Skocz do zawartości

Blog pisany nocą

  • wpisy
    31
  • komentarzy
    90
  • wyświetleń
    39743

Z powrotem w szkole


849

619 wyświetleń

Schematy – rzecz powszechna, stosowana i obecna w każdym dziele kultury. Nadają utworom strukturę, są niczym szkielet, na którym autor osnuwa swoją opowieść. I choć ich rola wybiega daleko poza bycie fundamentem dla treści i formy, a one same częstokroć stają się archetypami i motywami z zapałem analizowanymi przez wszelkiego rodzaju mądrali, to jednak w swojej najogólniejszej i najbardziej powierzchownej postaci nieustannie są obiektem krytyki. O narzekaniu na powtarzalność motywów, wątków i podejmowanie przez twórców od wieków tych samych tematów zdarzyło mi się popełnić niegdyś kilka akapitów. Mimo że niejednokrotnie korzystanie przez autorów z na pozór wytartych toposów jest tak naprawdę pochyleniem się po raz kolejny nad odwiecznymi pytaniami człowieka, to jednak sytuacja jest inna, kiedy oglądając najnowszy blockbuster z łatwością wskazujemy momenty, w których „odpalający cygara banknotami” panowie producenci wtrącili swoje trzy cadillaki, bo przecież trzeba trafić do jak najszerszej widowni.

 

Nie trzeba daleko szukać, by natrafić na wyśmiewające obecną modę na kino o superbohaterach komentarze, w których punktowane są wykorzystywane do bólu przez twórców elementy – humorystyczny montaż, w którym heros uczy się panować nad nowo nabytymi mocami, rozmowa z wujkiem, opowiadającym, że „with great power comes great responsibility”, końcowa nawalanka, w czasie której bohaterowie uczą się współpracować jako drużyna, albo Wielki Niebieski Laser Przecinający Niebo™. Niekiedy sami autorzy wyśmiewają podobne zagrania w swoich filmach, by wspomnieć tylko „Iniemamocnych”, gdzie mamy sceny, w których dawni superherosi wspominają z rozbawieniem obowiązkowe monologi arcyłotrów i szczegółowe opisywanie swoich planów zawładnięcia nad światem czy wykaz śmiertelnych wypadków przy pracy spowodowanych przeczącym wszelkim standardom BHP dodawaniem peleryn do kostiumów.

 

inema1.png.2c86f9f4dc93e0ef259cc2e079ebd

 

Stąd już tyko krok do parodii, bezpardonowych komedii biorących na warsztat najpopularniejsze gatunki filmowe i wyłączających wszelkie hamulce. Oczywiście każdemu w tym miejscu przyjdą na myśl produkcje pokroju „Nagiej Broni” lub „Czy leci z nami pilot”, ale okazuje się, że można też podejść do tematu zupełnie inaczej. Konstruując obraz z obecnych powszechnie w świadomości widza stereotypów, można stworzyć atmosferę inną o 180 stopni.

 

Dawno temu, a konkretnie rok, szukając czegoś wartościowego na jutubie trafiłem na filmik gościa, który krytykował pewną grę komputerową opartą na modelu strzelanie – cutscenka – strzelanie – cutscenka. W pewnym momencie ilustrując zasadę opowiadania historii znaną powszechnie jako „show, don't tell”, wykorzystał krótki klip z jakiegoś filmu. Widzimy na nim co następuje: Jest dobrze po południu, zbliża się wieczór, niebo pokrywają odcienie błękitu i fioletu. Na obszernym parkingu o tej porze jest już niewiele pojazdów. Pośrodku wolnej przestrzeni stoi chłopak, na oko w wieku licealnym. Twarz ma obitą i zakrwawioną, nos wygląda na złamany, patrzy przed siebie. Cięcie. Z naprzeciwka jedzie rozpędzony Ford Mustang, model z 1971 roku. Chłopak bierze głęboki wdech, nie rusza się z miejsca. Ford przyspiesza. Chłopak oddycha nerwowo, trzęsie się. Ford przyspiesza jeszcze bardziej. Chłopak zamyka oczy. Rozpędzony Ford mija go dosłownie o włos. Na następnym ujęciu widzimy chłopaka, który drży zarówno z powodu wcześniejszych obrażeń jak i ze strachu. Ford zatrzymuje się nieopodal, widzimy go na drugim planie tego samego ujęcia. Całość trwa trzynaście sekund.

