę. ? Skoro już jesteśmy w temacie władzy i panów, chciałbym się spotkać z Mihaelem. ? O? A w jakim by to mogło być celu? ? Powspominać stare czasy. Jestem pewien, że chętnie by spędził któryś wieczór na sentymentalnych rozmowach. Powiedz mu, że Kaj chciałby pogadać. Blondas mierzył go swoim rozbawionym wzrokiem. W końcu stwierdził: ? Jestem pewien, że będzie mile zaskoczony. ? O tak, to na pewno. Blondas odwrócił się i ruszył po schodkach do pubu, gdzie czekało na niego kilku znudzonych kumpli, najwyraźniej zawiedzionych, że nie będzie okazji rozruszać mięśni. Zanim zniknął za drzwiami, rzucił: ? I pozdrów moją drogą przyjaciółkę. Jestem pewien, że jeszcze długo będzie wspominać nasze wspólnie spędzone chwile.
  11. Czternaście lat wcześniej Pięść trafiła Kaja prosto w policzek. Chłopak stracił równowagę i upadł tuż obok krzywiącego się z bólu przyjaciela. Czterech trzecioklasistów stało teraz zwycięsko nad nimi jako niekwestionowani władcy szkolnego boiska. Lekcje skończyły się dobre pół godziny temu, a przedwieczorne słońce zbliżało się powoli do pokrytego tkanką miasta horyzontu. Rozprowadzało obleczony pomarańczem nastrój po poszarganym strzępami chmur niebie. Melancholijne, zapowiadające jesień promienie światła odbijały się w ciemnych, martwych oknach gimnazjum dumnie noszącego numer pięćdziesiąt trzy. Na tyłach budynku rozpościerało się boisko oddzielone połacią ubitej ziemi od rozsypanych bezładnie kęp suchej trawy. Słowem, był to niewłaściwy czas i niewłaściwe miejsce. Kaj postanowił nie podejmować kolejnej próby stanięcia na nogach, mając nadzieję, że uda mu się osłonić wrażliwe miejsca, gdy spadną na niego kopniaki. Na szczęście dla obu chłopców trzecioklasiści najwyraźniej mieli tego dnia już dość rozrywki. Rzucając niezbyt kreatywne bluzgi, oddalili się, nie omieszkawszy splunąć w stronę swoich ofiar. Nawet gnębiciele muszą wrócić do domu na obiad. Chłopak leżał teraz na plecach, rozrzuciwszy szeroko ręce i patrzył w zasnute barwami niebo. ? Żyjesz, bracie? ? rzucił, nie zmieniając pozycji. W odpowiedzi usłyszał niski pomruk. Kaj wiedział, że przyjaciela pewnie bardziej boli urażona duma, niż żebra, które wytrwale przyjmowały ciosy przez ostatnie dwa kwadranse. Pozwolił cieknąć krwi z rozciętej wargi i napawał się ciszą nasączoną szmerem ulicy. Mihael wstał pierwszy. Stękając od czasu do czasu, wyprostował się i stanął nad Kajem, przesłaniając mu podziwiany widok. Wyciągnął rękę, którą przyjaciel niespiesznie chwycił i pomógł mu wstać. Boisko otoczone było chimerą ceglanych kamienic oraz starych warsztatów okrytych blachą falistą i rdzą. Nikt już nie pamiętał, jakie prace w nich wykonywano, ale najwyraźniej wciąż każdego dnia ktoś tam przychodził, bowiem ilekroć w czasie gry piłka lądowała za odgradzającym zakład murkiem, zawsze jakiś życzliwy osobnik przerzucał ją z powrotem. Ruszyli bez słowa w stronę furtki, będącej bramą między tym małym wszechświatem a gąszczem codzienności. W końcu Mihael postanowił przerwać ciszę. ? Tępe gnojki. ? Starał się stłumić gniew. ? U ciebie w porządku? ? Tak. A ty? Mihael zaśmiał się cicho. ? Możesz sobie wyobrazić. ? Nie muszę. ? Kaj też uśmiechnął się cierpko. ? Można powiedzieć, że ?znam ten ból?. Mihael prychnął w odpowiedzi na to, co u Kaja kryło się pod pojęciem poczucia humoru. Ale się uśmiechnął. ? Cieszę się, że przynajmniej język masz sprawny. Ale chyba za mocno oberwałeś w ten... no... ? Szukał przez chwilę właściwej nazwy, ale jej nie znalazł. ? Jak się nazywa część mózgu odpowiedzialna za humor? ? Stary, poczucie humoru mieści się w nerkach. ? Ty i te twoje... ? Mihael pokręcił głową. ? Serio. Czytałem o tym. ? To, że jakiś durny film, w którym o tym mówili, miał napisy, nie kwalifikuje tego jako czytania. ? Tak? A co ty ostatnio czytałeś, cwaniaku? ? A wziąłem parę książek od taty. ? Chłopak zrobił poważną minę. W każdym razie starał się. Kaj przyjrzał się mu uważnie, lecz przyjaciel patrzył przed siebie, usiłując wyglądać dostojnie i nie odwzajemnił spojrzenia. ? Romansidło. ? G*wno prawda. ? Romansidło. ? Twarz Kaja wypełnił uśmiech. ? Zakosiłeś swojej mamie jakieś romansidło. ? ?Głos gwiazd? to klasyka fantastyki. Żadne tam... emocjonalne egzaltacje. ? Na pewno ma wątek romantyczny. Zaraz, ?emocjonalne egzaltacje?? ? Kaj parsknął. ? Może rzeczywiście coś kiedyś przeczytałeś. ? Jasne, że ma wątek romantyczny. W każdej sensownej przygodzie jest taki wątek. Każdy facet musi uratować swoją dziewczynę, bracie. Od tego jesteśmy. ? No, to dzisiaj dałeś wspaniały pokaz swoich umiejętności. ? Tobie mocniej przeformowali gębę. Ale może cię weźmie jakaś niedowidząca. ? E, ja się nie muszę martwić. ? Kaj klepnął przyjaciela w plecy. ? Po prostu poczekam, aż cię spiorą i odbiję twoją dziewczynę. Roześmiali się obaj, idąc wzdłuż krętej, ruchliwej ulicy i wymijając licznych przechodniów. Przed nimi rozpościerała się plątanina starych, wypełnionych najrozmaitszymi losami budowli. Następnego dnia, kiedy przedpołudniowe słońce przeszywało zupełnie już rozbudzone miasto ostrymi promieniami świeżości, uczniowie pierwszej ?D? zajmowali swoje mniej lub bardziej przypadkowe miejsca w ławkach. Mihael i Kaj mieli o tyle łatwiej, że jako przyjaciele z czasów podstawówki na każdej lekcji siadali razem. Jesienne dni sprzyjały nawiązywaniu nowych znajomości, dawały grunt zalążkom relacji, pozwalały się wypełnić zaczątkami przyszłych więzi. Chłopcom udało się poznać już kilka osób, pozamieniać z innymi parę słów, ale dopiero rzucające się w oczy pozostałości wydarzeń poprzedniego dnia zwróciły powszechną uwagę. ? Podobno regularnie lądują u pedagoga ? odezwał się chłopak siedzący w ławce za nimi, który usłyszał historię opowiadaną komuś z rzędu obok. ? Banda Krzywego dawała o sobie znać jeszcze kiedy mój brat tu chodził. Ponoć wpieprzają ludziom jak leci, wystarczy im się nawinąć. Kaj pomyślał, że ksywa ?Krzywy? niekoniecznie wzbudza respekt. Oczywiście do czasu, gdy ktoś znajdzie się z takim czy innym ?Krzywym? sam na sam. Gwar ucichł, kiedy zaczęła się lekcja. Tylko osoby z najbliższego otoczenia chłopaków szeptem dopytywały się o szczegóły. ? Ale wygraliście? ? zapytała Daria, która dzięki swoim długim, falującym rudym włosom natychmiast trafiła na szczyt listy top 10 większości męskiej części klasy. ? No ba. ? Mihael przybrał nonszalancki wyraz twarzy. ? Dostali ode mnie tak, że gdyby ich potem nie sprzątnęli, wciąż jeszcze leżeliby na boisku. ? Taa... Tuż obok ciebie ? dodał Kaj. ? Stary, nie pomagasz ? rzucił półgębkiem Mihael. ? Po to ma się blizny, żeby na nie wyrywać. ? Do czasu, aż nie zdeformują ci twarzy ? la Quasimodo. Słuchaj, jak ta metoda zadziała, to będę mógł obijać twoją gębę przed każdą randką? Dla lepszego efektu. ? Jasne, tylko ostrzegaj, jak będziesz zaczynał, bo mogę nie poczuć różnicy. Następne tygodnie pełne były wrażeń, usiane różnorodnością i niezwykłością trzydziestu osób, z których każda dokładała trochę niepowtarzalnych cech do mozaiki klasy pierwszej ?D?. Jesień powolnie mościła sobie swoje sentymentalne gniazdo z pozostałości po witalnych sokach lata, ukrytych teraz gdzieś głęboko i z rzadka dysponowanych przez nieśmiałe, chłodne deszcze. Po miękkiej krawędzi wieczoru przetaczało się gasnące słońce, pozostawiając po sobie zaplątane w strzępy chmur i zarośli wyraziste ślady czerwieni. Nieprzyjemnie drażniły one przechodniów, nieraz wzbudzając w nich niejasne napięcie i pewien niepokój, który doskonale umie się rozgościć w pełnej szerokiego i masywnego życia metropolii. Szkolny korytarz był już o tej porze pusty, na kamiennej posadzce nie pozostał ślad po symfonii codziennego rejwachu. Chłodne światło lamp było zgaszone, kiedy Kaj i Mihael opuszczali budynek, nie spiesząc się zbytnio. ? No i co wybrałeś? ? spytał Kaj. ? Spacer. ? Spacer? ? Nie, kolację w restauracji. ? Wiedziałem. ? Spacer to najlepsze wyjście. Można swobodnie porozmawiać, nacieszyć się krajobrazem... Wiesz, poznać się nawzajem. Poza tym nie zobowiązuje... ? ...szczególnie portfela. ? Właśnie. ? Mihael kiwnął głową. ? Biorąc pod uwagę moje zasoby, to najlepsza opcja. ? Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, o czym miałbyś z nią rozmawiać. ? Zostawię te sprawy Darii. Dziewczyny lubią opowiadać o różnych rzeczach, nie? Zresztą, lubię jej słuchać. Jest urocza, jak się zagłębi w jakąś historię. Mówię ci. Przed wejściem do szkoły jakiś uczeń odpinał właśnie rower i ruszał przed siebie. Bez problemu wyminął cztery osoby, które zatrzymały się pod ogrodzeniem, żeby sobie zapalić. Cztery dobrze znane chłopakom osoby. ? O ja ? zaczął jeden z palaczy. ? To znowu te cioty. Niewysoki trzecioklasista podszedł do Mihaela, który miał nieszczęście przechodzić bliżej miejsca zgromadzenia. ? Hej, młody ? kontynuował tamten. ? Co u ciebie? Mihael go zignorował, dalej idąc w stronę bramki prowadzącej na ulicę. ? Ej, no, ze mną nie pogadasz? ? Odwrócił się w stronę kumpli. ? Jakiś niedorozwinięty? Wyjście było już blisko, ale trzecioklasista złapał chłopaka za bark, nachylił się i krzyknął mu prosto do ucha. Mihael zatrzymał się. Zacisnął mocno zęby i usiłował zapanować nad sobą. Niewysoki mierzył go wzrokiem wyraźnie uradowany, w czasie gdy pozostali zgasili swoje papierosy i ruszyli, by się przywitać. ? Fajna koszulka. ? Niewysoki chciał zabłysnąć w towarzystwie. ? Męskich nie mieli? Mihael stał twarzą w twarz z trzecioklasistą, pięści miał zaciśnięte. Kaj spojrzał w oczy niewysokiego. Cokolwiek się w nich kryło, było czyste i niczym nieskażone. Małe, jasne oczy bez śladu głębi zdradzały coś, czego nie można było nazwać radością, a jednak kryły się w tym pokłady szczerej, podłej satysfakcji. To zapewne był Krzywy. Kaj starał się przywołać dla kurażu swoje rozbawienie tym pseudonimem, lecz nie pozostał po nim ślad. Jedynie bijący coraz mocniej w piersi strach. ? Nie ? zaczął przez zaciśnięte zęby Mihael ? twoja matka wszystkie wykupiła. Pozamiatane, pomyślał Kaj. ? Masz przejebane ? powiedział Krzywy, szczerząc zęby. Bił mocno, celnie i nieczysto. Wściekłość i gniew Mihaela nie stanowiły zbyt dużej przeszkody dla prostej i starannie wypielęgnowanej zawiści trzecioklasisty. Kaj ruszył przyjacielowi z wątpliwą pomocą, co tylko dało pretekst pozostałej trójce do przyłączenia się. Słońce całkiem zniknęło za horyzontem, gdy skończyli. ? Nie chcę już więcej iść do tej szkoły. Wieczór sączył się, niesiony łagodnym szmerem ulicy, do oświetlonego ciepłym blaskiem niewielkiego salonu w starej kamienicy. Dosięgał ostrożnie chłopaka siedzącego sztywno na kanapie, wyostrzając malujący się na jego twarzy gniew i bezradność. ? Mihael ? siwy mężczyzna mówił twardo i ze spokojem ? to nie podlega dyskusji. Chłopak tłumił łzy. Nie odezwał się z obawy, że straci nad sobą kontrolę. ? Tak to już jest na tym świecie ? kontynuował mężczyzna. ? Nie będę ci prawił morałów, bo sam się przekonałeś. Im dalej zajdziesz, tym więcej przeszkód napotkasz, tym będzie ci ciężej. Cieszę się, że im się postawiłeś. I ty też powinieneś się cieszyć, bo później nie będziesz mógł nawet tego. Spójrz na mnie. Mihael podniósł wzrok na ojca. ? Ja jestem nikim. ? Tato... ? Milcz i słuchaj. Chłopak milczał. ? Nie mam wykształcenia. Nie mam zdolności. Muszę zgadzać się na wszystko, czego zażąda szef, bo inaczej mnie zwolni. Nie znam się na prawie, a nawet gdyby... Mieliśmy paru, którzy chcieli utworzyć radę zakładową. Zarząd ich zniszczył. Mężczyzna zamyślił się na krótką chwilę. ? Spotkał ich o wiele gorszy los, niż zwykłe zwolnienie. Ty nie możesz tak skończyć. Ucz się. Wytrwaj, nie ma innej drogi. Ojciec wstał. Zanim wyszedł z pokoju, powiedział jeszcze: ? Rany się zagoją. Ustąpią miejsca dla nowych. Ale to nie rany bolały Mihaela najbardziej. Po tym dniu Mihael nie chwalił się już tak swoimi przejściami. Sińce