 

Po przeszukaniu Internetu okazało się, że film, z którego pochodził klip nosi nazwę „Brick”, finezyjnie przetłumaczoną na polski jako „Kto ją zabił?”. Zasiadłem do seansu. W ten oto sposób trzynaście sekund sprawiło, że spędziłem przed ekranem sto dziesięć minut.

 

brick4.png.7332238c87b7734e643708181fb48

 

Brick” jest prawdziwą perełką. Wybaczcie wyświechtany frazes, ale muszę przyznać, że film przykuł mnie do siedzenia od pierwszej chwili. Scena otwierająca jest najlepszym przykładem tego, co czyni kino kinem. Bez żadnych słów, w kilku niezwykle statycznych ujęciach jest w stanie zainicjować główny wątek fabularny, wskazać kierunek jego rozwoju, scharakteryzować protagonistę, przedstawić fragmenty jego historii i zdradzić odrobinę o relacjach bohaterów. Wszystko to przy pomocy pozy postaci, drobnych gestów, spojrzeń i przedmiotów, które pojawiając się w różnych kontekstach, bez słów łączą zdarzenia i ludzi, ukazują pewne subtelności. I ta muzyka. Delikatna, melancholijna i jakby niewinna. Niby prosta, raptem dwa akordy na krzyż i garść pojedynczych dźwięków, a jednak – przejmująca i pozostająca nie tyle w pamięci, co w sercu. Słowem – sztuka audiowizualna.

 

Musicie mi wybaczyć, że posługuję się mglistymi ogólnikami i opisami trącącymi z lekka kiczem, ale nie ma sensu opisywać szczegółowo scen, które są stworzone, by je oglądać, i to stworzone z taką maestrią. Wiele fragmentów filmu może służyć za przykłady, jak opowiadać historię obrazem i dźwiękiem, gdzie ten drugi nie ogranicza się jedynie do muzyki, która w odpowiednich momentach potęguje emocje, ale też do zwykłych odgłosów, które „pokażą”, co się dzieje poza kadrem. Przykładem tego jest jedna z najlepszych scen pościgu jaką widziałem w ogóle.

 

Ale pozostawmy na razie formalną stronę filmu i skupmy się na materii, z której jest zrobiony. „Brick” jest kryminałem, tak zwanym czarnym kryminałem, przez niebojących się francuskiego określanym słowem „noir”. Słusznie więc przychodzą do głowy wszelkie schematy związane z tym gatunkiem – mamy detektywa twardziela, mamy femme fatale, mamy bossa narkotykowego... i mamy liceum. Jak można było wywnioskować z opisu wspomnianej trzynastosekundowej sceny, miejsce akcji filmu jest dość nietypowe. Oprócz stereotypowych postaci z powieści detektywistycznych lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku świat przedstawiony zaludniają niemal równie stereotypowe nastolatki z amerykańskich filmów – spotkamy więc outsidera, inteligentnego nerda, futbolistę grającego w reprezentacji szkoły itd.

 

Dzięki takiemu zabiegowi, połączeniu „noir” z perypetiami zza szkolnej ławy, oba gatunki nabierają życia i oryginalności. Z tego też powodu „Brick” powszechnie brany jest za satyrę. Trzeba przyznać, że spora część humoru (także i tu nieraz bez słów, czysto wizualnego) bierze się ze zderzenia dwóch światów. Kiedy nasz protagonista przed rozmową z bossem narkotykowym siedzi w kuchni i jest pytany przez jego mamę, czy nie chciałby się czegoś napić, gdyż mają wyśmienity, wiejski sok jabłkowy, albo kiedy ów boss zwierza się, obowiązkowo na plaży, przy zachodzie słońca, ze swoich wątpliwości i zmęczenia takim stylem życia (mając lat -naście) trudno się nie uśmiechnąć. Podobnie, gdy rozpracowywanie relacji interpersonalnych polega na starannej obserwacji kto, gdzie i z kim je lunch, co wymaga niemałego wysiłku, ponieważ „lunch is difficult”. Dopiero przy drugim seansie zauważyłem, jak wiele humoru twórcy zawarli w filmie, być może dlatego, że nie jest on absurdalny czy dowcipny, nie wywołuje wybuchów śmiechu, ale raczej cichy półuśmiech i stwierdzenie: „o, sprytne”. A być może dlatego, że co innego zrobiło na mnie większe wrażenie.

 

brick3.png.d3dc57091744663f4c14eb341240f

 

W gruncie rzeczy „Brick” jest kameralną historią o wyobcowaniu, determinacji, o poświęceniu wszystkiego dla wymierzenia sprawiedliwości, gdy straciło się jedyną kochaną rzecz. Jest co najmniej solidnym kryminałem w nietypowym środowisku. Ale jak każdy dobry kryminał ma w sobie coś więcej niż misterną intrygę. Ma klimat.

 

W jednym z wywiadów reżyser filmu powiedział: „Szkolny aspekt pojawił się w dwóch fazach. Na początku była to decyzja, by umieścić film w innej scenerii, żeby spróbować uchwycić nieco tej nieprzewidywalności, której doświadczyłem czytając te książki [powieści Dashiella Hammetta, które były inspiracją dla filmu – przyp. ja]. (…) Ale gdy już zacząłem pracę nad nim, jedną z największych radości dawało to, jak, na wiele przedziwnych sposobów, stawał się dla mnie w sporej części o doświadczeniu bycia nastolatkiem”.

 

Przez cały seans widzowi towarzyszy niezwykły nastrój starannie współtworzony przez wszystkie powyższe elementy. Liceum, skromna historia, usytuowane na uboczu, zakulisowe miejsca, „niebieska godzina” tuż po zachodzie słońca... No i muzyka. Łagodna, pełna tęsknoty, ale nie nostalgii, nie tęsknoty za dawnymi czasami, czasami szkolnymi, lecz tęsknoty, którą się w tych czasach czuło. Jest w niej pewna niewinność i żal, wyrażone przy pomocy niezwykłych instrumentów; idiofonów składanych z szafek na akta i utensyliów kuchennych, metalofonów i wino-fonów (kieliszków w różnym stopniu napełnionych wodą) czy tack-piano, zmodyfikowanego, lekko podzwaniającego pianina. Jest w niej pewna pustka i samotność, zgrabniej opisująca przeżycia głównego bohatera niż niejeden dialog. Niekoniecznie opowiada „o doświadczeniu bycia nastolatkiem”, lecz to raczej uczynienie przez autora postaci nastolatkami dopełnia obrazu straty, który film przed nami rozpościera swoją warstwą audiowizualną.

 

Niestety, soundtrack zniknął na dobre z jutuba, ostała się jeno jedna jedyna ścieżka. Niemniej jednak warto obejrzeć sam film, żeby zasmakować w pełni atmosfery, jaką roztacza „Brick” każdą swoją chwilą.

 

brick5.png.2af1a89f54eb5c14445e2c0516f0e

 

***

 

Zdarzyło mi się dorwać na jednej ze steamowych wyprzedaży po taniości grę o wdzięcznym tytule „Bully”. Stworzona przez speców z Rockstara, daje możliwość odwiedzenia Bullworth, niewielkiego miasteczka w Anglii, gdzie znajduje się szkoła z pogranicza gimnazjum i liceum.

 

Co tu dużo mówić, każdy, kto miał do czynienia z „GTA” wie, jakiego modelu rozgrywki się spodziewać. Nie ma co prawda broni palnych i samochodów, a liczba ofiar śmiertelnych przez całą grę nie wykracza poza zero, jednak traktowanie świata przedstawionego jako wielkiego placu zabaw, gdzie regularnie pojawiają się mniej lub bardziej związane z głównym wątkiem fabularnym misje, jest jak najbardziej na miejscu. Do tego należy dodać potraktowanie realiów ze sporym przymrużeniem oka oraz wiadro dowcipu, by otrzymać bardzo solidny twór, zapewniający rozrywkę przez długie godziny.

 

bully1.png.7c46783719ab8414f03cc7b54997a

 

Z takim nastawieniem podchodziłem do produkcji Rockstara, zachęcony realiami okołogimnazjalnymi, odpowiadającymi mi osobiście w tego typu grze o wiele bardziej niż uliczna gangsterka. Klasa w szkole jest poniekąd jak mała, względnie krótkoterminowa rodzina – narzuceni z góry ludzie, z którymi trzeba nauczyć się współżyć przez najbliższe lata. Jest jak kocioł wypełniony po brzegi osobowościami, relacjami, emocjami i pragnieniami. Idealny fundament pod opowieść.