i zadrapania dostarczały mu więcej upokorzenia niż dumy. Mimo wszystko jednak koledzy okazywali mu szacunek, a przynajmniej miał nadzieję, że nie jest to zakamuflowana protekcjonalność. Najbardziej wdzięczny był Darii. Dziewczyna nie zaczęła nim gardzić, czego się obawiał, ale okazała mu troskę i współczucie. Rodzice Kaja dostrzegli oczywiste pamiątki po spotkaniu z Krzywym, choć chłopak udawał, że to nic wielkiego. Jego matka chciała interweniować w szkole, ale Kaj przekonał ją, że sam powiadomi, kogo trzeba. Bezchmurne błękitne niebo okrywało przyjemny spokój południa, podtrzymywało szeleszczący opadającymi liśćmi dzień, doglądało lekkich powiewów nadchodzącej zimy. Chłopcy którejś z drugich klas mieli szczęście wykorzystać łaskawość pogody, grając w piłkę na szkolnym boisku w czasie wf-u. Drobna kobieta obserwowała tę scenę z pokoju nauczycielskiego, gładząc ręką po wyraźnie już zaokrąglonym brzuchu. Lekki i łagodny uśmiech delikatnie odbijał się w jej młodych oczach przesłoniętych szkłami okularów. Do pokoju wszedł dość już stary nauczyciel przedmiotów ścisłych. Co semestr innego, w zależności od zapotrzebowania. ? Czy to w ogóle ma jakikolwiek sens? ? westchnął ciężko, odkładając jakieś papiery na stosowne miejsce. ? Jak my mamy sobie radzić, jeśli nawet ich rodzice nie dają rady? Wyrzucisz ich na parę tygodni, to zaczną się wykłócać, że jest obowiązek szkolny. Zawiesisz w prawach ucznia, to wrócą jeszcze bardziej zdegenerowani i pewni siebie. Wywalisz ich na dobre, pojawią się następni. Nauczycielka nie odwracając się od okna, odpowiedziała miękko: ? To dobre chłopaki. Starszy mężczyzna pokręcił tylko z rezygnacją głową. ? Wiesz przecież ? kontynuowała ? że te wszystkie prawne łamańce mają sens tylko wtedy, gdy ludzie wierzą w pewne normy. Oni nie mają łatwego życia... w tym otoczeniu. ? Ano może i nie mają. Nie ma co licytować ich doli, niedoli. To, że niejeden z nich ma ciężko w domu, nie jest usprawiedliwieniem. ? Nie jest. ? Skinęła lekko głową. ? Ale pozwala trochę zrozumieć. Mężczyzna podszedł do okna i oglądał przez chwilę grę. Drużyna atakująca do zachodniej bramki znowu straciła punkt. Odwrócił wzrok i spojrzał na okrągły brzuch kobiety. Plotki dotyczące ojca zdążyły się już rozejść. A nauczycielka ich nie dementowała. ? Więc teraz masz zamiar zostać samotną matką? Kobieta spuściła oczy. ? To dziecko to jedyna dobra rzecz, która z tego wszystkiego wynikła. Nie mówmy o tym ? dodała ciszej. Gdy kilka godzin później dzwonek swoim przywilejem zakończył lekcje, w klasie, gdzie właśnie dobiegły końca zajęcia z polskiego, pozostały jedynie dwie osoby. Chłopak spojrzał na spore zaokrąglenie swojej nauczycielki, zastanawiając się, który to już miesiąc. Mimowolnie dostrzegł brak obrączki na ładnej, drobnej dłoni kobiety. ? Kaj, twoja mama wczoraj do mnie dzwoniła. Podobno powinniśmy porozmawiać. Chyba nawet wiem o czym. Chłopak siedział z zaciśniętymi pięściami na kolanach. Chciał spojrzeć na nauczycielkę zdecydowanym wzrokiem, ale pokaźny siniec pod okiem nie dodawał mu powagi. ? Nie ma o czym rozmawiać. Po prostu nie chciałem, żeby moja mama robiła z tego aferę. Jeśli będzie awantura, to oni nie dadzą nam żyć. Zresztą, zaczepiają i znęcają się nad wieloma uczniami. ? Ale to ciebie i Mihaela traktują najgorzej. Tylko wy im się stawiacie. ? I widać, jakie są skutki. ? Kaj uśmiechnął się ironicznie. Kobieta westchnęła cicho. ? No dobrze, skoro mam nie iść z tym do pedagoga, to co proponujesz? Kaj spojrzał gdzieś w bok. ? Są w trzeciej klasie. Skończą szkołę i problem zniknie. W każdym razie mam nadzieję, że skończą. ? Na twarz chłopaka powrócił cierpki uśmiech. Kobieta również się uśmiechnęła, ale w jej spojrzeniu nie było śladu cynizmu. Nigdy nie było tam żadnych tego rodzaju emocji, nawet zwykłej złości czy irytacji. Tylko ten smutek, przemknęło przez głowę Kajowi. Chłopak domyślał się, że jego przyczyną wcale nie jest historia, z którą tu przyszedł. ? Zdadzą, zdadzą. Jak wy na niego mówicie? Krzywy i jego koledzy wcale nieźle się uczą. ? Kobieta zrobiła krótką pauzę. ? Kaj... Nie patrz na nich z góry. Chłopaka nieco zaskoczyły te słowa. ? Nie każdy ma szczęście mieć takich rodziców jak twoi. ? Nieprawda ? odparł zdecydowanie. ? Ojciec Jeremiego jest alkoholikiem, bije go i jego matkę, jak się upije. Wszyscy o tym wiedzą. A Jeremi z tym swoim nastawieniem pewnie zostanie jeszcze kiedyś świętym. Kobieta powiodła wzrokiem w stronę okna, gdzie było już widać zapowiedzi nadchodzącego wieczoru. ? Nie usprawiedliwiam tego, co robią ? powiedziała ? ale oceniając czyny, nie oceniaj od razu człowieka. Wychodząc z klasy, Kaj pomyślał, że łatwo tak mówić, bo to on tu jest cały poobijany. Ale zastanowił się nad kilkoma sprawami. Dni mijały, przygotowując niebo dla pierwszych płatków śniegu. Szare elewacje kamienic otaczające ponure, niespokojne bramy, mogły odetchnąć nieco, pozwalając bieli na chwilę ukryć ich starość i nieporadność. Śnieg prószył miękkim zapomnieniem i otulał wyrzeczenia mieszkańców bezbarwnych budowli drobinami nadziei. Kaj wyszedł ze szkoły zaraz po lekcjach razem ze znajomymi. Idąc, wymieniali uwagi wśród powszechnej wesołości, podziwiając zarazem urok scenerii obramowanej zimnym i mocnym światłem ulicy. Mihael został jeszcze w szkole, czekając w szatni na Darię i zastanawiając się, gdzie powinien ją zabrać, by uczcić urodziwą zmianę aury. Dziewczyna opowiadała mu jak spędziła poprzedni wieczór z koleżankami, jakie przedziwne miejsca odnalazły w zaułkach Starego Miasta i jakie cuda widziały wśród przeróżnych witryn, szyldów i kawiarni. Słuchał tego z uśmiechem, podziwiając jej eleganckie ruchy, którymi wymyślnie zawiązywała bez cienia maniery szalik. Byli ostatnimi osobami w szatni. Mihael przepuścił dziewczynę przodem, wychodząc z przydzielonego klasie pierwszej ?D? boksu złożonego z metalowej siatki i rzędu wieszaków. Skierował się w stronę wyłącznika światła i już miał go nacisnąć, kiedy zobaczył, że do pomieszczenia wszedł ktoś jeszcze. Zastygł w bezruchu, a serce zaczęło mu bić mocniej. Do szatni wszedł Krzywy wraz z dwoma kolegami. Wszyscy trzej nie zwracając uwagi na pierwszaków, udali się w stronę swojego boksu. Być może Mihaelowi udałoby się wyjść niezauważonym, bo Krzywy był zajęty rozmową z jakimś uczniem, którego chłopak nigdy nie widział, najwyraźniej nowicjuszem w bandzie. Być może nawet to, że drugi towarzysz trzecioklasisty rozpoznał Mihaela i wyszczerzył zęby w uśmiechu nie zwróciłoby uwagi Krzywego. Być może Krzywy już się dzisiaj na kimś wyładował, a może zrobiłby sobie dzień wolnego. Ale towarzysz trzecioklasisty nie zwrócił uwagi kumpla na Mihaela. Szturchnął szefa i wskazał na dziewczynę. Krzywemu nie zabłysły oczy, jego twarz nie zdradzała oznak przypływu dobrego humoru. Mihael zauważył, że oczy chłopaka nigdy nie przejawiały takich oznak; nawet gdy trzecioklasista zabierał się za coś, co dawało mu frajdę, w jego spojrzeniu nie było niczego oprócz groźnej ostrości, a jego szczery uśmiech nie miał w sobie ani śladu rozbawienia. ? No, no. Nasza mała ciota chce sobie dziś zaliczyć ? zaczął Krzywy. Wtedy Mihael zrozumiał, że nie ma dobrego rozwiązania tej sytuacji. Nie mógł po prostu wyjść i pozwolić Krzywemu na kontynuowanie monologu, zresztą chłopak pewnie by mu na to nie pozwolił, dopóki by nie skończył. Nie mógł go też powstrzymać, nie sam. Zaciskał bezsilność i gniew w swoich pięściach. Próbował nie dać ujścia swoim emocjom. Starał się znaleźć jednak jakieś wyjście. Ale nie znalazł. Podszedł do Krzywego ku jego nieskrępowanej uciesze i ku rosnącym przerażeniu Darii. Zebrał się w sobie i powiedział tylko jedno słowo. ? Przestań. Nie poskutkowało. Nie tracąc czasu na dalsze rozważania, Mihael wziął szeroki zamach. I to był błąd, bo Krzywy bez trudu zablokował jego rękę, zanim w ogóle został wyprowadzony cios. Odpowiedział celnie i mściwie, cedząc obelżywe zwroty. Trafiał za każdym razem. Za każdym razem powtarzał. Za każdym razem komentował. Mihael upadł. Nie miał siły się podnieść. Chciał powiedzieć Darii, żeby uciekała, ale ku jego rozpaczy dziewczyna spróbowała ich rozdzielić. Podbiegła, krzyknęła błagalnie, lecz tak jak poprzednia prośba i ta nie odniosła skutku. Zamiast tego dała okazję jednemu z kumpli Krzywego do zablokowania wyjścia. Ktoś przechodził korytarzem i chciał wejść do szatni, ale dostrzegłszy rozgrywającą się tam scenę, szybko zawrócił. Krzywy napawał się jeszcze przez moment, po czym ruszył w stronę dziewczyny. Cofała się, aż jej plecy natrafiły na siatkę boksu. Krzywy stanął blisko niej. Bardzo blisko. Jedną rękę oparł o siatkę i nachylił się nad Darią. Dziewczyna drżała ze strachu, ale nie odwróciła wzroku, patrzyła zdeterminowana i przerażona w oczy trzecioklasisty. ? Niezłego sobie znalazłaś faceta ? zaczął chłopak. ? Chociaż nie jestem pewien, czy można go tak nazwać. ? W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś bardzo odpychającego. ? Zostaw tego pedała i chodź ze mną, a ja zdejmę ci te ciasne spodenki... Mówił wulgarnie i rozwlekle, ze wszystkimi szczegółami. Mówił i mówił, a kiedy skończył, odwrócił się i razem z rechoczącymi kumplami wyszedł z pomieszczenia. Mihael leżał na podłodze, oparty o siatkę. Nie miał odwagi podnieść wzroku. Daria stała ze spuszczoną głową, mocno obejmując swoje ramiona, a po policzkach spływały jej łzy.
  12. Nadejście wieczoru nie przyniosło wytchnienia. Choć ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem dobrą godzinę temu, temperatura wciąż była bezlitośnie wysoka. Rozgrzane powietrze otulało miasto, usypiając każdy zakątek i zanurzając misterny labirynt budynków w stagnacji. Jedynie centrum, serce metropolii, zmuszone ciążącym na nim obowiązkiem utrzymywania świata w ruchu, nie poddawało się, z wysiłkiem rozlewając dokoła aktywność przez pozalepiane upałem arterie. Rozpoczynające swą zmianę latarnie uliczne zachęcały ludzi do wychynięcia na dwór, oświetlając przenajrozmaitsze lokale, które obiecywały miłośnikom nocy choć odrobinę ulgi od skwaru. Wracając z pracy, Kaj rozważał, czy nie zaszyć się w jakimś barze. Mając w perspektywie kolejną noc w dusznym mieszkaniu w starej czynszówce wybudowanej wieki temu pod numerem sto trzynastym, klimatyzowane pomieszczenia kusiły jeszcze bardziej. Po chwili namysłu zrezygnował z tego planu, licząc na to, że zmęczenie sprowadzi na niego sen zaraz po powrocie. Przeszedł ostatnie kilkaset metrów od przystanku, podziwiając mozaikę świateł wydzierających cenną przestrzeń oblekającej miasto ciemności. Wszystkie pobliskie ulice wyglądały podobnie, wytyczane przez szeregi starych kamienic i czynszówek. Jednak każde z rozjaśnionych okien dodawało kilka ziaren indywidualności w postaci skrytych za nimi różnorakich sprzętów, mebli, rzeczy i ekscentrycznych drobnostek, które otaczały życia mieszkających wśród nich ludzi. Otworzył ciężkie drzwi pokryte czymś, czego nie można było nazwać graffiti i przekroczył próg klatki schodowej, pozostawiając za sobą cichy szmer ulicy. Nastrój od razu mu się poprawił, gdy zobaczył stojącą na korytarzu Maję, jednak równie szybko go opuścił, kiedy zrozumiał, co jej obecność oznacza. Kaj odnosił wrażenie, że choć o dwa lata młodsza, dziewczyna przeszła w życiu o wiele więcej niż on. Nikt dokładnie nie wiedział, w jaki sposób otrzymała posadę zarządcy, skąd pochodzi, czy ma jakieś wykształcenie i czy planuje w najbliższym czasie znaleźć lepszą pracę, a ona sama za każdym razem, gdy tylko pojawiała się szansa na odpowiedź, zmieniała temat rozmowy. Niemniej ta część mieszkańców, która miała wątpliwą przyjemność spotkać kiedyś właściciela budynku, była mu niezmiernie wdzięczna, że postanowił wyznaczyć na to stanowisko zastępcę. Tym bardziej, że Maja pracowała sumiennie i zdecydowanie ponad zakres swoich obowiązków. ? Dobrze, że