 

Oczywiście mając na względzie beztroski i rozrywkowy ton gry nie oczekiwałem skomplikowanych i dających do myślenia wątków czy złożonej fabuły, lecz czystej radochy wspartej uznaną marką producenta. I nie zawiodłem się. W „Bullym” natrafimy na wszelkie stereotypy spotykane w amerykańskich (choć akcja gry toczy się w New Hampshire) dziełach popkultury w jakimkolwiek stopniu zahaczających o tematykę szkolną. Znajdziemy więc ciamajdowatych nerdów, cheerleaderki, do których wzdychają wszystkie uczniaki, napakowanych sportowców, a poza tym obleśną, wyjętą z sanepidowskich koszmarów stołówkę, podciąganie pierwszakom gaci ponad spodnie, czy ikoniczne wręcz krojenie żaby na biologii. Wszystko to oczywiście przerysowane i spotęgowane nieomal do granic absurdu – nikogo nie dziwią więc trzymane na podorędziu przez uczniów kije bejsbolowe czy arena do solówek schowana w podziemiach pośród toksycznych ścieków. Wszystko to okraszone niewymuszonym humorem zarówno w warstwie dialogowej, jak i charakterze wykonywanych przez gracza zadań.

 

Wszystkiego powyższego się spodziewałem i przywitałem z uśmiechem. Ale okazało się, że „Bully” potrafi też zaskoczyć. I to w zasadzie nie tyle od pierwszych chwil rozgrywki, co od momentu uruchomienia samej gry.

 

Zacznę trochę od końca. Weźmy taką scenę: Jimmy Hopkins, nasz protagonista, który powziął sobie za cel zaprowadzenie sprawiedliwości w Bullworth (swoją drogą rozwój głównego bohatera w czasie trwania historii to też miła niespodzianka, niby prosta historia wzroście i upadku, a jednak cieszy), spotyka siedzącą samotnie na trybunach opustoszałej sali gimnastycznej Mandy, przewodniczącą szkolnej drużyny cheerleaderek. Jej charakter jest taki, jak można się było spodziewać – arogancka i złośliwa, dręczy brzydsze i biedniejsze koleżanki (można taką relację nazywać koleżeństwem?), jest zapatrzona w siebie i egocentryczna – słowem, typowa postać zołzy przedstawiana w setkach beletrystycznych historyjek. Tak się złożyło, że dopiero co mury miasteczka zostały obklejone plakatami prezentującymi zdjęcia Mandy w sytuacjach dość intymnych. Do zrobienia tych fotografii Jimmy przyłożył zresztą rękę, chociaż nie przewidział konsekwencji. Wywiązuje się taki oto dialog:

 

M: Cześć...

J: Hej.

M: Wiem. To bardzo śmieszne. Jestem dziewczyną ze sprośnych zdjęć. Ha, ha.

J: O czym ty mówisz?

M: Nie udawaj, że nie wiesz. Wszyscy wiedzą...

J: Wiedzą o czym?

M: Plakaty ze mną są rozwieszone po całym mieście!

J: A, te.

M: Teraz wszyscy myślą, że jestem ździrą. Świetnie. Moi rodzice będą tacy dumni. Pewnie wywalą mnie ze szkoły.

J: Słuchaj, mogło być gorzej...

M: Jak? W jaki dokładnie sposób mogło być gorzej? Znaczy, jasne, czasem byłam suką, byłam wredna, ale nie zasłużyłam na to... Moje życie jest skończone. Znaczy się, zawsze chciałam być modelką, ale nie w taki sposób. Wszyscy się ze mnie śmieją. Nie zniosę tego.

J: Wszyscy się zawsze śmieją ze mnie.

M: Cóż, może nie jesteś tak zakompleksiony jak ja, dobrze? Po prostu chcę być popularna, a teraz wszyscy mnie nienawidzą. Cóż, chyba na to zasłużyłam...

J: Wiesz co, zaczekaj tu. Pozbędę się dla ciebie tych plakatów albo przynajmniej je zakryję.

M: Naprawdę? Sama bym to zrobiła, ale nie mogę sobie z tym poradzić. Chyba zwariuję.

J: Po prostu się nie zniechęcaj.

 

Dowcipne i... niegłupie. Dzięki temu, że postacie są przerysowane, a konwencja niemal satyryczna, bohaterowie mówią wprost, bez żadnych subtelności, nie ukrywają swoich motywacji i uczuć między słowami, w podtekstach, ale wyrażają je otwarcie. Okazuje się, że także w ten sposób można uzyskać niezgorszą dramaturgię. Miejscami jest niemal tak, jak gdyby twórcy brali najbardziej schematyczne postacie z popkultury i zastanawiali się, jak by to było, jeśliby okazały się prawdziwymi ludźmi. Nie jest to rzecz jasna drugi „The Breakfast Club”, który skupiał się między innymi na postrzeganiu innych, zwłaszcza nastolatków, przez pryzmat stereotypów, ale podziwiając sznyt scenarzystów „Bully'ego”, zdarzyło mi się zastanawiać „a co by było, gdyby...?”. No, ale zaraz przypominałem sobie, że odwiedzam Bullworth, żeby mieć trochę uciechy. Chociaż jest w grze jeszcze jedna rzecz, która z powrotem przywodzi na myśl te gdybania...