jesteś ? powiedziała, widząc Kaja. Mężczyzna westchnął, ale tylko w myślach, nie chcąc okazywać swojego rozdrażnienia po całym dniu. ? Ktoś przyszedł do Mariki, tej dziewczyny, która mieszka pod czwórką. I chyba zaczyna sprawiać problemy. Rzeczywiście, można było usłyszeć dobiegające zza drzwi opatrzonych wspomnianym numerem odgłosy kłótni, które przybierały na sile i intensywności. Jeśli słuch nie mylił Kaja, właśnie poszedł w ruch jakiś wazon. W otwartych drzwiach mieszkania obok stała i przyglądała się całemu zajściu stara kobieta. Kaj domyślił się, że to ona zawiadomiła Maję o całej sytuacji, a dziewczyna, oczywiście, od razu przyszła, choć jej dzień pracy już dawno się skończył. Wyglądało na to, że właśnie szykowała się do wejścia pod nieszczęsny numer, gdy przyszedł Kaj. ? Dobra ? odpowiedział mężczyzna, nie precyzując, co konkretnie przez to rozumie. Nie zadawał żadnych pytań. Maja często ?wykorzystywała? go do przeróżnych prac, które wymagały silnej ręki i zdecydowania. Zapewne uważała, że Kaj, nie mając własnej rodziny, a więc i związanych z nią obowiązków, mógł wziąć na siebie trochę cudzych problemów. Miała rację. A jemu to nie przeszkadzało. Zapukał do drzwi tylko dla formalności, po czym uchylił je, wypuszczając na zewnątrz wiązankę obelg i niedwuznacznych aluzji. W środku młody chłopak prowadził ożywiony dialog z bliską mu wiekiem dziewczyną. ? Szanowni państwo... ? zaczął Kaj bez cienia optymizmu, za to z dozą ironii, przekraczając próg. ? A ty czego tu, k*rwa, chcesz? ? przywitał się wyrostek. Młody, dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, zakatarzony, pobudzony, miał rozszerzone źrenice. Kaj w jednej chwili stał się czujny. ? Nie powinieneś się w to mieszać ? powiedziała dziewczyna. Kaj nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przeszli na ty. ? Odprowadzę twojego kolegę do wyjścia ? powiedział, zbliżając się w stronę wyrostka. ? Słuchaj, stary skur... ? Z ust chłopaka zaczął płynąć potok słów, którymi plastycznie opisywał, co myśli o Kaju, jego matce i całej reszcie. Sporo było w tej wypowiedzi powtórzeń. Kaj czekał cierpliwie, aż chłopak się wyżali. Albo da mu pretekst do podjęcia bardziej stanowczych działań. Marika spróbowała przerwać trwający w najlepsze wywód, lecz wyrostek nie dał jej dojść do głosu. ? Ani słowa, szmato! ? Hej, bez takich! ? Kaj podszedł do wyrostka. Wykonał wolny, ale zdecydowany ruch, jakby chciał go chwycić za ramię. Bez powodzenia. Pierwszy cios trafił Kaja w szczękę. Mężczyzna zatoczył się lekko, ale nie stracił równowagi. Drugi, wymierzony w brzuch, odebrał mu dech. Kaj zgiął się wpół, wciąż trzymając się na nogach. Trzeci był definitywny. Wyrostek rąbnął mężczyznę kolanem w głowę, szczęśliwie nie trafiając w nos. Kaj zatoczył się dobre dwa metry w tył i wyrżnął na ziemię. Leżał, usiłując dojść do siebie, tymczasem chłopak z wyrazem zadowolenia na twarzy, ostentacyjnie wolno szedł w jego stronę. Zamierzał dołożyć kilka kopnięć do bilansu i popisać się przed publicznością. Co prawda widownia składała się z dwóch przerażonych kobiet i znudzonej staruszki, ale wyrostek nie miał zbyt wysokich aspiracji. Zgiął nogę, biorąc jak największy zamach. I to był błąd. Kaj błyskawicznie kopnął napastnika w piszczel nogi, na której się opierał, pozbawiając go tym samym równowagi. Wyrostek zachwiał się mocno i pochylił tułów do przodu, rozpaczliwie próbując zachować balans, jednak jedyne co osiągnął, to zmniejszenie dystansu między swoją żuchwą a pięścią Kaja. Sytuacja zmieniła się w jednej chwili i zamiast paść na twarz, chłopak wyłożył się na plecy. Kaj wstał, opierając się o ścianę. Uspokajając oddech, spojrzał na otumanionego napastnika, a potem na Marikę, która zakrywała usta dłońmi. ? Mam przejebane ? wyszeptała dziewczyna, patrząc na półprzytomnego wyrostka z czymś, co Kaj z lekkim niedowierzaniem zdiagnozował jako współczucie. Chciał odpowiedzieć coś w stylu ?Nie ma za co?, ale się powstrzymał. Zamiast tego zadał pytanie, które powinno paść zanim padł choć jeden cios. ? Czego on chce? ? Kaj spojrzał na pokonanego. ? Chciał? Marika najwyraźniej walczyła sama ze sobą, by nie zwyzywać mężczyzny. W końcu zamknęła oczy, westchnęła i jak najspokojniej odpowiedziała: ? Wiszę mu pieniądze. Kaj nie pytał o szczegóły. Może w ten sposób ominie go choć jedna awantura. Przez chwilę wahał się, czy nie zaoferować dziewczynie pomocy, ale jej wzrok rozwiewał wszelkie wątpliwości. Podszedł w milczeniu do wyrostka, który coś mamrotał, zapewne ciąg dalszy swoich wcześniejszych wywodów. Wziął go pod pachy i wytaszczył z budynku. Przekraczając próg, rzucił tylko: ? Następnym razem wybierz sobie lepszego chłopaka. ? Na przykład takiego jak ty? ? odparła dziewczyna cierpko. ? Albo kurator. Skrzypienie schodów wypełniało niezwykłą ciszę klatki schodowej. Cienkie ściany pokryte zawiłymi wzorami, które wraz z odłażącą farbą tworzyły niepowtarzalną mozaikę upływającego czasu, nie sprawdzały się zbyt dobrze w roli stróżów historii, które się za nimi rozgrywały. Być może spowodowała to rozlewająca wokoło senność temperatura, a może ten dzień wykorzystał już swój limit wydarzeń, niemniej w tej chwili na klatce schodowej słychać było jedynie Maję i Kaja zmierzających na górę. Dziewczyna chciała przerwać jakoś niezręczną ciszę, podziękować, może nawet wyrazić troskę. Ale zdołała tylko spytać: ? A jeśli wezwie policję? Kaj trzymał się za obolały bok, poza tym nie okazywał oznak bólu. W każdym razie starał się. ? Nie wezwie ? odparł spokojnie. ? To ćpun. Byłoby mu to bardziej nie na rękę niż nam. Patrzył pod nogi, zamyśliwszy się na krótką chwilę. ? Pewnie kolejny od Trzech Zer. Trzy Zera parę lat temu, zanim jeszcze przybrali taką nazwę, byli zwykłą bandą, która gromadziła kilku kumpli z podwórka. Jednakże od czasu, kiedy dzielnica podwyższyła swój status, to znaczy dostała własnego dilera, szajka rozrosła się i zorganizowała. Kaj nie sądził, żeby wpływy gangu przekraczały granice jego rewiru, zwłaszcza sądząc po żargonowej nazwie, która miała w sobie ślady pewnej naiwności, można by wręcz powiedzieć ? dziecięcego optymizmu, cechującego ludzi, którzy stawiają pierwsze kroki w jakiejś branży. Nieprzyjemne promieniowanie w szczęce jednak szybko przypomniało mu, że ból jest taki sam, niezależnie od tego, jaką pozycję w półświatku zajmuje ten, kto go zadaje. Spostrzeżenie Kaja nie poprawiło humoru Mai. Dostrzegł łagodny smutek w jej oczach, które szukały czegoś na schodach i pomyślał, że kłopoty w budynku dotkną ją o wiele bardziej niż jego. Choć może akurat nie w tym momencie, przemknęło mu przez głowę, gdy rozcierał obolałą twarz. Maja spojrzała na niego. Będzie miał piękny siniec nad policzkiem. ? Hej... ? przerwała milczenie. ? Poradzisz sobie...? Czyżby ślad troski w jej głosie? Kaj starał się ukryć cień ironii, który mimowolnie wkradał się do jego uśmiechu. Co miał odpowiedzieć? ? Przyzwyczaiłem się. Zatrzymali się na piętrze Kaja. Dziewczyna mieszkała jeszcze wyżej. Przez okno na końcu korytarza sączyło się leniwie do przykrytego młodą nocą wnętrza neonowe światło, zastępując od dawna niedziałające w tej części przedpokoju lampy. Kaj właściwie powinien to zgłosić, ale nie chciał przysparzać Mai więcej pracy, więc udawał, że wszystko jest w porządku. Wiedziała o tym i była mu wdzięczna. ? Słuchaj... ? dziewczyna podjęła kolejną próbę nawiązania rozmowy. ? Wiem, że pewnie nie wiedzie ci się jakoś szczególnie... Ale twoja nowa praca chyba pozwala ci znaleźć lepsze lokum? Sugestia, by się stąd wyprowadził. Doskonały sposób, żeby wyrazić podziękowania. Maja skarciła się w myślach. ? Chodzi mi o to, że zamiast tu tkwić, mógłbyś przenieść się gdzieś, gdzie można by zrobić coś pożytecznego. ? W jej głosie było zdecydowanie. I coś jeszcze. ? Po prostu uważam, że się tu marnujesz, że marnujesz swoje życie. Spojrzał na nią bez uśmiechu, z łagodnością w oczach, której tak nie znosiła, zapewne dlatego, że na co dzień widziała coś zupełnie przeciwnego w spojrzeniach swoich petentów. ? Właśnie tu można zrobić coś pożytecznego. ? Starał się, by nie zabrzmiało to jak krytyka jej pracy, lecz obietnica ewentualnej pomocy. ? Zresztą, jestem zadowolony z tego, gdzie jestem. Pomyślał, że skoro są już w temacie, może następne pytanie zabrzmi bardziej naturalnie. ? A ty? ? A co ja? ? spojrzała na niego uważniej. ? Czemu tutaj mieszkasz? Kaj oparł się o ścianę, by dać odpór zmęczeniu, jednocześnie miał nadzieję, że taka poza wytworzy odrobinę dystansu i pytanie nie wyda się zbyt osobiste. ? Wiem, że kiedy masz wolne, czasem wyjeżdżasz do rodziny ? kontynuował. ? Skąd wiesz, że do rodziny? ? A co, do narzeczonego? ? Do rodziny ? odparła cierpko. ? Pewnie niełatwo znaleźć pracę zaraz po studiach ? Kaj szukał subtelniejszych słów. Nie znalazł. ? Ale zarządca czynszówki? Nie zapytała, skąd wie, że jest świeżo po studiach, więc uznał, że znowu trafił. ? Tak wyszło ? odrzekła po prostu. Kaj westchnął w duchu. ?Do przewidzenia?. Mimo wszystko jednak Maja nie ucięła od razu tematu, w jej głosie nie było ostrości. A może znalazłoby się i ziarno zachęty. Kaj zastanowił się chwilę, starając się dobrać odpowiednie słowa, by zrobić krok do przodu, ale zanim zdążył podtrzymać wątek, dziewczyna powiedziała: ? Jeremi dzisiaj dzwonił. Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej, ale przez to wszystko jakoś wypadło mi z głowy. Chciał, żebyś jutro do niego zajrzał. Jeremi. Stary kolega ze szkoły. Zatelefonował do Mai, bo Kaj nie miał w swoim mieszkaniu własnego aparatu. Nie miał kto do niego dzwonić. Tak mu się przynajmniej do niedawna zdawało. ? Dlaczego sam tu nie przyjdzie? ? Mówił, że woli teraz nie wychodzić na dłużej z domu. Nie wiem. Chyba się czegoś obawiał. Kaj zastanawiał się przez chwilę, czy może to mieć coś wspólnego z Zerami. Kto jak kto, ale Jeremi, choć niewątpliwie słusznej postury, nie potrafiłby umyślnie skrzywdzić nikogo, może nawet modliłby się za drania, kiedy tamten by go tłukł. Kaj doszedł jednak do wniosku, że nie wszyscy muszą mieć te same problemy, co on. Poza tym mieszkanie Jeremiego było znacznie poza rewirem Zer. ? Cóż... No dobra ? powiedział trochę zmieszany. Maja skinęła lekko głową i ruszyła na swoje piętro. ? Dzięki ? powiedział Kaj. Nie chodziło mu o przekazanie wiadomości. Dziewczyna odwróciła się na chwilę. Uśmiechnęła się, pierwszy raz tego wieczoru. Kaj zamknął za sobą drzwi i nie włączając światła, rzucił klucze na stolik koło wejścia. Wylądowały obok nieskładnej sterty papierów z pracy, nad którymi pochylał się wiszący samotnie na ścianie krzyż. Kaj włączył mały wiatraczek, stojący na komodzie obok jakiejś książki, która miała szczęście być wyjętą z szuflady. Nie pamiętał nawet na czym skończył lekturę. Otworzył okno na całą szerokość i wyjrzał na ulicę. Pojedyncze samochody przetaczały się pod skrzydłami neonowego znaku, który sączył łagodną truciznę ciepłych barw na wszystko, co odważyło się do niego zbliżyć. Czerwień opływała wysuszone ulice, na które od czasu do czasu opadały szare nitki odległych pomruków metropolii, rozpływające się w nocy wraz z chwilą, gdy pozostawione samotne przez niknący w innej, złaknionej przypływu żywotności ulicy samochód, dotykały gorącego bruku. Kaj usiadł na kanapie, zamknął oczy i pozwolił myślom błądzić. Następnego dnia skończył pracę wcześniej. Przez okno tramwaju podziwiał miasto zanurzone w ciepłych promieniach zachodzącego słońca. Od przystanku szedł pieszo, wzdłuż kamienic, które tylko pozornie ustawiały się w równym rzędzie. Pod tą iluzją fasady budynków bezustannie przemieniały się, odrobina za odrobiną, to ujawniając nowe detale, ozdobniki, finezyjne gzymsy i załomy, ornamenty i ubytki, to znów ukrywając te, co do których zdawało się, że już na dobre są przyporządkowane do tej czy innej