 

bully2.png.8f0057d684a4f93cb03f1f446e9f7

 

Po dwukrotnym kliknięciu ikonki z żółtym „B” na pulpicie zostaję uraczony logiem producenta i garścią stylowych grafik koncepcyjnych. Gdy menu główne kończy się ładować, głośniki wypełnia utwór zatytułowany „Welcome to Bullworth”. Utwór dość niezwykły. Lekkie i dynamiczne dźwięki dzwonków potocznie (i błędnie, o czym nie omieszka wspomnieć dowolna osoba świadoma, że jankielowy instrument przynależy do rodziny strunowych) zwanych cymbałkami. Zdecydowanie nie są to brzmienia kojarzące się z prześmiewczą grą pełną przejaskrawionej przemocy. Kontrast jest więc wyraźny i można by powiedzieć, że to tylko zabieg, by nadać produkcji wyróżniający styl, ale jakikolwiek styl nigdy nie jest wyłącznie ozdobnikiem, nawet jeśli jako taki został dodany – niesie też za sobą treść. Połączenie determinacji i infantylności wraz z beztroskimi i filuternymi motywami przeplatającymi się w dalszej części utworu daje nietypowy efekt – poniekąd przypomina to spojrzenia dorosłych na „młodszą młodzież” z pewną dozą pobłażliwości, spojrzenia na zajmujące ją sprawy jako w gruncie rzeczy bagatelne, a jednocześnie stanowcze i niekoniecznie radosne tony przypominają, że w każdym wieku nasze problemy są ważkie, gdy patrzy się na nie z perspektywy chwili obecnej, a nie jak na odległą przeszłość.

 

Jako że w grze nie ma typowego rockstarowego radia wypełnionego po brzegi utworami, jak mawiają – kultowymi, ilekroć poruszamy się po Bullworth, nie wykonując misji z głównego wątku fabularnego, słyszymy w tle tak zwaną „Walk Theme”. A że spędzamy w ten sposób większość czasu, zwiedzając fikcyjne rejony New Hampshire, wydobywa się ona z głośników częściej niż często.

 

Odpowiednio dynamiczna, przyprawiona wspomnianymi dzwonkami, przypomina nienachalnie, że wiele jeszcze mamy do zrobienia, że sporo nas czeka, zarówno w tym rozdziale fabuły jak i w życiu szkolnym w ogóle. A przy okazji miejscami jest dość... refleksyjna. Właśnie te chwile przerwy w rozgrywce, a raczej swobody, bo mając przed sobą całe Bullworth do odkrycia trudno stać w miejscu, pozwalają się tak naprawdę zanurzyć w wykreowanym przez twórców świecie. Patrząc na promienie złotego zachodu słońca osnuwające mury szkoły, obserwując dziesiątki uczniów spacerujących po kampusie, możemy poczuć się jak część tego tygla ludzkich historii i charakterów, spoglądającego niepewnie w przyszłość.

 

Dzięki temu wszystkiemu „Bully” nie bierze na warsztat stereotypów po to, żeby zrobić z nich zbiór popkulturowych odniesień i tanich grepsów (co chyba jest pleonazmem), ale, paradoksalnie, będąc opartym na komediowym fundamencie, ma o nich coś do powiedzenia. Jasne, że nie jest to głęboka i wyszukana historia ani tym bardziej satyra, lecz dobry scenariusz i muzyka, która jest przecież najlepszym nośnikiem i narzędziem manipulacji emocjami, potrafi tej głębi dodać.

 

Wydawać by się mogło, że „Brick” i „Bully” mają ze sobą wiele wspólnego – i rzeczywiście, od strony „technicznej” idą podobną drogą. Biorą najbardziej oklepane schematy beletrystycznych opowieści o szkolnych czasach, zwielokrotniają je wręcz, dodają muzykę ze sporą dozą sentymentu i nieoczywistych idiofonów, dosypują humoru... A jednak rezultaty końcowe są diametralnie różne. I to samo w sobie pokazuje, że przyjmując za fundament opowiadanej historii najbardziej ograne schematy, jeśli nie pójść wytartym szlakiem prześmiewczych komedii, a zamiast tego dodać trochę inwencji, można otrzymać niezwykłe dzieła.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia.

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...