ulicy. Otworzył potężne drzwi jednej z owych kamienic i wszedł na klatkę schodową, na której melancholijne światło wydobywało fragmenty zapomnianych historii. Dotarł na właściwe piętro i zadzwonił do drzwi. Jeremi przekręcił klucz w zamku i wpuścił Kaja do środka. Spory przedpokój zajmował więcej miejsca, niż każde z pozostałych pomieszczeń z osobna. Wymienili powitania, po czym Jeremi zaprosił gościa gestem do salonu. Kaj idąc za nim, zauważył uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju. Wyglądała zza nich para dziewczęcych oczu znad urokliwie przyozdobionego piegami noska. Gdy ich spojrzenia spotkały się, dziewczyna skromnie spuściła wzrok i zniknęła w głębi pomieszczenia. Jeremi nie skomentował tego w żaden sposób. Kaj usiadł na kanapie naprzeciw gospodarza. ? No ? zaczął rezolutnie ? trochę nastraszyłeś Maję tym telefonem. Jeremi machnął ręką i pokręcił lekko głową. ? To nic poważnego. To znaczy, poważnego, ale nie chodzi o mnie. Gospodarz pochylił się lekko do przodu. ? Pewnie słyszałeś o tej bandzie, która nazywa siebie Trzema Zerami. Więc jednak, pomyślał Kaj, ale nic nie odpowiedział, bo Jeremi już mówił dalej. ? Znam trochę ludzi w okolicy, w końcu mieszkam tutaj od urodzenia. Wiem, że Zera sprawiają problemy w twoim rejonie. Coraz większe problemy. W każdym razie tu do niedawna nikt o nich nie słyszał, ale krążą pogłoski, że liczba kontaktów, które nawiązują w dzielnicy, stale rośnie. Ludzie gadają... Spojrzał za okno, zastanawiając się chwilę. ? Kilka dni temu wracałem wieczorem po skończonej zmianie w porcie. W zasadzie była już noc. Nadłożyłem trochę drogi, żeby nacieszyć się chłodem wieczoru, w końcu ostatnio nieczęsto zdarza się taka okazja. Spacerowałem wzdłuż nabrzeża. Moje ubranie z roboty raczej nie obiecuje zbyt wielkiego zysku nocnym bywalcom tych okolic, zresztą, potrafię dać sobie radę, jakby co. Kaj powstrzymał uśmiech, który wywoływały u niego podobne zapewnienia. Jeremiego dawno by ogłuszono, zanim zdążyłby podjąć decyzję, jak zająć się napastnikiem, by nie zrobić mu krzywdy. ? Zobaczyłem ją siedzącą na ziemi, opartą o barierkę przy brzegu ? kontynuował tymczasem. ? Płakała. Wtulała twarz w kolana objęte rękami. Jej ubranie ? Jeremi przez chwilę szukał eufemizmu ? cóż, nie było w najlepszym stanie. Zapytałem tak łagodnie, jak tylko potrafię, czy potrzebuje pomocy. Chociaż to akurat było oczywiste. Rozmawiałem z nią przez chwilę, właściwie to głównie ja mówiłem. Nie próbowała uciekać, chyba była już zbyt wyczerpana. Fizycznie i psychicznie. Nie chciała policji, nie chciała do nikogo zadzwonić. Wydaje mi się, że w tamtej chwili nie pragnęła już niczego. W końcu zgodziła się pójść ze mną do domu. Może mi zaufała, a może było jej już wszystko jedno. ? I tak po prostu wziąłeś obcą osobę do siebie do mieszkania? Jeremi wzruszył ramionami. ? Rodzice zostawili mi po sobie trochę przestrzeni. Ale nie mam za bardzo czym jej wypełnić. Jeśli ktoś by chciał mnie kiedyś okraść, to się rozczaruje. Okraść albo gorzej, przeszło Kajowi przez myśl. Czasem zazdrościł staremu znajomemu tej mieszaniny szczerości i dobroduszności. ? W każdym razie wzięła prysznic. Długi. Potem dałem jej parę swoich czystych ubrań. Raczej nie było kłopotu ze zbyt małymi rozmiarami. Posłałem łóżko w moim pokoju, sam poszedłem spać w dawnej sypialni rodziców. Jeremi zamyślił się na chwilę, znów wyjrzał za okno. ? Przyszła do mnie w nocy. Wtuliła się we mnie bez słowa. Westchnął melancholijnie. ? Mocno mnie tym zakłopotała. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić, ale cokolwiek przychodziło mi do głowy, wydawało się strasznie głupie i nieodpowiednie. Nie wiedziałem, jak ją pocieszyć. Objąć, zapewnić, że wszystko będzie dobrze? W końcu nie zrobiłem nic. Leżałem długo bez ruchu, zawstydzony. Spojrzał przelotnie na Kaja, a na jego twarz wstąpił ślad rumieńca. ? Nic nie zrobiliśmy... Znaczy, nie to... Ani w ogóle nic... Odetchnął. ? Zresztą, nawet gdybym chciał... Nie mógłbym, po prostu nie mógłbym. Jeremi przesunął dłonią po twarzy. ? Nie wiem, może w jakiś sposób wiedziała, że nie zrobię jej krzywdy... Następnego dnia też nie chciała nikogo powiadomić. Powiedziała, że potrzebuje tylko spokoju. Na szczęście udało mi się wziąć trochę wolnego, więc mogę z nią na razie zostać. Przez te parę dni opowiedziała mi wszystko. ? Jeremi przerwał na chwilę. ? Nie... Nie wszystko. Ale nieco się dowiedziałem. Potem popytałem znajomych... Oparł łokcie na kolanach. ? Ci goście, którzy porwali ją... do zabawy... byli z Trzech Zer. Grupie przewodził jakiś młody facet o jasnych włosach. Nowy. Ale już, jak by to ująć, robi karierę. Nie wiem, czy się nią po prostu znudził, czy jakimś cudem uciekła. Jeremi spojrzał Kajowi w oczy. ? Oni się organizują, Kaj. Od miesięcy systematycznie rozszerzają swoje wpływy, zdobywają ludzi. ? Przerwał na chwilę. ? Ale nie o tym chciałem ci powiedzieć. Dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy. Kaj od początku zastanawiał się, co ta cała historia ma z nim wspólnego. Musiał przyznać, że Jeremi potrafi podtrzymać suspens. ? Szefem Trzech Zer jest Mihael. Kaj nie słyszał tego imienia od dawna. Bardzo dawna. Zalała go fala emocji, niedowierzanie, zdziwienie i pewien niepokój, lecz zaraz ustąpiły licznym pytaniom, które bezładnie zaczęły się kłębić w jego głowie. ? Wiem, że znaliście się od małego ? kontynuował Jeremi ? i pamiętam jeszcze tamte dni ze szkoły. Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Mężczyzna nie odpowiedział. ? A może nawet ? mówił dalej Jeremi, ale Kaj już wiedział, do czego zmierza. ? Może nawet mógłbyś coś w tej sprawie zrobić. Po wyjściu z kamienicy Kaj szedł zamyślony. Wracały do niego wspomnienia z dawnych czasów. Ile to już lat...? ***
  13. 849

    witam

    Fazi, nie musisz pisać już nic więcej. Zaproś tylko kilku kumpli, to zreanimujecie blogosferę skuteczniej niż tajski defibrylator.
  14. Whoa... Wspomnień czar. Wszystkie mankamenty techniczne wytknięte jak należy, zwłaszcza niemożność przeklikania dialogów, ale przyznam, że z fabuły pamiętam już tylko inteligentny twist teologiczny, no i cudny klimat ojczyzny sprzed dekady lub dwóch. Pora więc skonfrontować wspomnienia z rzeczywistością i zagrać raz jeszcze. Niemniej jednak, żeby zachować równowagę w przyrodzie, dam grze 5 gwiazdek na 4 i atest nostalgii, bo choć zapewne pod względem mechaniki i rzemiosła przygodówkowego zawodzi, to jakoś gdzieś wydobywa z mojego serca uczucia sympatii.
  15. Nieczęsto zdarza mi się opisywać dzieło, którego największymi zaletami są rzeczy przez twórców świadomie w nim pominięte, a ściślej rzecz biorąc, zaletą jest sama tych rzeczy nieobecność. Od czasu, kiedy moje horyzonty filmowe poszerzyły się na tyle, by objąć nieco więcej kinematograficznego świata niż dzieła Disney'a (czyli od jakichś trzech lat), oglądane przeze mnie obrazy przybierały na liczbie wątków, postaci i godzin potrzebnych, aby się z nimi zapoznać, osiągając apogeum przy ?Dawno temu w Ameryce? (choć nie miałem odwagi zobaczyć wersji reżyserskiej). Tym więcej frajdy sprawia seans filmu, którego dominującą cechę można określić jednym słowem ? umiar. Mega City One może pochwalić się szeregiem statystyk na swój temat: jego powierzchnia obejmuje tereny od Bostonu aż po Waszyngton, zamieszkuje je ponad osiemset milionów ludzi, a każdego dnia zgłaszane jest siedemnaście tysięcy przestępstw. Departament Sprawiedliwości jest w stanie odpowiedzieć na około sześć procent z tych wezwań. W owych sześciu procentach znajduje się zawiadomienie o potrójnym morderstwie popełnionym w jednym z Megabloków; liczącej dwieście pięter z nawiązką chimerze slumsów, mieszkań i lokali dostarczających przeróżnych usług ? istnym mieście zamkniętym w jednym budynku. Na miejsce przybywa dwóch Sędziów, stary wyjadacz znający miasto jak własną kieszeń i znajdujący się pod jego nadzorem Żółtodziób w postaci niewinnej blondynki, która wychowywała się w jednym z takich Megabloków. Zadanie jest standardowe ? znaleźć winnych, osądzić i wyegzekwować wyrok na miejscu. By zaprowadzić choć odrobinę porządku w morzu chaosu zalewającym metropolię, ta ostatnia czynność zazwyczaj wykonywana jest pociągnięciami spustu. Pierwszą rzeczą, której nie uświadczymy w tej historii, jest rozległa sceneria. Rzecz nawet nie w tym, że świat nie potrzebuje obrony, lecz w tym, że dostępne środki nie są nawet ułamkiem koniecznych, by takie działania przeprowadzić. Sędziowie nie bronią też miasta ani czegokolwiek, co swoim rozmiarem wywierałoby wrażenie na widzu i dodawało tak powszechnej obecnie w kinie akcji ?epickości?. Przybywają na miejsce, by rozwiązać jedną z tysięcy spraw niszczących względny porządek tego dnia. I tak już zostanie; cała akcja filmu rozgrywa się w jednym budynku, który, choć mimo wszystko imponujący rozmiarami, jest tylko małym wycinkiem filmowego wszechświata. Za potrójne morderstwo odpowiada Ma-Ma, przywódczyni gangu rozprowadzającego nowy narkotyk zwany Slo-Mo, który pozwala choć przez chwilę dostrzec piękno w tym świecie spowitym degeneracją, patologiami i wszechobecną szarzyzną. Nie uświadczymy zatem ani potężnych, żądnych władzy antagonistów, ani wyposażonych w nadludzkie cechy protagonistów, którzy rozstrzygną o losach uniwersum. Przedstawiciele Departamentu Sprawiedliwości muszą rozprawić się z gangiem narkotykowym, terroryzującym lokalne blokowisko. Dzień jak co dzień. Robotę trzeba wykonać. Megablok jest zapuszczony, brudny, pełen śmieci, graffiti i ścisku. Przechadzając się jego korytarzami możemy znaleźć między (licznymi) innymi kino, klinikę czy skatepark. A wszystko stworzone w pocie czoła na planie filmowym i podkolorowane CGI jedynie tam, gdzie to niezbędne. Także w Mega City One można dotknąć niemal każdej rzeczy i wejść do dowolnego budynku ? o ile stać nas na bilet do Johannesburga. Nie zobaczymy skomplikowanych komputerowych fantazji i starannie renderowanych plenerów ? tutaj brud jest brudny. I prawdziwy. Podziwiać go pozwala nam operator, który na szczęście nie ma choroby Parkinsona, dzięki czemu nie uświadczymy shaky camu i sztucznego wrażenia, że ?coś się dzieje?. Tej tendencji nie przełamuje nawet finał, który swym minimalizmem przywodzi na myśl stare westerny, w których stopniowo rosnące napięcie zostaje rozładowane w jednej, dosadnej, konkretnej chwili ? żadnych skomplikowanych choreografii, chaosu i hałasu na ekranie. Zapytana, dlaczego chce zostać Sędzią, Żółtodziób (Żółtodziobka?) odpowiada, że chce służyć swojemu miastu, coś zmienić. Stary wyjadacz ironicznie odpowiada: ?W takim Bloku??. Będąc sama wychowywaną właśnie ?w takim Bloku?, Żółtodziób wie, że dzień za dniem porządne rodziny starają się przetrwać i wiązać koniec z końcem mimo fatalnych warunków w miejscach temu podobnych. Z kolei stojąca w przeciwnym narożniku Ma-Ma to była prostytutka, która, okaleczona przez swojego alfonsa, zemściła się na nim okrutnie, przejęła i rozwinęła pozostawiony po nim interes. Nie napotkamy w filmie skomplikowanych wątków, zwrotów fabularnych, bogatych charakterystyk ani nachalnego komentarza społecznego. Widzimy to, co widzimy. Kobietę, która dorastała w zdegenerowanym środowisku, zniszczoną i pełną okrucieństwa oraz Sędziów, którzy brutalnymi metodami, bez zagłębiania się w osobiste losy ludzi, których spotykają na drodze, starają się zaprowadzić choć cień porządku w postatomowej cywilizacji. Dostaniemy kilka krótkich scen, które dadzą subtelny zarys postaci, ale ponieważ twórcy doskonale wiedzą, że nie o tym chcą tworzyć film, nic więcej nie dostaniemy. Oglądamy pełen patologii świat ? a wnioski zależą od nas. Wszystko to w niespełna półtorej godziny. Niezwykłe, ile radości potrafi dać prosta historia, jak skrzętnie i starannie została nakręcona mimo niewielkiego (według standardów Hollywood) budżetu. To po prostu kolejny zwykły, ciężki dzień w pracy. A jednak ? pozostaje w pamięci.
×
×
  • Utwórz nowe...